Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wielka Bitwa 1/3

Wreszcie nieco się uspokoiło. Gdy Stryker i Trisha przylecieli odrzutowcem na wyspę, ten pierwszy zaraz wydał rozkaz natychniastowej ewakujacji. Tutejszy punkt badań był znacznie słabiej chroniony, a to, że poprzedni był chroniony bardzo dobrze, nie przyniosło efektów. Stryker bardzo szybko porzucił myśli o obronie. Zaczął krzyczeć do wszystkich, którzy go przywitali, że zbliża się wróg, że nie ma warunków by się bronić i że trzeba uciekać.
Zapanował chaos. Pracownicy ładowali sprzęt, notatki, zapisy, zgrywali wszystkie informacje, a źródła, zgodnie z rozkazem, niszczyli. Zabrano też i to, co najważniejsze - mutantów. Czternastu najsilniejszych, jakich Stryker, czy raczej John, znalazł. Wszyscy uśpieni, wszyscy w oddzielnych kapsułach zajmujących niekiedy mnóstwo miejsca. Ale najwidoczniej Stryker przewidział podobną sytuację - zmieścili się wszyscy.
Zmieścili się w pancernym samochodzie ciężarowym, długim jak dwa zwykłe ciężarowce. Tylną, największą część zajęły kapsuły z mutantami - największy skarb Strykera. Każda kapsuła okazała się być osobnym, szklanym pomieszczeniem z inkubatorem. Czternaście takich pomieszczeń załadowano jedno za drugim w czymś na kształt konteneru, który to był podpięty setkami lin i skobli do ciężarówki. Taki pospieszny sposób sprawił, że dostęp do mutantów był bardzo utrudniony i większość załogi krzątała się po przedniej części pojazdu.
Skromny garnizon zaś podróżował w dwóch jeepach z przodu.
Tak oto po błyskawicznej wyprowadzce ruszono przed siebie - taki był rozkaz. Jechali już dobrą godzinę i panika wywołana nagłymi rozkazami i obawami o nadchodzącą inwazję, ustała.
Stryker, będący w pierwszej części ciężarowca, usiadł ciężko, odetchnął.
- Dobra. Mamy wreszcie chwilę. Zdać mi raport - mruknął do siedzącego obok brodatego badacza.
- Czternastu mutantów uśpionych - zaczął brodacz - wszyscy w dobrym stanie, nie powinni ucierpieć z powodu podróży. Genotypu, niestety, dalej pozyskać się nie udało.
- Aaaach. Czternastu mutantów...wkrótce połączymy ich zdolności w ciałach trzech...albo czterech - rozmarzył się generał. - A co z nią?
Inny naukowiec, niski i grubiutki, świecił właśnie lampką w oczy Trishy. Zdawała się tego nie zauważać.
- Wszystko w porządku. Substancja działa.
- Jak długo jeszcze?
Grubasek zerknął na wyniki zrobionych w trakcie drogi badań krwi.
- Z godzinę, może mniej.
- W takim razie dajcie jej następną dawkę. Nie może się nagle wyłączyć, jak nas zaatakują.
- Nie można podać teraz, za duża dawka tytyny może ją zabić - wtrącił niepewnie grubasek, myśląc o tym jak spytać, kto miałby ich zaatakować i co spowodowało tę szaleńczą ucieczkę.
- Pieprzona tytyna - mruknął Stryker i przysnął zmęczony. Kierowcy jechali przed siebie - zgodnie z rozkazem. Brak konkretnego celu martwił ich, zwłaszcza gdy wjeżdżali na jakieś rozwidlenie. Stryker zwykł wydawać bardzo precyzyjne rozkazy i wystarczyło je spełniać, a było w porządku. Konieczność wykazania własnej inicjatywy nie wyszła kierowcom zbyt dobrze.
- Wyjechaliśmy już z wyspy? - spytał Stryker, gdy pojazd podskoczył wybudzając go z drzemki.
- Wy...wyspy? - wymamrotał jeden z kierowców.
- No. Jedziemy już ze dwie godziny, to chyba dość, by stąd wyjechać.
- Nie wiedzieliśmy, że mamy wyjeżdżać z wyspy.
- Hę?
- Je...- kierowca urwał, zamilkł.
- ...ździliśmy w kółko po okolicy - dokończył drugi, odwracając głowę.
- Ja zwariuję! Nie uciekaliśmy po to, by zwiedzać okolicę! Jak się ucieka, to chyba daleko od miejsca z którego się ucieka...co za kretyni. Już mi jechać w stronę mostu!
Wjechali na pólkę skalną, okrążali górę pnąc się ku jej szczytowi. Kierowali się w stronę krótkiego mostu łączącego wysepkę Lavras z kontynentem.
Stryker wstał, rozciągnął się i podszedł do okna. Rozciągał się za nim piękny widok na góry po drugiej stronie urwiska.
Most był długi i szeroki, ustawiony prostopadle do nich, a kierowała do niego jedyna droga, którą jechali. A szła nim grupka ludzi...
- Hej! Patrzcie tam - podbiegł do kierowców Stryker. - Widzicie, czy to już paranoja mi się udziela?
- Kilku ludzi...nie widzę dobrze, są daleko - pasażer obok kierowcy dobył lornetkę i spojrzał w stronę mostu. - Dziwaki jakieś...
- Dawaj to. O w mordę! Wszyscy przez was zginiemy, idioci - syknął generał patrząc na podnóże mostu, z którego skręcali w ich stronę dobrze mu znani ludzie, a raczej mutanci.
Na czele grupy idącej samym środkiem ulicy maszerował dumnie Magneto. Po jego lewej stronie szedł elegant Riptide, po prawej Viktor, a za nimi Ropucha. Ten pierwszy uniósł rękę. Nakierował na odległego jeszcze Jeepa, złapał go, ścisnął rękę i machnął w bok.
Jeep poleciał w lewo i zgnieciony wpadł w głęboką przepaść rozciagającą się parę metrów za drogą.
- Szlag! Niech ich piekło pochłonie, włączać pole!
- Co włączać? - zadrżał kierowca.
- Pole, kretynie - Stryker dopadł panelu pomiędzy kierowcą a pasażerem i począł wciskać błyskawicznie guziki.
Tymczasem drugi Jeep wyleciał w powietrze, przeleciał nad ciężarówką i upadł zapomniany na drogę.
- Zawracajmy! - krzyknął jeden z żołnierzy.
- Ani mi się waż! Jedź prosto na nich, przyspiesz - krzyczał na kierowcę Stryker.
- Wyrzuci nas w powietrze, albo zepchnie w przepaść! Musimy skręcać.
- Gdzie chcesz skręcać debilu? Po prawej góra, po lewej przepaść, przyspieszaj jak ci mówię!
Stryker skończywszy krzyczeć aktywował ostatecznie pole.
Magneto uniósł ponownie dłoń, wymierzył w zbliżającą się ciężarówkę, zacisnął palce.
- Co jest? - skrzywił się Ropucha nie widząc efektu.
- Nie...wiem - ponowił próbę Eryk - coś mnie tam blokuje, Riptide, do dzieła.
Stryker ucieszył się widząc, lub raczej nie widząc efektów działań Magneta.
- Pole działa, dobra nasza!
- Teraz ich rozwalę! - krzyknął jeden z żołnierzy, porwał karabin i skierował się do wyjścia w dachu.
- Stój, jak otworzysz właz to pole padnie. Przyspieszyć, staranuj ich!
Pokrzepiony kierowca docisnął gaz. Riptide tymczasem rozłożył ręce w których zasyczały małe, ale powiększające się szybko tornada.
- Ten kolos jest za ciężki...- wycharczał Ropucha patrząc ze strachem na zbliżającą się coraz szybciej ciężarówkę - nie uniesie jej ten twój wiaterek, nie uniesie żesz!
- Cichaj żabciu - uciszył go zaintrygowany Victor, jakby wcale nie pędziła na niego pancerna maszyna.
Elegant rzucił tornada, połączone w jedno wielkie, które ruszyło gnąc okoliczne drzewa i porywając krzaki. Kierowca docisnął gaz wiedząc, że musi wjechać w nie z jak największą siłą, a jak spróbuje je wyminąć, to wywróci się z pewnością.
- Przebijemy się przez to i ich zgnieciemy, gazu! - krzyknął kierowca, choć czuł, że się nie przebiją i nikogo nie zgniotą. Spojrzał więc na Strykera, chcąc by ten potwierdził jego słowa. Jak to zawsze bywa, nawet jak się w coś nie wierzy i wie, że jest to nieprawda, to jak ktoś potwierdzi, to się robi lżej na duszy. A kierowca bardzo potrzebował, by mu było lżej - piękne kłamstwa.
Spytał więc, w nadziei że Stryker pięknie skłamie. Strykera jednak nie było.
Najwidoczniej jemu piękne kłamstwa nie były potrzebne. Potrzebne było działanie. Stryker był już w dalszym pomieszczeniu, magicznym dotknięciem otworzył klapę, a ze ściany wysunął się pancerz.
- Już, pomóżcie mi to założyć! - rzucił do patrzących ze zdziwieniem pracowników. Nie mieli najwidoczniej pojęcia, co to za pancerz i skąd się wziął, kto go zbudował. Nie musieli, zdaniem Strykera, wiedzieć. Konsul, dyktator, takie tam.
- Ruszać się, durnie!
Ponaglani ludzie poczęli pomagać, bez szczególnej orientacji jak, więc Stryker krzyczał ciągle i pokazywał. Oglądał zarówno te stare, jak i całkiem nowe filmy o bohaterach zakutych w zbroje. Zachciało mu się zbudować pancerz w kształcie walizki, na który wystarczy nastąpić, by ten sam otoczył ciało metalową powłoką. Okazało się to możliwe tylko w filmach, toteż pomocnicy odczepiali po kolei naramienniki, nogi, hełm, rękawice, wreszcie napierśnik i mocowali do ciała Strykera, a poszczególne elementy łaczyły się chętnie z charaketystycznym trzaskiem.

Ropucha odskoczył susem z drogi, podczas gdy pozostała trójka stała twardo na miejsu. Magneto z twarzą zmarszczoną i skupioną, Riptide dumną, ale niepewną, Victor zaś tylko się uśmiechał, a będące już daleko tornado jeszcze trącało wichrem jego włosy.
Ciężarówka wjechała w wir. W środku zatrzęsło wszystkimi. Generał, Trisha, kierowcy, naukowcy, pomocnicy, badacz brodacz i badacz grubasek podskoczyli, zaczęli tłuc się o ściany i krawędzie. Ciężarówka uniosła się, skręciła i poszybowała w górę, obracjąc się mozolnie. Leciała powoli, ciężko chrobocząc i pękając. Kierowca łupnął głową o szybę, drugi odbijał się jak piłeczka wraz z wirowaniem pojazdu, brodaty naukowiec obudził się od wstrząsu, po czym zemdlał ponownie, tym razem uderzając o kant metalowego fotela.
Stryker też obrywał, cały czas zderzając się z tytanowymi szybami i metalową powierchnią. Był jednak już całkowice pokryty ponurą zbroją tworzącą huk podczas zderzeń. Jego czerwoną twarz zasłaniała stalowa maska z prostokątnym otworem na głośnik i dwoma kolejnymi na oczy, w których jednak nie było oczu, a, dla bezpieczeństwa, kamery przekazujące obraz dalej.

Wirujący pojazd dosięgnął szczytu i wyleciał z ciężko w górę. Poszybował wysoko, nad głowy patrzących z podziwem mutantów i runął w dół, za nich, na małą polankę porośniętą sosnami, rozciągającą się tuż przed upragnionym mostem.
- I co, żabciu? - Riptide uśmiechnął się do skulonego na ziemi Ropucha. Spodobało mu się to określenie.
- Cisza! Tam są nasi bracia - Magneto unisół obie ręce, nabrał tyle powietrza ile mógł, chwycił ciężarówkę, której pole padło przez uszkodznia podczas wirowania. Wydawało się niemożliwe utrzymanie takiego wirującego kloca. Powinien zgodnie z prawem grawitacji nabierać prędkości i łupnąć o ziemie z siłą która zabije wszystko i wszystkich w środku i w okolicy.
Pojazd zamiast tego począł zwalniać. Magneto zrobił się czerwony, dyszał, a spod hełmu poleciał pot. Victor wpatrywał się w spadający coraz wolniej pojazd z umiarkowanym zainteresowaniem. Spadający coraz wolniej, ale mimo to zbyt szybko.
Ciężarówka łupęła z niewielką siłą w polanę, upadając na nią bokiem, miażdżąc przy tym kilka młodych jeszcze topoli.

Po straszliwym hałasie zrobiło się ciszej, a w tej ciszy dominującym dźwiękiem stało się sapanie Eryka.
- Już nie te lata, co kiedyś - zdjął na chwilę hełm, by przetrzeć zmadszczone czoło.
- Widać. Niegdyś bez większych problemów przeniosłeś cały stadion - zmrużył oczy Victor. - Widziałem w telewizji.
- Czas to najbardziej niszycielska siła...- westchnął Magneto - kiedyś i ciebie dotknie starość.
- Wątpię.
Z przewróconego na bok wozu, z jednego z przednich przedziałów, wyleciała z hukiem klapa, ze środka natychmiast wyskoczyła Trisha. Znać po niej nie było, co przed chwilą przeszła. Było jej to chyba obojętne.

Eryk spostrzegł wysuwające się z palców Trishy szpony. Skrzywił się i wyciągnął rękę. Dziewczyna stanęła w miejscu i unisoła się w górę. Poczęła siłować się z Erykiem, który, odpocząwszy już, wygrywał w zapasach na odległość bez problemu.
- Ty...- Magneto wpatrywał się w Trishę litościwym i smutnym wzrokiem. Mówił cicho, a ona stała, lub raczej wisiała, daleko, więc słyszeć go nie mogła. - Ty już nie jesteś jedną z nas. Nie mogę ci pomóc. Przepraszam.
Trisha wisząca w powietrzu siłowała się z niewidzialną mocą. Nagle moc ta pchnęła ją w bok, w przepaść. Runęła w dół wbijając szpony w skałę i zjeżdżając ze skrobotem. Wbite szpony utrzymały ją i po chwili zatrzymała się na skarpie pojękując i szukając oparcia wiszącymi nogami.
Spojrzała w dół. Przestrzeń pomiędzy wyspą a kontynentem w większości wypełniały skały, pasek wody wyglądał jak niechlujne maźnięcie pędzlem. Do tego dno pokrywała gęsta i zimna mgła i tego, co jest na samym dole nie sposób było dostrzec. Widać było tylko szczyty świerków wyłaniających się z bladomlecznej powierzchni. Nie przeraziła się, chyba było jej to obojętne. Zamiast tego znów poszukała oparcia nogami, ale zjechała nisko i pod nią była już tylko głębia. Poczęła się więc wspinać, ale i to, nawet pomimo szponów, szło jej mozolnie.

*

- Mówiłem już, że Strykerowi po wyjściu z więzienia, lub raczej w trakcie odsiadki, ostro odwaliło - zagadnąl John, gdy lot, nawet czymś tak szybkim, zaczął mu się dłużyć.
- Mówiłeś.
- Ze wszystkiego, co się dookoła działo, potrafił wytworzyć długaśny monolog, prowadzący albo do stwierdzenia, że to co robi jest słuszne, albo nieprowadzący do kompletnie niczego.
- Weźmy na przykład - mówił dalej, gdy nikt go nie zachęcił - taką packę na muchy. Zaczął mówić o swoich próbach zabijania much w więzieniu, gdy packi nie miał, oraz gdy miał. W tym pierwszym, był bez szans. W tym drugim, mucha była bez szans. Taka pierdoła, taki kawałek giętkiego, tandetnego plastiku, a jaką różnicę robi, mówił. Skończyło się na tym, że...
- Nie chcę przerywać, ale... - półkrzyknął z kabiny pilotów Dylan.
- Ale właśnie przerwałeś - odwdzięczył się przerwaniem John - teraz przez ciebie uciekło mi, na czym się to skończyło...
- No nic - machnąłby ręką John, gdyby ta nie była związana - zapomniałem. Tak to zawsze jest, że ci głupi przerywają, gdy mówią mądrzy, bo głupi dobrze zdają sobie sprawę, że sami czegoś mądrego nie umieją wymyśić, więc chociaż przeszkodzą tym, którzy umieją. Dzięki temu będą mogli powiedzieć: ha! I co ci z tej twojej mądrości, ja ci mogę przerwać i twoja niewypowiedziana mądrość tyle samo wniesie co moja wypowiedziana głupota. Szlag...Stryker mi się udziela.
- ...ale zbliżamy się do celu - dokończył Dylan, gdy John zamilkł. - Schodzę niżej, gęsto tu od gór. Jeśli mówisz, że Stryker z bazy ucieknie, to musimy go już zacząć wypatrywać.
- Mała widoczność z tego samolociku - stwierdził Havok, podchodząc.
- Zwolnię, a wy patrzcie uważnie.
Odrzutowiec istotnie zwolnił, zniżył lot i począł fruwać pomiędzy górami, co i raz skręcając i przechylając się na którąś ze stron.
- Ha! - zakrzyknął radośnie John, jako jedyny niezaangażowany w wypatrywanie, zresztą przy szybie miejsca już dla niego nie było. - Za dzieciaka łaziłem na takie automaty, siadało się do plastkowego samolotu, na ekranie się wyświetlała nasza maszyna, a jak padem skręcaliśmy, to samolot, uczepiony tylko gumowego drąga, przechylał się na wybraną stronę. Ale frajda była. Tylko starym trzeba było drobne podkradać, bo cholerstwo przyjmowało tylko mone...
- Tam są! - krzyknęła Blink.
- Brawo, dodatkowy naleśnik z mikrofalówki dla ciebie za spostrzegawczość.
- Uspokój się Dylan, podleć bliżej.
- Niech to szlag, już się zaczęło - wywnioskował Logan, widząc obaloną ciężarówkę.
- Oho - uśmiechnął się John wyglądając przez szybkę. - Stryker ma kłopoty, he he. Dobrze by było podlecieć pozostając niezauważonymi.
- Niby jak? - spytał siedzący za sterami Dylan.
- Srebrny guzik u góry, ten duży. Maskowanie, będziemy całkowicie niewidoczni. Nie ma za co...heh - uśmiechnął się do siebie, czego przez bandaże nikt nie zobaczył.

- System maskowania aktywny.

- Wow, seksowny głosik! - skomentował pilot usłyszawszy wiadomość systemu.
- To raczej syntezator. Choć ciekawa fucha by to musiała być, takie teksty zawodowo czytać - komentował dziwnie rozbawiony John. Może na stres reagował ironią i gadulstwem. Każdy ma swój sposób.
- Jakoś chyba dalej jesteśmy widoczni, a zaraz wyłonimy się całkowice zza gór.
- Nie jesteśmy...system działa, tylko ze środka nie widać efektów - odgadł Dylan.
- Podleć więc bliżej. I wolniej, zobaczmy co się tam dzieje - rozkazał Havok.
- Jakbyśmy tego nie wiedzieli...może wyrzucicie mnie tu, co? Nadlecę jak meteor, spalę ich wszystkich i będzie po sprawie - zaproponował, jeszcze nie dosłownie palący się do walki Lightning.
- Jak otworzymy klapę, stracimy kamuflaż - zaprzeczył Dylan.
- Powinniście go wypuścić - wtrącił się John. - Widziałem już co potrafi. To silny mutant... Nie bez powodu go w końcu ścigałem.
- Stul ryj, a ty Lightning siadaj - zarządził Logan.
Okrążyli plac boju, przelecieli nisko nad mostem łączącym góry.
- Czyżbyś wątpił w moje zdolności Logan? - Blondyn dalej gotów był do skoku. - W to, że ich tam wszystkich spalę...?
- Bynajmniej. Właśnie dlatego nigdzie nie idzesz. Tam jest Trisha - Logan odetchnął i z ulgą, że znów ją widzi, i ze strachem, bo wisiała właśnie na skarpie, wspinając się mozolnie.
- Baby... - westchnął John.
Nagle samolot stanął w powietrzu jak wryty. W środku zatrzęsło, mutanci się powywracali.
- Co jest? To ty Dylan? - Havok spojrzał na zdezorientowaną twarz pilota i domyślił się odpowiedzi. Potem wszyscy zerknęli na stojącego na drodze Magneta wyciągającego ku nim ręce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro