VI+
Nad więzieniem federalnym w Chicago rozciągał się piękny poranek. Słońce grzało z wielkim zaangażowaniem, a lekkie białe chmurki do społu z przyjemnym wiaterkiem dbały, by nie było zbyt ciepło. Po drzewach tuż za murami więzienia fruwały ptaki, niekiedy na skróty latając ponad placem tuż za główną bramą więzienia. Po cienkich jak ołówki świerkowych gałązkach skakały z jednego drzewa na drugie wiewórki, dowodząc że są podobnej wagi co orzech włoski.
Na samym środku dużego placyku nad którym właśnie przefrunęła para zakochanych sójek stało dwóch mężczyzn. Jeden czarnoskóry, w ciemnych okularach, wysoki i postawny. Ubrany w ciemnoniebieski, wygodny mundur. Drugi, na oko czterdziestoletni, ciut niższy i ciut grubszy, ubrany teraz już w ciemne jeansy i wygodny dres. Ten też miał okulary. Ostatnie dwa lata poświęcił na czytanie i pisanie. Dowiedział się wiele, ale wzrok sobie popsuł.
- Pięknie nieprawdaż? Jest tu naprawdę pięknie - westchnął niższy.
- Jak się stąd wychodzi, to pewnie pięknie.
- Paradoksy naszych czasów. Ja narozrabiałem, a stąd wychodzę, a pan będzie tu gnił jeszcze ze dwadzieścia lat, do emerytury. Na co czekamy?
- Ja czekam na zmianę wyroku sądu - mruknąl niechętnie strażnik - która pozwoliłaby mi ponownie pana zakuć i wrzucić do celi.
Czarnoskóry strażnik przez ostatnie dwa lata bardzo zraził się do więźnia. Przyjmował tu najgorszych, ale ten wyjątkowo działał mu na nerwy. Tym bardziej był zły, że, jako komendant straży więziennej, każdego, kto wychodził, musiał wypuszczać i rozkuwać osobiście. Więzień wiedział o tym, i nie omieszkiwał tego wykorzystać.
- Haha. Czytałem tu o tym: jeśli mają cię wieszać, poproś o szklankę wody. Kto wie, co się stanie, nim przyniosą. Ale nie robiłbym sobie na pana miejscu nadziei. Ja, w przeciwieństwie do pana, jestem potrzebny na wolności. Pan, jako czarnuch, nie ma temu światu nic wartościowego do zaoferowania, więc jeśli nie da się znaleźć powodu, by was zamknąć, to postępuje się odwrotnie - robi się z was strażników więziennych. W ten sposób dalej jesteście tam, gdzie wasze miejsce.
Strażnik zrobił grymas, rozejrzał się po wysokich murach oplecionych drutem kolczastym. Z murów patrzyło na nich nieruchomo kilkudziesięciu innych strażników ze strzelbami. Taki zwyczaj. Komendant powstrzymał się od repliki, by nie zakłócić ceremonii, jaką było wypuszczenie więźnia.
- Szybko to minęło - westchnął tenże. Patrzył bez szczególnej euforii na zamkniętą, kolczastą bramę pod napięciem paredziesiąt metrów przed sobą.
- Miejmy nadzieję, że nie poszło na marne - odparł komendant poprawiając ciemne okulary.
- Ależ skąd. Dużo się dowiedziałem, dużo nauczyłem.
- I wróci pan między nas, normalnych ludzi, niestanowiąc już dla nas zagrożenia?
- Jakich nas? - mruknął gniewnie więzień - Proszę spojrzeć, o, tam. Nie intryguje to pana?
- Co?
- Proszę spojrzeć, ten ptak... Jerzyk się zwie, jeśli dobrze pamiętam. Potrafi bez przerwy przebywać w powietrzu nawet trzy lata.
- Nie widzę.
- Bo już poleciał, poszybował raczej. A taka dla przykładu jakaś odmiana koliberka zapieprza skrzydłami do osiemdziesięciu razy na sekundę, i to przy dobrych wiatrach - dosłownie. Myśli pan, że utrzyma się w powietrzu dłużej niż minutę?
- Mam to w dupie głębiej, niż problemy z potencją wicepremiera Andory - odburnkął czarnoskóry strażnik w ciemnych okularach, po czym dodał z lekkim uśmiechem. - Aczkolwiek cieszy mnie, że zmienił pan zainteresowania. Będziemy mieli teraz na pana oko, i to nie jedno, więc ornitologia to będzie dla pana dobre zajęcie.
- Wcale nie zmieniłem zainteresowań - oburzył się sztucznie i z ignorancją więzień. - Byle kretyn może powiedzieć, że ptak to ptak. Prawda jest taka, że każdy gatunek jest na swój sposób inny. A wielkie, choć niewidoczne z pozoru różnice tyczą się także ludzi. Pan dla przykładu będzie zdychał w męczarniach, podczas gdy ja wywalcze sobie życie, wszystko za sprawą tych niewidocznych z pozoru rzeczy jakie nas różnią. Jerzyk ptak i koliberek ptak. Biały człowiek i czarnuch też z pozoru człowiek. Ale jak się bliżej przyjrzeć, to czarnuch ma z człowiekiem niewiele wspólnego. Raczy pan nie porównywać siebie do mnie, bo to poważna obraza.
- Uważaj fiucie. Jeszcze wolny nie jesteś, a mogę sprawić, że nie będziesz nigdy.
- Nie możesz, inaczej już byś to sprawił. Jesteś tylko murzyńskim ścierwem, twoje życie zniknie w wirze histrorii tak szybko i niezauważenie jak się pojawiło. Być może równie przypadkowo, hehe.
Komendant zacisnął wargi. Był bliski przylania pałką najbardziej znienawidzonemu więźniowi jakiego tu gościł, spojrzał więc na ludzi na murach. Ich widok i nieme oczekwianie że proces przebiegnie bez przeszkód go hamowały.
Wielka brama otwarła się ciężko, stojący naokoło żołnierze zerknęli na samochód przed więzieniem.
- Wynocha panie Stryker. Lepiej dla pana, żebyśmy się już nie spotkali - wściekły w środku komendant straży więziennej hamował się dość skutecznie i ograniczył do złowrogiego powarkiwania.
William Stryker, więzień nr. 4427 wymownie i z szyderczym uśmiechem uniósł zakute w kajdany ręce, a komendant zerknął na kilkudziesięciu ludzi otaczających z góry wejście, marząc co tu by się działo, gdyby ich nie było.
- Mogę je zatrzymać na pamiątkę? Spędziłem tu tyle pięknych chwil... - szczerzył się zwycięsko Stryker, gdy ręce były już wolne.
- Odłożę je specjalnie dla pana. I zakuje w nie z powrotem, gdy już pan do nas wróci.
- Ślicznie dziękuje za depozyt. Wystawie waszej placówce dobrą opinię w internecie. Tylko klopsiki w tym gęstym sosie były obleśne, tak jak pan - rzucił na pożegnanie więzień i nie czekając na odpowiedź ruszył pewnie do auta przed bramą, odprowadzany dziesiątkami beznamiętnych spojrzeń. I jednym nienawistnym.
Dwa lata - myślał komendant odprowadzając wzrokiem Williama Strykera. - Za prowadzenie nielegalnych badań, jedno morderstwo i współudział bądź zlecenie kilkudziesięciu kolejnych, porywanie mutantów, eksperymenty genetyczne i inne rzeczy które uciekły mi z głowy, spędził tu dwa lata. Od pierwszego, wysokiego wyroku wydanego pod presją mediów się odwołał, drugi, już nienagłośniony uznał za nieprawomocny i odwołał się ponownie. Ale i to głupstwo. Wszyscy go i jego działania potępiali, do czasu, gdy o mutantach znów nie zrobiło się głośno. I tak oto Williama Strykera wypuszcza się, by dla rządu robił to samo za co wcześniej go zamknęli. Paranoja.
Komendant splunął i odwrócił się, gęstem nakazując zamknięcie bramy.
Oparty o srebrnego Forda stał wysoki, postawny mężczyzna w jeansach i skórzanej kurtce zasłaniającej ręce. Na lewej ręce miał dodatkowo grubą, skórzaną rękawicę. Nogi miał splecione, a ręce skrzyżowane na piersi. Zza srebrnych okularów nie było widać oczu, ale z ogólnej postawy dało się zauważyć, że do wypuszczenia Strykera podchodzi ze znacznie większą porcją ironii niż komendant.
Stryker do mężczyzny nie odezwał się dopóki brama ostatecznie się nie zamknęła. Po dźwięcznym huku żołnierze zeszli ze stanowisk a Stryker westchnął.
- Dwa lata... Tyle zmarnowanego czasu.
- Powinieneś się cieszyć, że żyjesz. Z wyspy zostały przecież gruzy - facet z bródką i któtkim czarnym czubem wsiadł za kółko.
- Dobrze, że tylko gruzy. Dzięki temu nie znaleźli nic ważnego, inaczej nigdy bym stąd nie wyszedł - Stryker wsiadł na miejsce pasażera. - A ty John, uważaj. Nie powinni nas razem widzieć, ja jestem póki co pod stałym nadzorem, ale ciebie skrępować nie mogą.
- Wiem, wiem. Dokąd jedziemy?
- Na razie zróbmy kilka kółek, potem może do zoo, hm? Zobaczymy naszych owłosionych pradziadów jak liżą sobie jajca, a przy okazji wypatrzymy, czy już nas ktoś śledzi.
*
- Dobrze wreszcie wyjść samemu na spacer. Tam co byś nie zrobił to podejrzewają cię o szykowanie buntu, ucieczki, rebeli i tak dalej. Na dwór to za rączki, albo gęsiego - gadał William wcinając naleśniki z baru przy wejściu do zoo. Tuż za nim widać było wybieg lwa, niewiele większy niż ogródek przed barem, gdzie siedzieli. Lew musiał być zadowolony z takiego domu.
- Wiesz - Stryker przerwał ciszę w której słychać było tylko głosy drących się z byle powodów dzieci i próbującą zapanować nad nimi wychowawczynię. - Zawsze fascynowało mnie, jak to jest po odcięciu głowy. Bądź co bądź świadomość znajduje się w głowie i dopóki w mózgu jest tlen i krew, czyli przez najwyżej kilka sekund, powinna być ona zachowana. Co oznacza, że teoretycznie można by dojrzeć własne ciało pozbawione głowy, gdyby ta upadła w odpowiednim miejscu.
- Co oni ci tam robili? - spytał John, popijając sok morelowy.
- Nic. Tak tylko myślałem. W więzieniu jest na to sporo czasu. Niezłe te naleśniki, ale żeby piwa w barze nie było, tylko sok, to już parodia. Taż mi się przypomina jedna książka którą w więzieniu czytałem. Sok morelowy... parodia.
- Co teraz zrobimy? Masz związane ręce, a ja sam niewiele mogę zrobić.
- Niewiele, nie znaczy nic. Powiedz więc na początek, co już zrobiłeś.
John łyknął sok, pomyślał.
- Złapałem kilkunastu, trzymam ich w zamknięciu. Bez żadnych badań i eksperymentów, jak kazałeś.
- Słusznie. Poczekamy jeszcze trochę, a jak już się pozbędę z karku służb specjalnych, wrócimy do naszych planów. Wydarzenia z wyspy należą już do przeszłości, czas skupić się na nowym zadaniu.
John zmarszczył brwi.
- Może lepiej z tym zwolnić? Dostaliśmy lekcję, powinniśmy wyciągnąć wnioski.
- To co? Mam odpuścić? - uniósł się były więzień - Słuchaj mnie. Półtora miliona lat temu ludzie zaczęli uprawiać rolę. Potrafili się wyżywic z rolnictwa, poznali narzedzia, okiełznali zwierzęta zmuszając je do współpracy.
Rodziny pochodzące z tego samego przodka połączyły się w rody, tworząc zalążek społeczeństw.
I co było potem? Nie stwierdzili bynajmniej, że to koniec. Nie powiedzieli: Mamy narzędzia, domy i jedzenie to tyle nam wystarczy. O nie!
Rozwijali się dalej, zaczęli wydobywać miedź, zaraz potem brąz, a potem żelazo. Juz ci od brązu stworzyli też pierwsze miasta, organizacje społeczną, podział ról i pierwsze pismo.
- Nie zatrzymali się - kontynuował. Gdyby ludzie robili tylkonto co wystarcza im do przetrwania i co wydaje się możliwe, byliby zwierzęciami i do dziś siedzieliby w jakiniach. Weź proszę przykład z przodków i też się nie zatrzymuj. Bo wierz mi, nie wszystko zostało jeszcze odkryte, a dzis mamy do odkrywania możliwości, jakich nikt przed nami nie miał.
John zajął się kotletem, myśląc nad tym co odpowiedzieć.
-Mieliśmy problemy - zaczął, niepewnie dziobiąc mięso. - Trzy dni temu, gdy zasadziliśmy się na kolejnego mutanta. Silnego, czwartej klasy. Złapaliśmy go, ale był tam ktoś jeszcze. Ten drugi uciekł.
- Uciekł... Jak mógł ci uciec? Za mało pieniędzy na ludzi i sprzęt dostałeś? Mój portfel nie jest bez dna, John.
- Nie w tym rzecz. Go się po prostu nie dało skrzywdzić. A poza tym, to nie wypominaj mi tu. Okłamałeś mnie, Stryker.
- Hm?
- Mówiłeś, zarzekałeś się, powtarzałeś jak mantrę, że tej ręki nic nie draśnie. Że jak mi telefon w magmę wpadnie, to go będę mógł tą ręką wyciągąć bez obaw. Wyciagnięty telefon będzie papką, a wyciągnięta ręka co najwyżej będzie ładniej błyszczeć. I to są twoje słowa, ja czegoś podobnego bym nie wymyślił.
- W istocie, jest jak mówisz, to znaczy jak ja mówiłem. Ręka z adamantium wytrzyma kąpiel w magmie, Thor od uderzenia swym młotem w tarczę z adamantium wywali się na głupi boski ryj, a tarcza nawet nie drgnie. Lodówka z adamantium wytrzyma wybuch nuklearny, a szyba z adamantium "śpiew" Paris Hilton, lub nawet pierdnięcie Donatelli Versace.
John zmarszczył brwi niedowierzając zarówno słowom Strykera, jak i zmianom jakie w nim zaszły w więzieniu.
- Ciekaw jestem w takim razie, jak wytłumaczysz mi to.
Rzekł i bez szczególnego oglądania się na okolicznych ludzi, ani na lwa za płotem, który się zaciekawił, podciągnął rękaw skórzanej kurtki. Oczom Strykera i lwa ukazała się połyskująca srebrno ręka, jednolita, błyszcząca, gładka - poza kilkoma nieznacznymi punktami na przedramieniu, w których widoczne były głębokie na prawie dwa centymetry wgniecenia.
- I co, Stryker?
- Skąd - William spoważniał momentalnie - skąd to masz?
- Nie od magmy, atomówki, ani pierdnięcia. Pociął mnie rosomak - rzekł i rzucił Strykerowi nieśmiertelnik, a rękę zakrył, bo choć lew kompletnie zainteresowanie stracił i począł chodzić po wybiegu który mógł wzdłuz przejść w dwadzieścia sekund, to ludzie z okolicy zerkali coraz nachalniej.
- Co więcej... Chyba ktoś chce nam przeszkodzić. Parukrotnie mutant, którego ścigaliśmy zdołał się wymknąć. Wiedział, że przyjdziemy. Ktoś mu pomagał. Ktoś mnie śledzi i uprzedza każdy mój ruch, obawiam się...
- Wstawaj, idziemy - Stryker przerwał mu i stracił całkowicie zainteresowanie trzecim już naleśnikiem i sokiem morelowym będącym jedyną alternatywą dla nieobecnego piwa.
- Co jest? Kogo ja tam spotkałem?
- Wstawaj, już! Mamy mnóstwo pracy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro