Epilog
- Ja wszystko powiem. A więc było to tak: było sobie dwoje ludzi. Ona i on. Kochali się bardzo. Spędziali ze sobą dnie i noce. Cały świat nie miał znaczenia, gdy byli razem, nie miał znaczenia, gdy się rozstawali. Świat był tylko miejscem ich miłości i zagrożeniem dla tejże, z którym musieli walczyć. Byli razem szczęśliwi.
.
.
To znaczy ona go zdradzała na prawo i lewo suka głupia, jak tylko do pracy wyszedł, sprowadzała sobie kogo popadło, wykradała mu wszystkie oszczędności i wydawała na błyskotki i śmiała z niego że jest taki głupi i nic nie widzi. A on zdradzał ją na prawo i lewo, jak tylko do pracy wyszedł, z sekretarką, sprzątaczką, siostrą sprzątaczki, stażystką i jeszcze kimś tam. I wykradał jej te błyskotki i dawał innym kobietom i śmiał się z niej z niej że jest taka głupia i nic nie widzi.
Wreszcie się wydało. On przyłapał ją, a ona jego. Opowiedzieli sobie wszystko. Uznali, że oboje wyrządzili sobie ogromne zło i dochodzenie kto zawinił bardziej jest bez sensu i szkoda nerwów i czasu, a jedynym rozwiazaniem jest po prostu się rozejść, zapomnieć i zacząć od nowa.
I rozstali się, rozeszli i nigdy więcej już się nie zobaczyli. Zresztą, ona umarła niedługo potem na przejściu dla pieszych rozjechana przez kogoś kto o pięćdziesiąt kilometrów przekroczył prędkość, ale że okazał skruchę, nie był wcześniej karany, a w więzieniu sprawował się nienagannie, więc wyszedł po pięciu latach.
No a jej dawny ukochany żyje sobie dziś jeszcze gdzieś, jak przystało na staruszka z emeryturą z ZUS-u.
- Aha. A jaki to ma związek z naszą sprawą?
- Emm. Żadnego związku nie ma.
- Co? Ja cię zapierdo...
- Spokój Billy, a wy zabierzcie stąd tego idiotę. Właśnie zaprzepaścił pan swoją ostatnią szansę, panie Stryker. Zbyt prędko pan samemu na spacerek nie wyjdzie.
*
Nad więzieniem federalnym w Chicago rozciągał się piękny poranek. Słońce grzało z wielkim zaangażowaniem, a lekkie białe chmurki do społu z przyjemnym wiaterkiem dbały, by słońce nie dokuczało. Po drzewach tuż za murami więzienia fruwały ptaki, niekiedy na skróty latając ponad placem tuż za główną bramą więzienia. Po cienkich jak ołówki świerkowych gałązkach skakały z jednego drzewa na drugie wiewórki, dowodząc że są podobnej wagi co orzech włoski.
W kącie dużego placyku nad którym właśnie przefrunęła para zakochanych sójek, w budce strażniczej, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden czarnoskóry, w ciemnych okularach, wysoki i postawny. Ubrany w ciemnoniebieski, wygodny mundur. Drugi, ubrany w podobny, może bardziej ubogi mundur, nieistotny.
- No. I to chyba tyle. Nie wiem, co z tym dalej zrobić - dokończył komendant sraży więziennej, pomieszał widelcem w sosie i resztce klopsików.
- Ciesz się, że takie masz właśnie problemy. Świat drży na wieści o mutantach, jedni przechodzą przez ściany, inni rozwalają ściany. Planowany jest szczyt ONZ, na którym ma ostatecznie zostać podjęte jakieś konkretne działanie, bo ile problem można lekceważyć? Niektórzy mają takie sprawy, ciesz się, że ty martwić się musisz hm...spadkiem zainteresowania twoją osobą przez twoją żonę.
- Pięknie to ująłeś. Na szczęście mam jeszcze pracę. Tu można odreagować, zapomnieć. Tu nie można ani na chwilę uciec myślą gdzie indziej, bo tu są sami mordercy, gwałciciele, porywacze i tak dalej. A nie patrz takiemu na ręce podczas obiadu, to urwie kawałek widelca, połknie, potem wyrzyga i w odpowiednim momencie cię zadźga. Cały czas trzeba patrzeć, na nic innego nie ma tu czasu. Kocham tę robotę, bo można odskoczyć od wszystkiego innego.
- Zaraz se poodskakujesz. Już są.
Istotnie, brama uchyliła się ciężko i na posesję wjechała pancerna ciężarówka w eskorcie dwóch innych pojazdów. Komendant wziął ostatni kęs, nałożył czapkę i wyszedł. Chwilę stał wyprostowany w miejscu, z pomocnikami po obu stronach i z rękoma splecionymi sztywno z tyłu, aż wreszcie ze srodka wyprowadzono...
- William Stryker! - półkrzyknął komendant, patrząc na idącego w jego stronę. - Sądziłem po prawdzie, za co oficjalnie i uroczyście przepraszam, że te wszystkie pozytywne słowa o naszym więzieniu to tylko kpina i chęć dogryzienia mi. Ale skoro wraca pan tak szybko, to znaczy, że mówił prawdę.
- Nie zabawię długo - odparł zakuty więzień, a prowadzący go ludzie zabrali się za zdejmowanie łańcuchów, po to by komendant zakuł go w kolejne.
- Tak szybko pan do nas wrócił, że nie zdążyliśmy nawet uprzątnąć pana celi. Dalej tak samo zasyfiona i śmierdząca. A na obiad dziś pana ulubione danie: klopsiki z gęstym sosem.
- Wybornie - uśmiechnął się William.
- Odkąd go znaleźliśmy udaje idiotę, proszę się nie dać nabrać - wtrącił jeden z eskortujących, podając komendantowi teczkę.
- Nie musi mi pan o tym mówić. Pracuję tu dwadzieściapięć lat.
- I będzie pracował jeszcze parenaście - wtrącił smutno Stryker - a potem przejdzie na emeryturę. A potem zdechnie. I nic się nie zmieni. Nic nie będzie inaczej, na nic nie wpłynie ani pańskie życie, ani śmierć. Co za smutna perspektywa bycia niczym.
Po chwili jedne łańcuchy zdjęto, a przyodziano drugie.
- Co więcej, jest pan zakłamanym człowiekiem - stwierdził ten sam. - Obiecał pan, że jak wrócę, to dostanę te same kajdanki. Te nie są moje.
- Ano tak, zapomniałem. Obawiam się, że zakułem w nie jakiegoś czarnucha. Ale specjalnie dla pana je znajdę.
- Nie, po czarnuchu to ja nie chcę.
- Wiem. W tym rzecz.
Bez szczególnwgo pośpiechu odprowadzono więźnia, Stryker zniknął wkrótce za pancernymi drzwiami, by tam, zgodnie z założeniami, nie był zagrożeniem dla normalnych ludzi.
Ale, jak sam przewidział, nie zabawił długo. Były poważne powody by przypuszczać, że Szczyt ONZ w Nowym Jorku podejmie odnośnie mutantów decyzje niekoniecznie zgodne z ich wizją. Napięcia, silne już wcześniej, nasiliły się skrajnie przez eksces jaki wydarzył się podczas szczytu, kiedy to tylko niewyjaśnionym przypadkiem wszyscy na zjeździe nie zginęli. W obliczu takiego zamachu, małego kroku od tragedii, o który oskarżono mutantów, świat przypomniał sobie o Strykerze, jego działaniach, wiedzy i dokonaniach, a brama więzienia federalnego w Chicago otwarła się po raz kolejny.
*
Zajazd był pełen ludzi, hałasów, krzyków. Ze środka biło kuszące ciepło i zapach smażonej cebuli, będącej zapewne końcowym składnikiem czegoś pysznego.
Mężczyzna ten nadszedł znikąd - z północy, gdzie były tylko lasy, góry i kilomentry ogarniętych dziką naturą terenów. Nie było tam dróg, schronisk ani ludzi.
Zimny wiatr wzmagał się coraz bardziej. I choć wyglądał tragicznie a pieniędzy nie miał, to rwetes dobiegający ze środka musiał świadczyć o dużej ilości gości, czyli o szansie skrycia się gdzieś w kącie i ogrzania.
Tuż w progu, oparci o obie jego strony stali mężczyzna i kobieta, nogi spletli w środku drogi, tak że ciężko było przejść. Co więcej, właśnie poczęli się do siebie zbliżać, dziewczyna zamknęła powoli oczy. Nie mając dużo czasu, Logan przesmyrgnął pomiędzy postaciami, nie tylko dlatego, że pewnie przyszłoby mu chwilę czekać na mrozie, ale dlatego, że nie dałby rady znieść tego widoku. Nie teraz.
Przeskoczył więc próg psując kochankom atmosferę i rozdzielając jak Wojski Tadeusza i Telimenę.
Nagle uderzyło go przeszywające ciepło, było ciemniej niż na zewnątrz, a dzięki temu przytulniej. Wszystkie stoły były upchane do ostatniego miejsca, ławy przy ścianach również były zajęte. Przy ścianach i filarach stali obojętnie i popijali piwo ci, dla których miejsca nie starczyło. W jednym kącie były przesuwane drzwi, za drzwiami wypchane ludźmi pomieszczenie ze stołem bilardowym. W drugim kącie kilka automatów. Te nie cieszyły się zainteresowaniem.
Spojrzał na swój postrzępiony, rozdarty i przypalony solidnie sweter, podarte spodnie i przesiąknięte do cna buty, których cholewy tylko cudem jeszcze się trzymały. Stwierdził, że staniem tuż za przejściem w takim stanie może tylko przyciągnąć uwagę, poszedł więc, kryjąc się za dwoma innymi, w głąb sali.
Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Większość była w przerwie w podróży, chciała odpocząć, rozprostować plecy skrzywione od siedzenia za kółkiem, ogrzać się grzanym piwem, najeść gulaszem, zupą ogórkową, czy kluskami.
Logan też chciał odpocząć po podróży, w jego przypadku pieszej, ogrzać piwem i najeść czymkolwiek. Stanął pod ścianą w kącie tak, by dolną część ciała zakrywał kosz na śmieci. Skrzyżował ręce na piersi by zakryć dziury w swetrze, a że w ten kąt światło z porozwieszanych na ścianach lamp naftowych prawie nie docierało, to był bezpieczny.
Zaczął wypatrywać. Albo niedojedzonego dania, niedpowitego napoju, albo kawałka wolnej przestrzeni na ławie.
Po dwóch godzinach znalazł to ostatnie. Dwóch facetów odeszło od stołu, usiadł kolejny, jakiś samotny podróżnik, Logan prędko dosiadł się obok, na krawędzi.
Pozostali przy stole, z wyglądu i ubioru myśliwi, spojrzeli na niego, potem na siebie, machnęli ręką. Przed ich nosami były kluski, a afera jeszcze skończyłaby się wywróceniem klusek. Po co im tedy afera.
Przesiedział tak milcząc do późnego wieczora. Ludzie rozeszli się w nocną podróż, albo udali spać do wynajętych pokoi, czy swoich samochodów na parkingu. Został jednym z ostatnich gości, tylko przy jednym stole podśmiechiwało jeszcze kilku ludzi, nie widzieli go chyba nawet.
- Hej, koleś - rzekł barman podchodząc, dla podkreślenia powagi swoich słów, podszedł z lagą. Szcęście, że nie ze strzelbą, pomyślał Logan. - Zamykamy, i nie rób błagalnych min. Od dwóch godzin widzę, że siedzisz bez ruchu.
- Oni też siedzą - rzekł Logan cicho nie podnosząc głowy.
- Oni - facet w sile wieku obrzucił spojrzeniem ostatnich klientów - kupili piwo, gulasz, pierogi, lub są po prostu moimi znajomymi. Ty nic nie kupiłeś, a jesteś przybłędą. Idź więc z Bogiem gdziekolwiek, byleś nie został tu. No chyba że zamierzasz coś kupić.
- Nie mam pieniędzy.
- To ci zaskoczenie.
- Dokąd mam pójść?
- Pójść? Jakieś schronisko, przydrożny bar, czy mniejsza osada są tu co pięćdziesiąt kilometrów. Nie masz gdzie pójść. Ale nie oznacza to, że możesz tu zostać. Ja idę spać, jak myślisz, że z miłosierdzia do będącego w potrzebie bliźniego zostawie swój bar na twoją łaskę, to raczej się nieco mylisz. Za magazynem jest stara szopa. Podziurawiona do reszty, wiatr hula, a słoma jest siedliskiem tysięcy robali. Ale zawsze możesz też spać na drodze.
- Co to za hałas na dole? - spytał Logan ignorując jego radę, nie rozpoznawszy czy szopa była drwiną, czy rzeczywistą propozycją.
- Hałas? Gdzie?
- W piwnicy.
Barman skrzywił się. Dobrze wiedział że pod nimi panuje hałas, ale sam nic nie słyszał.
- Walki organizujemy, a co?
- Można się przyłączyć? - rzucił, maksymalizując w głosie pokorę.
- Jak myślisz, że w ten sposób będziesz mógł tu zostać, to bardzo się mylisz. Ale...skoro chcesz. Trudny dzień i nie chce mi się po prawdzie samemu męczyć, a oni z chęcią obiją ci mordę.
Logan wstał powoli.
- Drugie drzwi na końcu korytarza - wskazał zaintrgowany barman, podrzucając lagę.
- Poczekasz chwilę? - spytał Wolverine siląc się na uprzejmość. - Niedługo wrócę z pieniędzmi i chciałbym coś zjeść.
- Ha! Nie wyglądasz mi na takiego, co by ręce w górze utrzymać zdołał, ale poczekam. Z chęcią popatrzę jak będą cię wynosić.
- Dziękuję, wrócę.
- Połamania nóg, dziwaku - rzucił mu na pożegnanie, zdjął z ramienia ścierkę i począł wycierać stół, wzrokiem odprowadzając go do drzwi. W duchu zażyczył mu powodzenia.
KONIEC
__________________________________________
Zachęcam do pisania wszelki opinii, dobrych i słabych stron opowiadania, czy jakichś innych spostrzeżeń.
A jeśli ten styl Ci się podoba, to wraz z pojawieniem się tego, ostatniego rozdziału, pojawia się też pierwsza część opowiadania "Call of the Death", czyli osadzonej w niedalekiej przyszłości historii o walce toczonej z samą Śmiercią w tle zagrożenia międzynarodową wojną.
A i do uniwersum X-Menów planuję jeszcze powrócić, więc zachęcam do zostania da dłużej.
Pozdrawiam :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro