Walentynkowa niespodzianka
James Collins z całą pewnością wiedział, że nie lubi pani Peggin. W końcu, która szanująca się nauczycielka trzyma wszędzie w domu chmarę pająków! Za każdym razem, gdy wchodził do niej na lekcje rozglądał się, żeby czasem jakiegoś nie dotknąć.
Teraz, gdy znów musiał do niej iść rzucił sobie jeszcze szybkie spojrzenie w lustrze. Starannie ułożone, brązowe włosy, zielone oczy i ta blizna na policzku - pamiątka po wypadku samochodowym. Spojrzał niżej - garnitur, czyli wymóg pani Peggin, żeby w ogóle móc wejść do jej domu. Prychnął pod wpływem absurdalności tej kobiety.
Mimo wszystko, szatyn musiał przyznać, że nikogo innego by nie wybrał na swojego nauczyciela. Pani Peggin była najlepszą operatorką gitary, jaką poznał.
James wyszedł z domu, starannie zamykając za sobą drzwi. W drodze na lekcję jak zwykle zauważył siódemkę dzieci, które zawsze o tej porze wychodziły pobawić się z psami staruszki, mieszkającej kilka domów od zielonookiego.
Najstarsza dziewczynka - Annabeth - to zaczytana blondynka, jednak na zabawę zawsze przychodziła. Następny w kolejce był Charlie, czyli chłopak uwielbiający wszystkie zwierzęta, co wiązało się z jego ciągłą obecnością przy opiece nad psami. Kolejny - Bill - chciał w przyszłości pracować w banku, więc wiedział bardzo dużo o nowinkach walutowych. Susan z kolei uwielbiała modę i wszystko, co się z nią wiąże. Dalej Reyna zawsze przestrzegała zasad i James przewidywał jej zawód prawnika lub przywódcy. Kolejny George miał naturę żartownisia i lubił wycinać innym psikusy. Najmłodsza Lucy była istną wojowniczką i nie lubiła zostawać w miejscu.
- Dzień dobry, panie Collins! - wykrzykneły chórkiem dzieci, widząc go, i pobiegły dalej.
- Dzień dobry, dzień dobry - odpowiedział James, jednak zgraja była już za daleko, by to usłyszeć.
Mężczyzna pokręcił głową i z uśmiechem ruszył w dalszą drogę. Zakręcając przed dom pani Peggin, zauważył nieznany mu samochód na podjeździe. Zmarszczył brwi i ruszył do wejścia na posesję nauczycielki.
Może ktoś do niej przeszedł? Ale wtedy by mi powiedziała - myślał brązowowłosy, przechodząc przez bramę.
Zadzwonił do drzwi i chwilę czekał na ich otwarcie. Wtedy ukazała mu się sześćdziesięcioletnia twarz pani Peggin.
- Ach! Jamie, już jesteś! - wykrzyknęła, widząc go. - Czekałyśmy na ciebie!
- ...łyście? - zdziwił się szatyn, jednak kobieta już ciągnęła go w kierunku salonu, gdzie zwykle odbywały się lekcje.
Będąc już tam, ujrzał kobietę, która wyglądała jak prawdziwa wróżka. Jasnobrązowe, rozpuszczone włosy, wianek na nich, uroda godna elfki. Drobna budowa jej ciała dodawała tylko uroku, a delikatny ubiór również wyglądał bajkowo. James nigdy w życiu nie widział osoby podobnej do tej nieznajomej.
- Dzień dobry - powiedziała elfka pogodnie i delikatnie i wstała.
- Dzień dobry, pani...? - zapytał mężczyzna.
- Nazywam się Aurelie Mistics, panie Collins.
- Wie Pani kim jestem?
- Oczywiście. Wszyscy w miasteczku pana znają - zaśmiała się Aurelie.
- No dobrze! Skoro się znacie, zacznijmy już lekcję - klasnęła w dłonie pani Peggin. - James, twoja gitara jest tam, gdzie zwykle.
- Oczywiście, pani Peggin. Już idę.
Szatyn wstał i skierował się do wyjścia z salonu. Przed opuszczeniem pomieszczenia spojrzał jeszcze ukradkiem na Aurelie i okazało się, że ona akurat robiła to samo. Uśmiechnął się i wyszedł, by pójść po swoją gitarę.
Udał się do sypialni staruszki, ponieważ to tam zawsze trzymał instrument oraz zeszyt z notatkami z lekcji.
W drodze powrotnej kątem oka zajrzał na kalendarz przy wejściu do salonu. Już walentynki? Jak to szybko zleciało...
James wiedział, że walentynki to tak naprawdę nic nie znaczące święto. Przecież kochać się powinno cały rok a nie tylko od święta.
Zielonooki wszedł do pomieszczenia, gdzie obie kobiety wesoło rozmawiały ze sobą.
- I jak, Aurelie? Ile już walentynek dostałaś? - zaczepnie spytała starsza.
- Och, daj spokój, Stephanie. Wiesz przecież że nie mam chłopaka ani żadnego wielbiciela.
- Kochanie, powinnaś wiedzieć te męskie spojrzenia skierowane na ciebie. Przecież tych chłopaków jest tyle! - Żywo gestykulowała sześćdziesięciolatka.
- Ekhem... Nie chciałbym wam przeszkadzać, drogie panie, jednak moglibyśmy już zacząć lekcję? - zapytał James, zdradzając swoją obecność.
Obie kobiety spojrzały w jego stronę zakłopotane. Na policzkach Aurelie pojawiły się delikatne rumieńce, gdy zrozumiała, że słyszał rozmowę pań. Starsza nie wydawała się zdziwiona jego obecnością, wręcz jakby cieszyła się z tego.
- Oczywiście, James. Już zaczynamy.
Lekcja zaczęła się, jednak tym razem trwała dłużej niż zwykle - Stephanie nie mogła zająć się tylko Jamesem, ponieważ uczyła również Aurelie. Przyłapywała ich kilka razy na szybkich spojrzeniach do siebie, ale nie poruszyła tego tematu, gdyż chciała do tego doprowadzić.
- Kochani, niestety musimy już skończyć naszą lekcję, ponieważ moja przyjaciółka złamała nogę i chciałabym ją jeszcze dziś odwiedzić.
- Co się jej stało, pani Peggin? - zapytał ze zmartwieniem James. Znał przyjaciółkę staruszki i lubił ją, więc nie chciał, by coś złego jej się stało.
- Och, spacerowała po ogrodzie i potknęła się o cegłę, która wystawała z chodnika.
- Proszę przekazać jej ode mnie pozdrowienia. Niech szybko jej się zrośnie ta noga.
- Oczywiście, Jamie. Przecież Elizabeth tak bardzo cię lubi, więc na pewno się ucieszy z pozdrowień od ciebie.
- Proszę ją pozdrowić również ode mnie. Nie znam jej, ale najwyraźniej lubi pana Collinsa, więc ma dobry gust - powiedziała Aurelie żartobliwie.
- Jasne, kochanie. Od ciebie również przekażę życzenia powrotu do zdrowia. No! Ale teraz już idźcie, żebym mogła dom zamknąć.
Cała trójka wyszła z domu, a pani Peggin zamknęła drzwi. Pożegnali się, a staruszka uśmiechnęła się, widząc ukradkowe spojrzenia rzucane między sobą przez młodych.
James i Aurelie patrzyli, jak Stephanie odjeżdża samochodem do szpitala do swojej przyjaciółki.
- Może chciałaby pani gdzieś ze mną wyjść dziś wieczorem, pani Mistics? - zapytał niepewnie mężczyzna.
- Och... Z przyjemnością, panie Collins. Akurat nie mam planów na dzisiejszy wieczór.
- Przyjadę po panią gdzieś koło siódmej? Tylko proszę podać mi adres, bym nie musiał błądzić jak głupi.
Aurelie zaśmiała się i, mimo krótkiej znajomości, podała mu miejsce, pod które powinien przyjechać. Nie wiedziała czemu, ale szatyn szybko wzbudził jej zaufanie, a i opinie o nim sprawiły, że nie martwiła się o swoje bezpieczeństwo.
James był podekscytowany. Dzisiaj wychodził na randkę i to zainicjowaną przez niego! Nie mógł w to uwierzyć, zwłaszcza kiedy Aurelie podała mu swój adres. Był podekscytowany wieczornym wyjściem i nie mógł się go doczekać.
- To mam przyjechać o siódmej do pani domu, tak? - wolał się upewnić szatyn.
- Och, przestańmy już z mówieniem sobie na per pan. Jestem Aurelie.
- James. Ale mam przyjechać o siódmej tak?
- Tak, James.
- W takim razie, do zobaczenia wieczorem. - Uśmiechnął się James.
- Do zobaczenia.
Aurelie odwzajemniła uśmiech i weszła do swojego samochodu. James poczekał, aż kobieta odjedzie, póki sam nie wybrał się do domu.
Po drodze postanowił odwiedzić panią Packard. Przecież dzieciaki mogły ją wykończyć. Jednak po drodze do domu staruszki zauważył dzieci, które niosły krwawiącego psa sąsiadki. Szybko do nich podbiegł, od razu pytając, co się stało.
- Widdy był niepilnowany przez pięć minut i połknął całą pomarańczę. Teraz szybko chcemy szybko zaprowadzić go do weterynarza, na prześwietlenie, cokolwiek, żeby go uleczyć - wytłumaczył szybko Bill.
- Jasne. Lecimy - odparł James i odebrał psa od zmęczonych dzieci.
Wszyscy udali się do weterynarza, który prześwietlił omdlałe ciało zwierzęcia. Później wyprosił dzieciaki, zostając sam na sam z Jamesem. Przeprowadził zabieg niezbędny do wyciągnięcia owocu.
- Tak właściwie, nie przypominam sobie, by miał pan jakiegoś psa, panie Collins - stwierdził weterynarz, odkładając trzymaną w ręku pomarańczę.
- Panie doktorze, ten pies nie jest mój tylko pani Packard, mojej sąsiadki. Dzieciaki się nim opiekują, przychodzą do pani Packard co dwa dni, a akurat dzisiaj stała się taka niemiła sytuacja.
- W porządku. Tu jest pies, proszę go oddać prosto do rąk pani Packard.
- Oczywiście, panie doktorze - powiedział James, biorąc Widdy'ego na ręce. - Do widzenia. I dziękuję.
James wyszedł do dzieci z psem w ramionach. Widząc go, grupka od razu wstała z uśmiechami na twarzach. Stłoczyli się wokół tej dwójki, nie dając dopływu powietrza.
- Dzie... cia... ki... du... si... cie... - wykrztusił mężczyzna z trudem. Dzieci natychmiastowo odsunęły się trochę. - Dziękuję. A teraz do domu pani Packard!
Cała ośmioosobowa grupa z psem wyruszyła w stronę domu staruszki. James oddał uszczęśliwionej kobiecie jej zwierzaka, a, po milionach podziękowań od starszej pani, w końcu trafił do swojego domu.
Cały czas pamiętał o wieczornej randce, dlatego pierwszym co zrobił po przyjściu do mieszkania, było zarezerwowanie stolika w jego ulubionej, eleganckiej restauracji. Gdy to zostało załatwione, zaczął przygotowania do spotkania.
Jeszcze raz tego dnia wszedł pod prysznic i wykąpał się starannie, używając swojego ulubionego zapachu kąpielowego, czyli wanilii. Później postarał się o fryzurę i zaczesał ją do góry, ponieważ wielokrotnie mówiono mu, że tak wygląda najlepiej. Następnie przejrzał swoją kolekcję garniturów i wybrał, jego zdaniem, najlepszy. Przeglądnął również buty, dobierając je do swojego stroju.
Po skończeniu tych czynności spojrzał na zegar, na którym widniała godzina osiemnasta. James stwierdził, że może jeszcze na Internecie zobaczyć miejsce zamieszkania Aurelie, dlatego wyciągnął kartkę z napisanym adresem i wpisał go na mapie. Ona od razu znalazła poszukiwane miejsce i mężczyzna mógł dokładnie zobaczyć, gdzie mieszka jego towarzyszka wieczoru. Był to mały, jednorodzinny domek z jednym piętrem oraz szarawymi murami. W nich James zauważył około pięciu okien oraz niewielki balkon. Nie mógł się już doczekać zobaczenia tego obrazu na żywo.
Szatyn spojrzał na zegar i zdziwił się, gdy zobaczył godzinę osiemnastą dziesięć. Czyżby spędził na podziwianiu domu, do którego tego dnia się wybierze, aż dziesięć minut?!
James szybko się zebrał i już pięć minut później zasiadał za kierownicę swojego samochodu. Natychmiast wyruszył i na miejscu był dziesięć minut przed ustalonym czasem. Przesiedział je w środku pojazdu, a równo o siódmej zapukał do drzwi domu Aurelie.
- Już chwileczkę! - usłyszał ze środka ciche zawołanie kobiety. Chwilkę później otwierała przed nim drzwi. - Już jesteś? To możemy jechać, tylko ubiorę kurtkę.
- Jasne, poczekam - uśmiechnął się James, a szatynka odwzajemniła gest.
Dziewczyna zebrała się najszybciej jak mogła i po niedługim czasie oboje siedzieli w samochodzie w drodze do restauracji.
<><><>
Hej, Kochani!
Kolejny one-shot, tym razem na konkurs @ChoJulieSsi. Mam nadzieję, że się spodobał 💕
Love you, Rosemaris
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro