Rozdział 64
Fred dogonił Callie i ponownie bez wahania objął ją ramieniem. Ona zdziwiła się jego pojawieniem się, ale nic nie powiedziała i dała mu się tak prowadzić aż do pokoju wspólnego, gdzie nie było jeszcze wielu ludzi, bo część siedziała na kolacji. Zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie ich pierwsze nieukrywane przejście po korytarzach, ale to już wtedy nie miało znaczenia.
- Ja już pójdę, zanim oni tu przyjdą...Chcę się...położyć... - powiedziała Callie pomiędzy łkaniami, spuszczając wzrok, gdy znaleźli się w lochach.
Fred przyciągnął ją do siebie jeszcze raz i pocałował w głowę.
- Będzie dobrze, obiec...
- Nie zrób niczego głupiego, proszę - przerwała mu cicho i w końcu podała hasło, by dostać się do pokoju.
Już po chwili kamienna ściana zasunęła się za nią, a wtedy Fred pięścią uderzył z frustracji w cegły obok. Był wściekły na siebie i na całą tę sytuację. Po tym udał się do pokoju wspólnego Gryfonów, by odnaleźć George'a.
Callie, nadal płacząc, od razu się przebrała i położyła. Zasłoniła szczelnie swoje łóżko i modliła się tylko o to, by zasnąć, zanim jej współlokatorki postanowią tam wrócić.
Tymczasem George podbiegał właśnie do swojego bliźniaka w pokoju wspólnym Gryfonów. Fred siedział przy stole i wyglądał na kompletnie zmarnowanego.
- I co z nią? - zapytał widocznie przejęty George, niemal wskakując na miejsce obok brata.
- Pozwoliłem jej odejść... - powiedział Fred, gapiąc się tępo w stół. - Powinienem był powiedzieć jej, że ją kocham...I że nie obchodzi mnie, co tamci o tym wszystkim powiedzą...A zostawiłem ją tam, ona pewnie nadal płacze i...
- Hej, uspokój się! - zawołał George, który - choć trochę zgadzał się z bratem - wiedział, że to nie był najlepszy moment na obwinianie go i uderzył go w plecy. - A co ona powiedziała?
- Żebym jej nie szukał i nie próbował się z nią kontaktować, jeśli mi nie pozwoli. Żebym nie robił nic głupiego. Obiecałem jej.
George prychnął.
- Pff, ona się totalnie nie zna na Gryfonach... - pokręcił głową. - Czyli co robimy?
Zanim starsz zdążył mu odpowiedzieć, do pokoju wpadła nagle Angelina.
- Fred? - zawołała, rozglądając się po pomieszczeniu, a gdy już odnalazła go wzrokiem, podbiegła do stołu, przy którym siedzieli bliźniacy. - Fred, widziałam, co się stało. Tak mi przykro...
Fred i George wymienili zdziwione spojrzenia, jednak nic nie powiedzieli. Angelina kontynuowała:
- Fred, ja chciałam cię przeprosić za wszystko. Zrozumiałam mój błąd i mam dość tej takiej dziwnej atmosfery między nami. Chciałabym się po prostu dalej z tobą przyjaźnić - ostatnie zdanie wypowiedziała nieco smutno.
- W porządku, Angelina - odparł zdumiony chłopak, posyłając jej słaby uśmiech.
Angelina myślała, że chociaż przytulą się jeszcze po przyjacielsku, jednak Fred nie miał na to żadnej ochoty. Wtedy liczyła się tylko Callie.
- Dobra, to jak to mamy ustalone, to ponawiam pytanie. Co robimy? - wtrącił George. Fred westchnął.
- Na pewno nie będę siedział z założonymi rękoma. Muszę ją złapać jak najszybciej jutro rano.
Ale rano Callie już nie było. Jeszcze przed śniadaniem została wezwana przez Snape'a, jeszcze zanim obudziły się jej współlokatorki, które nie miały szans dalej jej szykanować. Serce dziewczyny zamarło, gdy zobaczyła swoich rodziców w gabinecie nauczyciela eliksirów, którzy oznajmili jej, że Cudka ją właśnie pakuje, a oni na dwa dni zabierają ją do domu. Callie przepłakała jakąś część poprzedniej nocy i już wtedy wiedziała, że może przepłakać cały dzień.
Dopiero teraz zacznie się jatka. Wielkie dzięki, Draco....
Nim się obejrzała, siedziała już w salonie swojego domu i od paru ładnych minut dostawała remprymendę - a największą od Lucjusza...
- Callie...to wszystko prawda? O tych Weasleyach? Proszę, powiedz, że nie... - mówiła matka dziewczyny z żalem, siadając obok niej na wielkiej, czerwonej kanapie. Odpowiedział jej Lucjusz, który od samego pojawienia się Callie przybierał różne odcienie czerwieni na twarzy.
- Oczywiście, że tak! Skoro Draco tak mów...
- Nie ciebie pytałam, Lucjusz - przerwała mu kobieta stanowczym tonem.
Callie nie odpowiedziała, tylko spuściła głowę, czując, jak łzy znowu stają jej w oczach. Nie rozumiała, dlaczego. Dlaczego miała obrywać, skoro nie zrobiła nic złego? Zakochała się. Chciała normalnych, wspierających ją przyjaciół. Czy to był tak wielki grzech?
- Mówiłem ci, Lauren! - krzyknął triumfalnie Lucjusz po tym, jak Callie się nie odezwała.
- Moja córka, moja jedyna córka...Taki wstyd... - mówiła Lauren, chowając twarz w dłoniach i dając swoim blond włosom ją zakryć.
- Ojciec się w grobie przewraca! - kontynuował Lucjusz.
- Nic złego nie zrobiłam! - próbowała krzyknąć Callie, jednak przez płacz wyszło to bardziej jak żałosny jęk.
- Nic złego nie zrobiłaś?! - zakpił jej wujek. - Dziewczyno, czy ty zdajesz sobie...
- Dosyć, Lucjusz! - wtrącił ojciec Callie, wręcz z nienawiścią patrząc na swojego szwagra.
- Daniel, ty chyba też nie rozumiesz, co się stało! - odkrzyknął mu Malfoy.
- Rozumiem doskonale!
- Dlaczego oni, skarbie? Dlaczego? - mówiła załamana Lauren do rozpłakanej córki. - Dla twojego własnego dobra powinnaś się trzymać z daleka...
- Nie będę się wam z niczego tłumaczyć! - krzyknęła w końcu Callie i wybiegła z salonu, nie wytrzymując presji.
Dziewczyna wpadła do swojego pokoju na piętrze jak z procy i od raz rzuciła się na łóżko, nadal płacząc. Nawet nie zauważyła, że w czasienjej nieobecności ktoś przewiesił ogromny obraz z białym tygrysem, który zazwyczaj znajdował się naprzeciw czarnego biurka. Wśród ciemnozielonych, prawie czarnych ścian zawsze czuła się dobrze...Tamtego dnia miała wrażenie, że nawet pomieszczenia były przeciwko niej.
Na dole nadal trwała kłótnia, a Callie niestety ją słyszała. Dlatego wstała, wyjęła z kufra przyniesionego przez Cudkę maskotkę tygrysa, a po tym złapała za jedną z wielu satynowych poduszek na jej łóżku i przykryła się nimi.
Dziewczyna nie miała pojęcia, ile czasu minęło od ucieczki z salonu aż do teraz, ale zdawało jej się, że wieki. Na dole ucichło, a ona zaczęła się zastanawiać, jak teraz będzie wyglądać jej życie. Ślizgoni zrobią jej piekło, to pewne. Rodzice...Nawet jeśli jej wybaczą, zabronią jej spotkań z Weasleyami. Szatynka miała tego wszystkiego dosyć i swoją frustrację wylewała z siebie łzami.
Jej samotnię przerwał dźwięk otwierających się drzwi od pokoju, a za nim cichy głos:
- Callie...
- Dajcie mi spokój! - zawołała dziewczyna z twarzą w poduszce i tyłem do gościa, którego głos rozpoznała jako jej ojca.
- Callie, posłuchaj mnie... - powiedział, zamykając drzwi.
- Nie będę słuchać! Nie zmienię zdania, cokolwiek mi powiesz! Niczego nie żałuję! - odkrzyknęła Ślizgonka, nie zmieniając swojej pozycji.
Pan Irving westchnął i przejechał dłonią przez swoje brązowe włosy (w identycznym odcieniu, jak te Callie). Zrobił kilka niepewnych kroków w kierunku ogromnego, czarnego łóżka córki i usiadł na jego skraju.
- Skarbie, jesteś moją jedyną córką, naprawdę sądzisz, że chciałbym dla ciebie źle?
- Ja nie zrobiłam nic złego! Zadawanie się z nimi nie jest niczym złym! Nie wmówisz mi, że...
- To prawda, dlatego proszę, wysłuchaj mnie - przerwał jej.
Callie chwilę trawiła te słowa, po czym w końcu znalazła się w pozycji siedzącej z maskotką tygrysa na kolanach.
- Jak to? Jak to: to prawda? - zapytała nadal płaczliwym głosem.
- Przede wszystkim uspokój się, skarbie - powiedział jej ojciec, ocierając łzy z jej czerwonej i opuchniętej twarzy. - Kilka głębokich wdechów.
Callie posłuchała rad ojca i nieco się ogarnęła, choć nadal wyglądała strasznie i podobnie się czuła.
- Dobrze, to...Rozumiem, że ktoś cię z kimś tam widział i o to ta cała afera...W sumie w całym tym szale nie zrozumiałem...jak on się nazywa? Ten, o którego się rozchodzi?
- Fred. Fred Weasley - wymamrotała, unikając wzroku ojca i pociągając nosem.
- Weasley... - pan Irving pokiwał głową w zamyśleniu. - To to nazwisko, które boli mamę najbardziej...
- To lepsi ludzie niż Lucjusz! - krzyknęła od razu Callie.
- Zgadzam się z tobą - potwierdził pan Irving, na co dziewczynę zatkało. Zanim zdążyła to całkiem ogarnąć, mężczyzna dopytał:
- I...co z nim?
Callie przytuliła do siebie mocniej rozgrzaną już maskotkę, jakby dla odwagi.
- Zakochałam się, tato - przyznała cicho, co wydawało jej się ostatnią deską ratunku. - Po raz pierwszy w życiu. Czy to naprawdę takie złe?
- Absolutnie nie - odparł od razu. - Choć trochę tak. Jesteś moją córką i nie chcę cię oddać jakiemuś szczeniakowi.
Callie sama sobie się zdziwiła, ale krótko się zaśmiała, ocierając już coraz mniejsze ilości łez. Jej ojciec ją zadziwiał i chciała go wysłuchać - bo na razie zaskakiwał ją jak najbardziej pozytywnie.
Pan Irving poprawił swoje usadowienie na granatowej pościeli córki i spojrzał w dół.
- Callie, skarbie...Chyba nadszedł taki czas, żebyś się czegoś dowiedziała...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro