Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.

Równomierne tykanie, które przerywało ciszę od zawsze, umilkło nagle, pozostawiając po sobie jedynie ją i drżące, niknące echo zatrzymanych w ruchu wskazówek.

Spojrzałam na wiszący na brązowej ścianie zegar w kształcie domku dla ptaków, niewielki, ale misternie rzeźbiony, a moje serce zamarło w ten sam sposób, w jaki zrobiła to pomalowana na niebiesko, drewniana kukułka. Właśnie otworzyła dziób, mając zamiar zawiadomić każdego, kto jest w stanie ją usłyszeć, że właśnie wybiła czwarta po południu.

Sięgnęłam po telefon, lecz tylko po to, aby upewnić się, że moje marzenia naprawdę stały się rzeczywistością. Odblokowałam ekran w odpowiednim momencie - mogłam zobaczyć, jak elektroniczne cyfry leniwie przesuwają czas o kolejną minutę do przodu.

Westchnęłam.

Czyli jednak nie zyskałam magicznych zdolności zatrzymywania czasu. To po prostu zegar się popsuł.
A szkoda. W tym momencie całym sercem pragnęłam nimi dysponować.

Chociaż początkowo czekałam na to tak, jak czekałam na wyjście do kina, kiedy byłam mała, teraz miałam ochotę jedynie na więcej czasu.

Odłożyłam telefon na bok i powróciłam do pakowania walizki – dużej, pojemnej, obitej z zewnątrz solidnym, czarnym materiałem. Do tej pory po brzegi wypełniłam ją kolorowymi ubraniami, ulubionymi książkami i różnymi ważnymi dla mnie drobiazgami. Po paru minutach schowałam do niej ostatnie rzeczy i podjęłam próbę zapięcia.

Podczas desperackiej walki z zacinającym się zamkiem (który nie miał prawa się ciąć, bo przecież niedawno został wymieniony na nowy), nie myślałam o niczym innym, tylko o tym, że od zawsze wiedziałam, że z tą walizką jest coś nie tak.

Po kilku agresywnych szarpnięciach osiągnęłam jedynie to, że srebrny, upierdliwy dupek całkowicie odmówił współpracy. Odpuściłam, uznając, że wrócę do tego później.

Chociaż właściwie nie miałam żadnego "później". Już nie.

Podniosłam się z podłogi i paroma krokami pokonałam niewielką odległość, która dzieliła walizkę i moje biurko. Zatrzymałam się przy meblu.

Szerokie, długie, zrobione z ciemnego drewna, stało w centrum mojego niewielkiego pokoju od dawien dawna. Na zadrapanym blacie widniało mnóstwo skaz; plamy po atramencie, kiedy to zdecydowałam pobawić się w pisanie piórem, przypadkowo zrobione nożyczkami żłobienia, ślady farb, zaschnięty wosk, którego za nic nie mogę się pozbyć...

Biurko po przejściach, można rzec. Chyba już nie nadaje się do adopcji. I nic dziwnego – ma długą historię. To właśnie przy nim toczyła się większość mojego życia.

To przy nim się bawiłam, rysowałam, rzeźbiłam, szyłam, robiłam lekcje, pisałam pamiętnik, jadłam słodycze, piłam herbatę i przedobrzyłam z jabłkowym piwem, dekorowałam świeczki i wypełniałam kwitki do gimnazjum i liceum. To przy nim śmiałam się, wylewałam morza łez i krztusiłam się złością.

To przy nim wklejałam wczoraj ostatnie liście do zeszytu, swoje myśli.

Tak, tak. Biurko z pewnością wiedziało o mnie więcej niż jakikolwiek inny mebel znajdujący się w moim domu.

Dobrze się spisało. W sumie to niesprawiedliwe, że to ta przeklęta, zacinająca się ciągle walizka pojedzie razem ze mną zwiedzić świat, a nie ono.

Gratuluję — pomyślałam, obrzucając walizkę jadowitym spojrzeniem. — Zrobisz karierę, odrażająca pokrako.

Gdyby mogła mówić, z całą pewnością odwzajemniłaby się niewinnym spojrzeniem.
Zmrużyłam oczy. Podeszłam do niej szybko i uklęknęłam obok.

— Niedługo stąd odchodzimy, rozumiesz? — zapytałam na głos. — Dlatego teraz ładnie dasz się zamknąć i będziesz grzeczna do końca swojego życia.

Poczułam się trochę głupio, że gadam z przedmiotem. Chyba przez to wszystko zaczynałam świrować. No, trudno. Zawsze byłam rąbnięta. Przynajmniej jednak udało mi się zapiąć walizkę.

Bogu dzięki.

Wróciłam z powrotem do miejsca, w którym przed chwilą stałam, obok biurka. Wzięłam głęboki oddech i pieszczotliwie przejechałam ręką po idealnie uporządkowanym blacie. Moja dłoń musnęła coś chłodnego. Nim jednak zdążyłam zorientować się, co dzięki mnie zaraz spotka się z podłogą, błyszczący drobiazg bezszelestnie spadł na ziemię.

Schyliłam się marszcząc brwi. Moje czoło rozjaśniło się, gdy zrozumiałam, że to naszyjnik. Uniosłam go delikatnie i położyłam na wewnętrznej stronie dłoni, by lepiej mu się przyjrzeć.

Złoty, drobny łańcuszek obrzuciłam jedynie krótkim spojrzeniem, całą uwagę skupiając na tym, co się na nim znajdowało.

Wisiorek został wykonany z takiego samego materiału, co łańcuszek. W kształcie przypominał smukłą łzę, o gdzieniegdzie poszarpanych końcówkach. Jego powierzchnia była łaskocząco chropowata, poprzecinana misternymi żyłkami z białego złota i wysadzana miniaturowymi cyrkoniami. Nie ulegało wątpliwości, że trzymałam w dłoniach najpiękniej wykonany liść, jaki udało mi się widzieć w ciągu całego mojego życia.

Zerknęłam na biurko, potem na walizkę, żeby dwie sekundy później wrócić wzrokiem do naszyjnika.

Życie.

Zmiany.

Podróż.

 Łzy napłynęły do moich oczu, kiedy zapinałam naszyjnik wokół szyi. Nie chciałam wyjeżdżać. W sercu poczułam delikatne ukłucie. Jakbym dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że pierwszy etap mojego życia właśnie się zakończył. Odejdę od biurka, przy którym pracowałam, bawiłam się, żyłam. Opuszczę pokój, który tak dobrze znam, chwycę walizkę i udam się w podróż, która porwie mnie tak, jak wiatr porywa jesienne liście.

Pewnie mnie zmieni. Boję się, że na gorsze, że zabłądzę. Że zamiast osiąść i cieszyć się kilkoma miejscami, będę wirować w kółko, dopóki nie wyschnę zupełnie, nie opadnę z sił i nie obrócę się w proch.

Zamrugałam, gdy popołudniowe słońce zaświeciło mi w twarz.

— Julia? — dobiegł mnie stłumiony głos z przedpokoju. Głośny w mojej ciszy. — Jedziemy już!

— Idę! — odparłam, ale nie wiedziałam, czy mnie usłyszeli.

Pogładziłam palcem liść spoczywający na moim obojczyku, chwyciłam walizkę i ruszyłam w stronę drzwi. W progu zatrzymałam się, żeby obrzucić spojrzeniem wszystko raz jeszcze. Być może po raz ostatni.

Ciemnobrązowe drewno, lśniące w promieniach słońca, przykuło moją uwagę. A kukułka uparcie milczała, z na wpół otwartym dziobem, wpatrując się we mnie z wyrzutem, jakby to była moja wina, że po latach w końcu przestała tykać.

Wyszłam.

Wkrótce byłam już na dworze, oddychając znanym powietrzem, idąc do samochodu i wlokąc za sobą ciężką walizkę. Moje serce biło zbyt mocno, jakby chciało wyrwać się z mojej piersi, wrócić do domu i zostać w nim na zawsze. Jakby chciało przekazać, że to zły pomysł go opuszczać.

Za późno.

Wiatr głaskał moje włosy, a słońce równie delikatnie suszyło łzy, które wcześniej potoczyły się po moich policzkach.

Liście wirowały w powiewach wiatru, bawiły się wokół mnie, goniąc siebie nawzajem.

"Chodź!" — zdawały się mówić, gdy wczepiały się w moje ubrania. — "Bycie liściem to piękne doświadczenie. To tak, jakbyś sama była podróżą!"

Odruchowo dotknęłam wisiorka, zastanawiając się nad tym, o czym przed chwilą pomyślałam.

Czy podróżowania naprawdę należy się bać? Tak, jak teraz ja się obawiam? Przecież sama nie mogłam się tego doczekać. Fascynowała mnie perspektywa rzucenia się w nieznane. Byłam oddana planowaniu.

Czy teraz jest inaczej?

Przystanęłam, podczas gdy liście tańczyły wokół moich kostek.

Nie.

Tak naprawdę nie. Może się obawiam, ale nie boję. Rzucę się w objęcia wiatru, ale nie pozwolę, by mnie zniszczył. Moja wędrówka nigdy nie będzie błądzeniem.

Chwycenie walizki dużo kosztuje, ale nie można zawsze tkwić w domu, przy biurku. Każdy człowiek kiedyś musi odbyć swoją podróż. Może jedną. A może dwie.

Podróż to zimny wiatr, niebezpieczny dla jesiennych liści, wypranych z kolorów i tak kruchych, jakby miały zaraz rozsypać się w pył, w setki tysięcy maleńkich, niemal niewidocznych dla oczu kawałeczków.

Uśmiecham się.

Ale nigdy nie mówiłam, że jestem jesiennym liściem.


14.04.2018

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro