Bonus
1924
Błękitnego nieba nad Toskanią nie mąciła żadna chmura, a lejący się żar nie oszczędzał nikogo, kto znalazł się poza cieniem - choć nawet i tam dopadała ta niewyobrażalna duchota zapowiadająca wieczorną burzę... To mógł być jeden z najgorętszych, o ile nie najgorętszy dzień tamtego lata, co Jennie dawało się we znaki.
Jej ciało nie przywykło do słońca, nawet jeśli spędzała mnóstwo czasu we Włoszech. Brytyjska krew przyzwyczajona do szarego nieba i dżdżystej pogody z trudem znosiła upały, nawet jeśli z drugiej strony Jenna lubiła się czasem wygrzewać, zwłaszcza w obszernych ogrodach, jakie oferowała willa Martina.
Gorące dni były idealne na zajmowanie się miotłami. Jenna polerowała swoją, siedząc w rozkroku na sporej skrzyni tuż przed rozległą winnicą, a używana przez nią pasta Fleetwooda wysychała w mgnieniu oka. Martin robił dokładnie to samo naprzeciwko niej, a przynajmniej próbował - jego wzrok częściej niż rzadziej kierował się na towarzyszkę, która miała na sobie tylko krótkie spodenki i szary stanik, i co chwilę pochylała się nad miotłą...
- Powiedz mi... - Martin poprawił swoje usadowienie na skrzyni, zapominając o miotle i skupiając wzrok tylko na niej. - Ty zawsze pracujesz taka roznegliżowana czy to tylko przy mnie?
Jenna nieznacznie uniosła wzrok znad swojej pracy i przewróciła oczami.
- Oj, nie schlebiaj sobie. Raz, ja nie jestem przyzwyczajona do tej waszej włoskiej pogody, dwa, dobrze wiesz, że często tak chodzę.
- I skutecznie mnie rozpraszasz.
Jenna prychnęła głośno.
- Jakbyś mnie już nie widział bardziej roznegliżowanej.
- Wiesz, to się nie nudzi... - Martin odłożył swoją miotłę na bok. - A robota idzie wolniej przez ciebie.
- Oj, no przepraszam, nie będę się ubierać jak zakonnica, bo pan Esposito nie umie się opanować... - Jenna kolejny raz przewróciła oczami, uśmiechając się przy tym perfidnie. - Jakbyś naprawdę się skupił na robocie, to nie miałbyś czasu się gapić.
- Zastanawiam się tylko, czy przy innych facetach też tak robisz.
- Kochanieńki - Jenna wyprostowała się nieco, biorąc głęboki wdech - jak już żyję w świecie, gdzie faceci mają więcej do powiedzenia, to chociaż wykorzystam ich słabości. I patrz, jak mi świetnie idzie. - Ostatnie zdanie wypowiedziała dumnie, dając mu do zrozumienia, że w zasadzie był jedną z jej ofiar.
- Tego ci nie odmówię...
Jenna bez namysłu złapała za jedną ze ścierek i rzuciła nią prosto w Martina, trafiając w jego odkryty tors.
- Do roboty, pacanie.
On roześmiał się w głos, prędko odrzucając jej ściereczkę.
- Wiesz, że ja czasem mówię to wszystko tylko po to, żebyś mi się odgryzła? Żadna inna dziewczyna tego nie robi.
- Dlatego ja tu jestem, a nie te inne, nie? - Jenna przygryzła wargę, wyraźnie zadowolona z siebie.
Martin podniósł się i zaczął iść po coś w stronę domu, po drodze całując dziewczynę w kark.
- A idź pan, nie zmiękczysz mnie - odparła natychmiast, mimo że się uśmiechnęła.
- Nawet nie próbuję. - Martin zaśmiał się ponownie, podnosząc swoją różdżkę ze stołu na tarasie, po czym zaczął iść z powrotem na miejsce. - Chociaż mogłabyś tu zostawać częściej, Jen.
- Częściej? - Ponownie uniosła głowę. - Prawie że mieszkam tutaj już od miesiąca.
- Tak, ale ciągle wpadasz i wypadasz...
- No wiesz, taka robota. - Wzruszyła ramionami.
- Mam ci się oświadczyć, żebyś została? - Zaśmiał się po raz kolejny, czym zarobił od niej niedowierzające spojrzenie.
- Aleś wymyślił.
Wyraźnie rozbawiony Martin zamierzał powiedzieć coś jeszcze, czerpiąc przyjemność z tamtej przepychanki tak, jak Jenna, gdy nagle podszedł do niego jeden z jego podwładnych - i wyglądał na co najmniej zmartwionego.
- Szefie.
- Co jest?
Mężczyzna wymienił z Martinem kilka słów po włosku, a choć Jenna nie rozumiała za wiele, po samej minie Szakala była w stanie stwierdzić, że to nie były żadne radosne wieści. Po wszystkim odesłał podwładnego, a sam westchnął głęboko.
- Co się stało? - zapytała Jenna ze szczerym zmartwieniem, odkładając miotłę, kiedy Martin usiadł obok niej.
- Jennie... Nie spodoba ci się to.
Ścisnęło ją w sercu.
- Co?
- Wrócili... Wróciły te typy od walk smoków. Są na Sardynii.
- Ci skurw... - Jenna rzuciła szmatą we wściekłości. - I co? Załatwisz to, prawda?
- Pewnie, że tak. Poza smokami pewnie mają coś jeszcze cenniejszego... Sporo na tym zarabiają przecież. Bilety, zakłady...
- Nawet mi nie mów, Martin, bo mnie szlag zaraz trafi - przerwała mu wyraźnie poddenerwowana. - Ja bardzo chętnie sobie ich walki urządzę.
- Powiedz tylko słowo i wiesz, że mogę to zorganizować. - Martin zaśmiał się, chcąc nieco ją uspokoić. - Ale dobrze. Wyślę tam jutro chłopaków i...
- I ja też idę, oczywiście.
Martin westchnął.
- Jenna, ty nie powinnaś.
- A kto się zajmie zwierzętami?
- Jenna... - Martin przejechał dłonią po twarzy. - To nie są ludzie, którzy się łatwo poddają. Nie będzie kolorowo.
Jenna wyglądała na oburzoną tym, że w ogóle jej o tym mówił.
- No co ty nie powiesz? Ty zajmiesz się swoją robotą, a ja swoją. Martin, czy ty masz mnie za jakąś damę w opałach? - Założyła ręce na piersi. - Albo nie wiem, boisz się, że cię Aurorom podam czy coś?
- Nie, Jen, po prostu nie chcę, żeby ci się coś stało.
- A ja nie chcę, żeby coś stało się smokom - odparła Jenna oczywistym tonem, wyraźnie bardziej przejmując się losem zwierząt w całej tej sytuacji. - Poradzimy sobie przecież. Kto jak kto, ty wiesz, że umiem walczyć od pierwszej chwili, gdy się poznaliśmy...
Oboje zaśmiali się krótko na wspomnienie ich pierwszego spotkania.
- To akurat racja... Dobrze, dobrze. Powiem Domenico, żeby zebrał ci ludzi do pomocy ze zwierzętami... I zanim zaprotestujesz - wyciągnął palec w jej kierunku - to dobrze wiesz, że sama kilku smoków nie ogarniesz. Rozwścieczonych smoków.
- Widzisz? I teraz się rozumiemy. - Jenna położyła rękę na jego ramieniu. - Ach... Piękny dzień jutro będzie, panie Esposito.
Martin pokręcił głową sam do siebie.
- Owinęłaś mnie sobie wokół palca, co?
- Toć przecież nie za darmo. - Oparła brodę o jego ramię. - Ty też jutro się obłowisz. Jeśli twoi ludzie nie skrzywdzą smoków, to zrobię wszystko
- Oczywiście, że nie. Nie chciałabym, żebyś mi coś za to obcięła na śnie w ramach zemsty.
Jenna wyszczerzyła się dumnie, wiedząc, że właśnie dostała to, czego chciała.
Martin nie zawiódł jej. Już następnego wieczoru Jenna siedziała w specjalnie przygotowanym, magicznie powiększonym namiocie, w którym znalazło się sześć uratowanych smoków. Podczas gdy ludzie Szakala dzielili między sobą zyski i rozważali, co zrobić z pojmanymi, ona latała od smoka do smoka, lecząc je, próbując uspokoić i nakarmić. Widać było, że specjalnie trzymano je głodne, by atakowały jeszcze bardziej rozwścieczone...
- Podoba się? - zapytał Martin, wchodząc do namiotu kilkadziesiąt minut później, a wtedy Jenna natychmiast do niego podbiegła, by rzucić mu się na szyję.
- Ty to wiesz, jak mnie zadowolić. - Wzięła głęboki wdech i odwróciła się z powrotem w stronę smoków. - Spójrz, jakie piękne stworzenia. Jaka piękna samica opalookiego. - Wskazała na smoka najbardziej po prawej. - Zabrali jej jajo, dlatego stawiała największy opór... A Domenico je znalazł. I znowu jest z nią. - Uśmiechnęła się wzruszona.
- Domenico mówił, że nie ucierpiałaś. - Martin, zamiast przyglądać się smokowi, zaczął bardziej studiować Jennę.
- Oczywiście, że nie. Kochany, ja umiem ogarnąć i smoka, i chłopa, nawet jak obaj próbują mnie zabić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro