Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2


Otworzyć oczy. Wystukiwać rytm palcami, wskazującymi oczywiście. Tak jak każdego dnia wykonać wszystkie czynności zgodnie z kolejnością, z czasem i być przy tym bardzo dokładnym. Szorować zęby z tą samą siłą, by równomiernie rozprowadzić pastę. Wytrzeć buzię w biały ręcznik z czerwonym paskiem po boku i odwiesić go na miejsce. Przejechać dłońmi po włosach i założyć przydługie kosmyki za uszy. Spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Wziąć dwa głębokie, spokojne wdechy. Czasem pozwalał sobie na chwilę takiego jak to sam nazywał przystanku, gdy myśli uciszają się na te kilkadziesiąt sekund. Zamrugał. Miał jakieś dziwne przeczucie, dziwnie niepokojące. Jakby ktoś przez noc związał mu organy wewnętrzne w jeden wielki supeł. Byłoby to niedorzeczne, bo przecież to fizycznie niemożliwe; inaczej nie potrafił tego opisać. Coś było nie tak.

Zdarzały mu się takie stany, aczkolwiek ostatnimi czasy bardzo rzadko. Kiedyś były nieodłącznym elementem codziennej rutyny, ale tamte czasy minęły więc nie ma sensu o nich myśleć. Może zjadł wczoraj za dużo popcornu albo mógł dokończyć tego tosta z dżemem truskawkowym. Nie, to nie to. Dlaczego coś w jego głowie miało skupiać się na czymś tak normalnym, czymś co się powtarza w kółko i w kółko. Na wszelki wypadek jeszcze raz przemył twarz zimną wodą, tym razem z większą siłą. Postanowił to dziwne uczucie zrzucić na dzisiejszą aurę i pogodę. Opuścił łazienkę i podszedł do okna z zamiarem jego zamknięcia; dwudziesty szósty września zapowiadał się pochmurnie, chłodno i dżdżysto.

Zanim skierował się do kuchni w wiadomym celu, zerknął w dół na ulicę. Dostrzegł jednego starszego mężczyznę w ciemnym berecie, z gazetą pod pachą i małym pieskiem rasy cocker spaniel na czerwonej smyczy. To był właśnie jeden z wielu argumentów jaki do niego przemówił wtedy, gdy siedział przemoczony do suchej nitki w autobusie numer dwieście dwadzieścia cztery i zastanawiał się czy Richmond jest dobrym miejscem na nowy start. Spokój i zwykli szarzy ludzie; w Stanach ciężko nie zderzać się z pop kulturą, blaskiem fleszy czy przypadkowym pojawieniem się na filmiku na youtube, bo jakiś dzieciak z kamerą za sto pięćdziesiąt dolców ma głęboko twoją prywatność. To miasto było pod tym względem idealne, na pewno lepsze od Los Angeles czy Nowego Jorku. Przebrał się szybko w swój stały komplet, czarne dżinsy i koszulka na krotki rękaw; tym razem dokładając bluzę z kapturem pod kolor spodni.

Wlał wody do czajnika i postawił go na odpalonym gazie. Cztery razy uderzyć palcem wskazującym prawej dłoni w blat i przekręcić głowę lekko do tyłu słuchając jak Pani Brighton, jak zawsze, wychodzi z mieszkania i wyrzuca śmieci. Cisza. Ponownie zastukać palcem cztery razy i przekręcić głowę lekko do tyłu. Znów cisza. Poczuł, że dłonie zaczynają mu drgać. Może wstała parę minut później niż zazwyczaj przez co każda kolejna czynność się przesunęła i stąd to opóźnienie. Chociaż to było raczej niemożliwe, dlaczego nagle teraz, dwudziestego szóstego września o godzinie szóstej dwadzieścia jeden, dokładnie w dniu gdy obudził się z dziwnym przeczuciem miało by się coś zmienić. A może to nie aura miała na niego taki wpływ tylko sąsiadka? Czytał kiedyś artykuł w czasopiśmie naukowym Popular Science na stronie czternastej o tym, że niektórzy mają tzw. szósty zmysł. Słyszą coś czego inni nie słyszą, wyobrażają rzeczy, które później stają się prawdą. Sceptyczni zrzucali to na zbieg okoliczności przykrywając tym swój brak wiary, ale nauka dowodziła, że taki dar istnieje. Może też go miał.

Po dwudziestu sekundach dotarło do niego, że choć osiemdziesiąt pięć lat to nie sto, wciąż jest to bardzo dużo i średnia umieralność w tym regonie kraju wynosiła osiemdziesiąt trzy lata. Pani Brighton wcale nie musiała zaspać, mogła się przecież w ogóle nie obudzić. Oplótł się ramionami wciągając powietrze przez nos coraz to szybciej. Ból głowy pojawił się tak nagle, że oszołomiony nim oparł się plecami o zimną ścianę w kolorze kości słoniowej. Nie tak miał wyglądać ten poranek. Chciał tylko w spokoju wypić kawę i zjeść śniadanie, czy to naprawdę tak wiele?! Potarł twarz dłońmi, coś w końcu musi zrobić, przecież nie może udawać, że nic się nie stało. Pani Brighton nie wyrzuciła śmieci, to nie było normalne. Odkleił się od ściany, strzepnął dwa razy ramionami i podszedł do drzwi wejściowych. Spoglądnął przez judasz, modląc się żarliwie, by go po prostu własny słuch mylił i kobieta tam stała. Niestety jedynym co ujrzał były drzwi z cyferką sześć i zielona wycieraczka w czarne pasy. Kolejny głęboki wdech, już nie taki spokojny jak siedem minut temu i przekręcił pokrętło. Nacisnął klamkę, wyszedł z mieszkania i powolnym krokiem skierował do sąsiadki. Ze wzrokiem wbitym w śmieszną jego zdaniem wycieraczkę, z lewą ręką schowaną w kieszeni zamierzał zapukać. W momencie gdy knykcie dotknęły drewnianej płyty drzwi się otworzyły a w progu stanęła pani Brighton cała i zdrowa. No i najważniejsze, żywa. Uśmiechnęła się szeroko i bez żadnego uprzedzenia wcisnęła mu w dłonie zieloną paprotkę w brązowo-rudej doniczce.

– Kochaniutki zaopiekujesz się Daisy, prawda?

Jake zamrugał próbując ułożyć sobie jakoś nowe kawałki układanki w głowie. Czemu zmieniła swoją rutynę? Czemu właśnie trzyma jej kwiatka?

– Słucham?

– Pamiętaj, żeby podlewać co trzy dni i najlepiej postaw ją w salonie na parapecie. Lubi widok na ulicę.

W czasie gdy mężczyzna stał nieruchomo a przekładki w jego głowie pracowały na najwyższych obrotach, kobieta zdążyła przełożyć sobie przez ramię torbę podróżną, założyć słomiany kapelusz z niebieską wstążką, zamknąć drzwi i wsunąć klucze pod śmieszną wycieraczkę. Odwróciła się do niego i poklepała delikatnie po policzku.

– Byłeś najlepszym sąsiadem pod słońcem złociutki. Kto nie lubi spokojnych, ułożonych i wychowanych gentlemanów prawda? No, czas na mnie, czuję że dzisiaj wygram w bingo.

– Pani się wyprowadza - wyszeptał zaciskając palce na doniczce. 

A niech to szlag.

– Tak, tak, jak to mówią ku przygodzie. Ośrodek nad jeziorem, łódeczka, może jakieś winko, gra w karty, przystojni pensjonariusze. Muszę korzystać z lat jakie mi jeszcze zostały, tobie również by się to przydało – rzuciła schodząc już z pierwszych schodków.

Stojąc na półpiętrze spojrzała na niego ostatni raz.

– Żegnaj chłopcze, pilnuj Daisy i chlapnij sobie winka wieczorem za moje zdrowie.

I oto w ten sposób stracił jedyną osobę na której mógł się wzorować. Rzucił okiem na zielone niesymetryczne listki i gdyby nie fakt, że w kamienicy mieszkali innym ludzie rzuciłby to cholerstwo z piętra i patrzył jak się rozbija. Gwizdek gotującej się wody w czajniku zmusił go do powrotu do mieszkania. Odstawił kwiatka na stół w kuchni i zalał kawę. Zagryzł wargę stukając palcem cztery razy. Szlag żesz jasny niech to wszystko trafi. Dwudziesty szósty września, weź się pierdol. Posmarował dżemem truskawkowym tosty, wyskrobując go ze słoika. Świetnie, jeszcze czekają go dzisiaj zakupy, czyli płaczące dzieci bo nie dostały lizaka, jęczące babcie, bo kolejka za długa i bezczelni gówniarze wpychający się do kasy bo oni tylko po gumki. Warknął wgryzając się w śniadanie. Czy zrobił coś złego? Czy to że spojrzał na żółtego garbusa przy hydrancie w drodze powrotnej sprawiło, że pech zechciał się z nim zakolegować? Po dwóch gryzach odsunął talerz, nie miał ochoty jeść. Nie miał ochoty żyć, ale to swoją drogą.

Wypił kawę, pozmywał i przewiesił ścierkę przez ramię. Usiadł na kanapie w salonie stawiając doniczkę paprotki naprzeciwko siebie. Co on ma z nią zrobić? Nie miał zielonego pojęcia o roślinach, dodatkowo nie posiadał do nich tak zwanej ręki, zwykły kaktus umarłby mu przyspieszoną śmiercią. Ile i jakiego światła potrzebuje? Czy aby w jego salonie nie jest za ciepło?A może za zimno? A co jeśli wróci dzisiaj z pracy i zastanie paprotkę nieżywą? Przecież to prawie tak jakby zabił panią Brighton. Boże za co?! Poprawił białą poduszkę, złożył ściereczkę w kostkę i położył obok na szklanym stoliku. Podnieść wzrok na zegarek wiszący piętnaście centymetrów od linii farby w kolorze kości słoniowej. Przez dwadzieścia minut siedzieć nieruchomo słuchając...tylko tykania. Kobieta nie będzie wracać z ławeczki. Jej już nie ma, zatem on nie uśmiechnie się dokładnie o siódmej czternaście. Zaplótł ręce na piersiach kołysząc się w tył i w przód. A może w sypialni będzie jej wygodniej? Chociaż sąsiadka mówiła coś o widoku na ulicę, najlepszy miał z tego pokoju. Zatem niech jej będzie, Daisy dumnie będzie prezentować się z tego miejsca, nie miał pojęcia komu, nikt nie będzie przecież spoglądał na trzecie piętro starej kamienicy w Richmond tylko po to by pozachwycać się tym zielonym czymś.

Pochylił się delikatnie.

– Przeżyj, błagam.

Niech artykuł o dobrym wpływie rozmowy na wzrost pomidorów, który czytał piętnaście dni temu okazał się prawdziwy, a nie był tylko farmazonem. Autorem był biolog z doktoratem, więc chyba można było wziąć podane tam informacje za pewnik. Tak, paprotnik to nie pomidor, ale pochodzą z tej samej kategorii. Natura zawsze znajdzie sposób jak to ujął doktor. Głęboki wdech, sypialnia, plecak, granatowy koc, klucze, słuchawki i w końcu sportowe wygodne buty. Pospiesznie zamknął drzwi i zbiegł na dół chcąc szybko opuścić korytarz, który już nigdy nie będzie taki sam. Oczywiście pilnował by schodzić schodek po schodku, nigdy nie przeskakiwać. Skręcając w prawo wsunął na głowę kaptur. Padał deszcz, powinien się właściwie cieszyć; przecież kochał jak pogoda go zaskakiwała. Ale dzisiaj wszystko było nie tak i powoli zaczynał panikować iż już nigdy nie będzie dobrze, już nigdy nie będzie tak jak w ciągu tego roku, a od tego co było wcześniej tak długo się zbierał.

Strzepnął ramionami omijając przerwy w płycie chodnikowej i ruszył przed siebie do biurowca New Life. Muzyka grała mu w uszach, to powinno pomóc na dzisiejszy straszny poranek. Żółty garbus przy hydrancie przyciągnął czarne myśli; może jego właściciel już nie żył albo wyjechał do domu spokojnej starości jak jego sąsiadka flirtować z pensjonariuszami? Dobrze, że na jego drodze pojawił się Białek chowający się pod tym samym sklepem co wczoraj. Spojrzał na niego jakby go poznał, a przyjemne ciepło rozlało się mu po klatce piersiowej. Jak on kochał zwierzęta. Biały kotek coraz bardziej, bo gdzieś ta myśl mu się tworzyła (pewnie podczas snu), uspokajał go w temacie posiadania własnego małego żyjącego stworzenia. Był to poniekąd skok na głęboką wodę patrzeć na jego stan aktualny. A może skupił się na nim, bo tak bardzo nie chciał zaprzątać sobie głowy innym, wielkim, przeogromnym problemem.

Pod budynek dotarł na czas, co było cudem jak na ten wspaniały dwudziesty szósty września i odetchnął głęboko dopiero zajmując miejsce w swoim boksie. Ściągnął bluzę i przewiesił ją sobie przez oparcie krzesła, a słuchawki schował do szuflady. Zatem miał mieć nowego sąsiada. Bardzo mu się to nie podobało. Rok temu ogarnęła go podobna panika, ale pani Brighton była staruszką o stałym, dziennym, niezmiennym (do dzisiaj) planie dnia. Osobom w podeszłym wieku zaleca się wykonywanie tych samych czynności, łatwiej jest im się dostosować do sytuacji, nie denerwują się, są w stanie tak wypełnić sobie te dwadzieścia cztery godziny, by i dostarczyć organizmowi odpowiedniej ilości snu i zająć się jakimś swoim hobby. Jakie miał szansę, że trafi się kolejna miła staruszka albo chociaż ktoś kto najlepiej nie odzywa się i pracuje na stołku od ósmej do szesnastej.

Stukanie dzbanka od herbaty, napełnianie konewki, przekręcanie zamka o stałych porach uspokajało go; bo choć nie on był sprawcą w pewnym sensie to kontrolował. Pani Brighton nigdy go nie zaskoczyła przez ostatnie trzysta sześćdziesiąt cztery dni. A teraz będzie się musiał nauczyć zachowań kogoś tam po drugiej stronie od nowa. Nie wiedział czy jest na to gotowy, ba, w ogóle się nie czuł gotowy. Odpalił komputer i naprawdę starał się jak mógł zająć pracą, ale jedyny pomysł jaki mu przyszedł odnośnie nowego artykułu dotyczył zmian i reakcji na nie. Fantastycznie, właśnie został swoim własnym psychologiem. Wziął łyka wody z butelki i odetchnął z ulgą. Skrzynka mailowa świeciła pustkami, czyli tak jak zakładał, Desmond nadal tylko udawał, że jest szefem.

Byle ten nowy nie był żadnym małolatem albo studentem. Boże, wtedy od razu może sobie sprzedać kulkę w łeb. Tacy wiecznie czegoś chcieli, gadali jak najęci chcąc pokazać, że znają zasady gramatyki więc spokojnie mogą być uznawani za dorosłych. Nie wspominając już o piciu, a raczej chlaniu i imprezowaniu przez całą noc przy akompaniamencie syren policyjnych wezwanych przez Jeffa. Taką niespodzianką zaskoczył studentów z mieszkania wyżej, Sunia nie mogła spać, więc mundurowi musieli zostać o tym powiadomieni. 

A co najgorsze, byli niezorganizowani i totalnie chaotyczni, a zegarek mieli w totalnym poważaniu. Jake nigdy nie będzie w stanie nauczyć się ich zachowań skoro będą się zmieniać w ciągu sekundy. Naprawdę, nie chciał mieć w najbliższych planach przeprowadzki, jedna mu w zupełności wystarczy.

Obiadu nawet nie tknął, wiedział, że potem tego pożałuje szczególnie, że wybierał się do sklepu po dżem. Z pustym żołądkiem to było niebezpieczne, ale nie był w stanie nic przełknąć oprócz wody. Napisał artykuł chyba najszybciej w swojej karierze pisarza, no dobra, dziennikarza; zapisał go na pulpicie i otworzył przeglądarkę przypominając sobie wczorajszą wzmiankę o morderstwie. Był ciekaw czy policja weźmie się w karby i wreszcie zacznie działać dopóki coś złego znów nie nawiedzi miasta. Szósty zmysł podpowiadał mu, że to na pewno nie było samobójstwo. Ułożenie zwłok, które widział na rysunku poglądowym zrobionym na podstawie zeznać znalazcy ciał wskazywało na udział osób trzecich. Gdyby tylko był policjantem i miał jakąś moc sprawczą...której najwyraźniej jednostka w Stanfield nie posiadała, bo nadal zasłaniali się tekstem iż śledztwo jest w toku. Dobrze wiedział co ten termin oznacza; poczekamy aż to ucichnie.

Przewrócił oczami widząc jak Christina wyciąga ukradkiem batonika czekoladowego; a potem narzeka w słuchawkę swojej przyjaciółce, że waga się zepsuła i znowu musi iść kupić nowe baterie. Wystarczyło robić sobie śniadanie, takie to proste. Nagle ni stąd ni zowąd w jego wyobraźni...

pojawił się biały drewniany stół przykryty czerwoną ceratą w delikatną kratkę. Jajka skwierczały na patelni, a zapach jaki produkowały był obłędny. Promienie słońca wpadały przez okno wychodzące na ogródek. Przy samym płocie rosły jego truskawki, pierwsze owoce jakie posadził z tatą zanim ten zakochał się w chmielu i dwóch głębszych...mama kołysała się w rytm jakiejś wolnej melodii, nie pamiętał już jej tytułu. Przełożyła jajka na talerz, dołożyła do nich kromkę chleba z dżemem brzoskwiniowym i podstawiła mu pod nos. Ucałowała go w czółko wracając do kuchenki by przygotować porcję dla siebie. Tylko...dlaczego sobie zrobiła jedno jajko i nie dołożyła chleba...no tak, to pewnie jego wina...

Zamknął oczy i zacisnął zęby. Nie dobrze, bardzo niedobrze. Policzyć do pięciu, pamiętaj, żeby nie do sześciu. Pani Brighton mieszkała na trzecim piętrze ze śmieszną wycieraczką i cyferką sześć...Tego było za dużo. Nie miał pojęcia jak szybko znalazł się w łazience i zamknął w kabinie, ale dziękował w duchu, że pracownicy jeszcze nie wrócili z przerwy obiadowej. Christina pewnie nawet nie zauważyła, że ktokolwiek wyszedł. Oddychać, to podstawa. Nie wpadać w panikę, nie pozwolić lękowi nad tobą zapanować. To zaraz przejdzie, zaraz będzie po wszystkim. Oparł rozgrzane czoło o zimną ściankę chcąc sobie troszkę ulżyć. Dawno mu tak głowa nie pulsowała, znów tak jak po przebudzeniu jego organy wewnętrzne zawiązały się na supeł. Oszukiwał sam siebie dobrze o tym wiedział. Łatwiej było wmawiać sobie, że rutyna pomoże zapanować nad atakami, że sport czy hobby odciągną od tego uwagę niż przyznać się do słabości. Że po prostu nie dajesz rady i tabletki muszą wrócić. Kurwa jak on ich nienawidził, nie był przecież narkomanem, a gdy je brał tak się właśnie czuł. Oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. Ten nastrój, cały ten niepokój był potęgowany również przez fakt, że mieszka w Richmond już prawie rok. Nie sądził, że zagrzeje gdzieś miejsca na tak długo i że będzie czuł się dobrze, czego nie mógł powiedzieć przez większość swojego życia. Miła odmiana zastała go w tym miasteczku i wolał by tak pozostało.

Udało mu się doprowadzić się do względnego porządku, zimna woda pomogła. Wrócił do stanowiska i jakoś wytrzymał ostatnie trzy godziny. Gdy opuszczał biuro nadal niebo było zachmurzone ale już nie padało. Pozwolił sobie na delikatny uśmiech, miła niespodzianka. Kiedy pierwszy raz planował trasę z kamienicy do New Life zależało mu by w jej obrębie znajdował się jakiś spożywczak albo chociaż market. Raz w tygodniu zakupy musiał zrobić, a w ten sposób droga nie ulegała większej zmianie. Tak oto w słuchawkach oraz czarnych okularach, które trzymał w plecaku na wszelki wypadek lawirował z czerwonym koszykiem między półkami. Muzyka pomagała mu odciąć się od problemów innych, nie chciał słuchać o zepsutej pralce czy zdzirze spod jedynki. Dżem truskawkowy znajdował się w trzeciej alejce od prawej strony. Przy stoisku z pieczywem zaburczało mu w brzuchu. Tak więc z cynamonką i słoikiem skierował się do linii kas, mijając stoisko alkoholowe. W sumie Pani Brighton go oto prosiła...wyszedł z marketu dodatkowo z czerwonym Merlotem. Odgrzeje sobie w domu puszkę zupy jarzynowej, zagryzie słodkością i wtedy pozwoli sobie na troszkę alkoholu.

Zresztą był piątek co oznaczało całe dwa dni wolnego. Z tą miłą myślą wbiegł po schodach na swoje trzecie piętro i o mało z nich nie spadł gdy zorientował się, że jego korytarz nie jest pusty. Nowy lokator już wnosił swoje bagaże. Musi zdążyć zanim ten ktoś na niego wpadnie, musi zdążyć zanim...

– O, witaj! Właśnie zastanawiałem się czy nie zapukać i się nie przedstawić.

Jasna cholera, dlaczego...dlaczego właśnie on musiał przeżywać takie tortury. Nic złego nie zrobił, nosz kurwa. Oczywiście, akurat jemu musiał się trafić jakiś dzieciak. Z zaczesanymi brązowymi włosami, śnieżnobiałym uśmiechem i dużymi oczami ala zobacz jestem uroczy.

– Jestem Tom - wyciągnął w jego stronę dłoń.

Czuł ogień piekielny na swoich plecach. Jeśli nie odwzajemni uścisku wyjdzie na gbura i ignoranta. Z drugiej strony co go to w ogóle obchodziło, młody pewnie emanuje życzliwością, bo pierwsze wrażenie jest ważne i błagam nie dzwoń na policję po pierwszej domówce. Oj, będzie tego bardzo żałował.

– Jake.

– Miło poznać, to moja...

Z przedpokoju wyłoniła się wysoka, szczupła brunetka z torebką Channel z obcasami tak wysokimi, że już zamawiał sobie zatyczki do uszu. Dziewczyna musiała mieć niezłą koordynację, paradować w takich butach jednocześnie rozmawiając przez telefon i chowając czerwonokrwistą szminkę do torebki to była nie lada sztuka. Machnęła na nich ręką dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na sąsiedzkie pogaduchy i zbiegła na dół z gracją baletnicy.

– ...dziewczyna, Zendaya. Pracuje w agencji modelek, więc rozumiesz, makijaż ważniejszy od śniadania.

Gyllenhaal pomyślał w tej chwili o Christinie z biura. Może dorabiała dodatkowo na jakiś sesjach. Wyrzucił ją szybko z głowy i sięgnął do kieszeni po klucze.

– Może miałbyś ochotę na kawę jak już rozpakuje te kartony? Nie organizujemy żadnej parapetówki, Zendaya nie ma czasu na takie rzeczy, a ja nie przepadam za tłumami. Poopowiadałbyś mi na kogo uważać w tym budynku.

Że co proszę?! Dziewięćdziesiąt dziewięć procent osób w jego wieku, bo nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat żyła imprezami, domówkami i tak dalej. Tak podawała strona rządowa, więc statystyki nie kłamały. Dlaczego ten chłopak ich nie lubił? Dlaczego nie odprowadził swojej dziewczyny wzrokiem, ba, nawet na nią nie spojrzał? Dlaczego w ogóle z nim rozmawia? Pani Brighton nie potrzebowała żadnego spotkania i dlatego ją polubił. Czuł, że dłonie mu się pocą, a reklamówka z zakupami nieprzyjemnie wbija w dłoń.

– Nie wiem czy znajdę czas, pisze artykuły, mam deadline'y...

– Spokojnie, nie naciskam. Propozycja zostaje, skorzystasz gdy będziesz miał ochotę.

Zagryzł wargę wsuwając klucz do zamka. To było dziwne uczucie, pierwszy raz ktoś zrozumiał, że może najzwyczajniej w świecie nie chcieć się spotkać. Ludzie rzadko zwracali na to uwagę i wręcz narzucali ci termin oraz miejsce, pomimo iż właściwie nie mieli określonego celu. Chcieli się spotkać dla samego spotykania się. Jake nigdy tego nie rozumiał, po co tracić czas na takie rzeczy. I tak zazwyczaj potem kontakt się urywał.

– Dziękuję, zapamiętam - powiedział wchodząc do mieszkania i zanim zniknął za nimi rzucił – Nie zaczepiaj faceta z pieskiem, no chyba że lubisz nocki na dołku, brunetka z doczepami może zapewnić ci odlot swoimi ustami, ale masz dziewczynę więc nie potrzebujesz tej informacji. Reszta właściwie się nie odzywa, ja też raczej rzadko. Dzisiaj moje interakcje z ludźmi przekroczyły roczny limit, więc będę musiał doładować baterie w samotności. A i jeszcze, piję tylko kawę mieloną Dolce Vita Flavour. Witaj w kamienicy.

Zaryglował zamek i szybko spojrzał przez judasz. Chłopak, cholera, uśmiechnął się i zabrał ostatni karton do środka. Mężczyzna z walącym jak młot sercem osunął się na ziemię. Co się przed chwilą stało? Czy on właśnie z kimś rozmawiał? Wyprostował nogi, położył dłonie na kolanach. Dwa spokojne wdechy, napełnić płuca powietrzem. Przechylić głowę na prawą stronę, nigdy nie zaczynać od lewej. Gdy usłyszymy strzyknięcie kości w karku, powtórzyć ćwiczenie trzykrotnie. Siedząc przy swoim boksie, szczególnie po tym niespodziewanym ataku wiedział, że wieczór i noc będą straszne. Nie będzie mógł spać, rozbije coś, przeleży cały weekend na podłodze w salonie gapiąc się w sufit. Aczkolwiek teraz miał przeczucie, że chyba tak nie będzie. Tom został poinformowany o tym, że potrzebuje spokoju i przyjął to do wiadomości. Nie zachował się jak standardowy, przeciętny nowy lokator co powinno wprawić Gyllenhaala w bardzo zły nastrój. Tylko pogoda mogła go zaskakiwać, nikt i nic więcej. A mimo to, ta dziwna ale miła rozmowa sprawiła, że nie czuł już paniki formującej się w środku, jego narządy nie były skręcone w dziwny sposób. Wszystko było dobrze.

Schował dżem do lodówki, cynamonkę położył na talerzyku, odgrzał wspomnianą wcześniej zupę i zjadł wszystko przy stole w kuchni. Boże jaki on był głodny. Jeszcze nigdy tak szybko nie pochłonął posiłku. Pozmywał naczynia, zakręcił kran i wtedy niemiłosiernie zakręciło mu się w głowie.  Wbiegł do salonu o mało nie poślizgując na panelach (był w skarpetkach); Daisy stała na jego parapecie wyglądając dokładnie tak samo jak ponad dziewięć godzin temu. Odetchnął z ulgą i pochylił się w jej stronę.

– Dziękuję paprotko.

Po zrobieniu treningu ( dzisiaj nie było programu o zwierzętach) oraz długim prysznicu wylądował w łóżku z laptopem i lampką wina. Pisał właśnie podziękowania do biologa z doktoratem, którego badania okazały się prawdziwe. Wzniósł kieliszek do góry.

– To dla pani, pani Brighton.

Nie był typem smakosza alkoholu, nie często go pijał, ale gdy już musiał to było to właśnie wino i tylko czerwone. Poczuł jak robi mu się gorąco w przełyku,a mięśnie zaczynają rozluźniać. Kliknął enter, wyłączył urządzenie i odstawił kieliszek na nocną szafkę. Z głową na miękkiej poduszce wpatrzony w sufit jedna rzecz nie dawała mu spokoju, a była jak najbardziej naturalna w tej sytuacji.

Jakie wino lubi Tom? I oby było to czerwone.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro