Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wyspa Smażonych Kurczaków (opowieść bosmana)

– Działo się to, kiedy byłem niewiele młodszy od naszego majtka i dopiero rozpoczynałem moją służbę na morzu. Razem z ojcem służyliśmy u kapitana Koszałka, który mimo młodego wieku zdobył sobie sławę i szacunek braci marynarskiej. Z powierzonych sobie zadań zawsze wywiązywał się w terminie i choć wiele razy ocierał się o śmierć, nigdy nie stracił pasażera, członka załogi ani nawet najmniejszej skrzyni przewożonego towaru. Na tamte czasy było to tak niezwykłe, że wielu podejrzewało go o układy z siłami nadprzyrodzonymi. Tak przynajmniej szeptali między sobą przesądni marynarze w portowych tawernach. Gdybyście jednak zapytali o to mojego ojca, od razu by wam powiedział, że to zwykłe szczęście i niezwykła dyscyplina załogi.

Pewnego razu naszemu kapitanowi powierzono zadanie niezwykłej wagi. Miał dostarczyć posłańca z niezwykle pilną wiadomością oraz darami od sułtana Dajwastafy dla króla Mikifiki. Kapitan Koszałek zgodził się natychmiast, choć wszyscy doświadczeni marynarze tego odradzali. Zbliżał się sezon burz i nikt przy zdrowych zmysłach nie wypływał dalej niż na godzinę drogi od portu. Niestety, pasmo dotychczasowych sukcesów sprawiło, że kapitan Koszałek stał się zbyt pewny siebie. Zignorował nawet ostrzeżenia mojego ojca, który był jego prawą ręką i najlepszym doradcą. Niektórzy marynarze, ci mniej przesądni szeptali, że to właśnie jemu kapitan zawdzięczał swoje dotychczasowe sukcesy.

Kapitan podpisał umowę z posłańcem sułtana i natychmiast wypłacił swojej załodze zaliczkę, żeby uciszyć narzekanie. Zarządził też jak najszybszy załadunek towarów, aby do królestwa Mokki dopłynąć jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem sezonu burz. Już wtedy wiedziałem, że morze rzadko zagląda do kalendarza, a jeszcze rzadziej się go słucha. Mimo to milczałem, podobnie jak moi starsi koledzy. Dałem się przekonać wysokiej zaliczce i młodzieńczej ambicji. Mój ojciec postanowił zostać w domu i zaopiekować się moją mamą, która spodziewała się kolejnego dziecka. Próbował mnie nakłonić do tego samego, ale perspektywa pierwszej samodzielnej wyprawy była dla mnie zbyt kusząca. Pożegnałem czule mamę i nie oglądając się za siebie wszedłem na pokład statku.

Początkowo wszystko układało się dla nas pomyślnie. Wiatry były sprzyjające, a nastroje wśród załogi wprost szampańskie. Dlatego gdy trafiliśmy na pierwsze załamanie pogody, nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby zawrócić. Bo przecież piętnastominutowa ulewa to jeszcze nic nadzwyczajnego.

W nocy spadł grad. Marynarze, którzy pełnili wtedy wachtę twierdzili, że oprócz okruchów lodu z nieba spadały również perły. Na dowód pokazywali maleńkie białe bryłki, które rzeczywiście mogły być zrobione z masy perłowej. Ale mogły być też zwykłym żartem. Marynarze mają naprawdę bujną wyobraźnię.

Następnego dnia niebo pokryło się niezwykłymi chmurami, które zdawały się emanować niesamowitym światłem. Fale nie były zbyt wysokie, a wiatr raczej umiarkowany. Za to atmosfera była pełna napięcia. Kapitan starał się uspokoić załogę, ale nie potrafił ukryć własnego niepokoju. Nawet poseł sułtana, choć nie znał się na morzu, przeczuwał, że coś jest nie tak.

Po południu spadł grad. Najpierw były to zwyczajne bryłki lodu przeciętnej wielkości, a potem prawdziwe perły. Chaos, który zapanował wtedy na pokładzie mógłbym nazwać piekłem. Jedni porzucili swoje obowiązki i zaczęli chciwie napełniać swoje kieszenie perłowymi gradzinami, inni w panice krzyczeli coś o apokalipsie. Tak, mógłbym powiedzieć, że to było piekło. Tylko że prawdziwe piekło miało się dopiero rozpętać.

Zaraz po perłach z nieba zaczęły spadać ostrygi. Ich twarde skorupy rozbijały się o głowy marynarzy i pokład statku, pokrywając go śliską mazią. Kilku spanikowanych marynarzy poślizgnęło się i wypadło za burtę. Trwało to z piętnaście minut. Potem te dziwne opady ustały równie nagle, jak się zaczęły. Razem z innymi majtkami otrzymaliśmy rozkaz uprzątnięcia pokładu. Byliśmy równie wystraszeni, co reszta marynarzy, ale nikt się tym nie przejmował. Byliśmy na końcu łańcucha pokarmowego.

Na wszelki wypadek przywiązaliśmy się do masztu, a na głowy założyliśmy garnki pożyczone od kuka. W przeciwieństwie do reszty załogi, kuk wydawał się być całkiem zadowolony. Sam postanowił nam towarzyszyć i zebrać wiadro ostryg na kolację. Wątpiłem, by ktokolwiek tknął to świństwo. Może poza tym posłem, jemu taka wykwintna kolacja mogła nawet zaimponować.

Sprzątanie szło nam strasznie opornie szczególnie, że atmosfera nadal była ciężka. Nim zdążyliśmy się uporać choćby z połową, na statku pojawiły się ognie świętego Elma, a potem spadł deszcz. W zwykłej sytuacji bylibyśmy pewnie zadowoleni, bo ulewa dokończyła robotę za nas. Niestety, zaraz po zwykłym deszczu, z nieba spadły kiszone śledzie.

Piekielny smród odebrał nam resztki odwagi. Okręt obarczony dodatkowym ciężarem i miotany potężnymi falami cały zaczął trzeszczeć. Bojąc się, że utonę w tych śmierdzących rybach odwiązałem swoją linę i zacząłem przedzierać się w kierunku masztu. Gdzieś z oddali słyszałem, jak kapitan wykrzykiwał rozkazy na przemian z przekleństwami pod adresem marynarzy, morza i nieba. Wciąż próbował opanować sytuację, choć była ona beznadziejna. Teraz rzeczywiście przydałaby się pomoc sił nadprzyrodzonych.

Gdy tylko ta myśl przeszła mi przez głowę, natychmiast przypomniałem sobie o mamie, która przed moim pierwszym rejsem wręczyła mi medalik z Matką Bożą i przykazała codziennie modlić się o opiekę Gwiazdy Morza. Nigdy tego nie robiłem, bałem się, że chłopaki będą mnie wyśmiewać. Wtedy jednak upadłem na kolana i zacząłem błagać Najświętszą Panienkę o ocalenie. Możecie mi wierzyć albo nie, ale zobaczyłem ją wtedy. Stała na ogromnej fali, która zmyła mnie z pokładu statku. Po rozpaczliwej walce udało mi się wypłynąć na powierzchnię i chwycić jakiegoś kawałka drewna, który wynurzył się obok mnie. Zachowałem przytomność wystarczająco długo, by zobaczyć, jak w statek uderzyła potężna błyskawica, która rozerwała go na pół. Nikt nie ocalał...

– Poza bosmanem! – odważyła się przerwać jakaś dziewczynka. Bosman spojrzał na nią groźnie, aż ta schowała się za swoją koleżanką. Dopiero po dłuższej chwili bosman podjął przerwaną opowieść.

– Wtedy byłem zaledwie majtkiem. Ale tak, ocalałem. I nie boję się powiedzieć, że był to cud. Choć zanim wróciłem do domu, spotkała mnie jeszcze jedna niezwykła przygoda. Sztorm trwał i trwał, fale miotały mną na wszystkie strony tak, że straciłem poczucie czasu. W końcu morze wyrzuciło mnie na jakiś brzeg. Resztkami sił odpełzłem od linii przyboju i straciłem przytomność.

Kiedy się ocknąłem, słońce świeciło wysoko na niebie, a w powietrzu unosił się cudowny zapach, który do dziś śni mi się po nocach. Może się domyślacie, co to było takiego?

– Smażone kurczaki! – odpowiedziały dzieci chórem.

– Tak, zgadza się. Wtedy nie znałem jeszcze tej legendy i nie wiedziałem, że trafiłem na słynną Wyspę Smażonych Kurczaków. Co więcej, głód sprawił, że nawet widok stołu zastawionego pośrodku plaży niespecjalnie mnie zdziwił. Za to wiem, że lepszych skrzydełek nie jadłem nigdy przedtem ani nigdy potem. I jeszcze do tego ten sos miodowo-musztardowy...

Przyznaję, że na widok tej uczty zapomniałem o wszelkich manierach. Dobrze, że moja mama mnie wtedy nie widziała. O uprzejmości przypomniałem sobie dopiero, kiedy się już najadłem. Podziękowałem głośno i dopiero wtedy dotarło do mnie, że jestem zupełnie sam. A przecież musiał być na wyspie ktoś, kto tę ucztę przygotował. Zacząłem nawet szukać tego kogoś, ale nie znalazłem nikogo. Jedynymi śladami ludzkiej obecności były resztki uczty, moje ślady na piasku i szalupa ratunkowa, którą odkryłem nieopodal. Zmęczony poszukiwaniami i jedzeniem wsiadłem do niej, okryłem się kocami, które znalazłem w środku i zasnąłem.

W międzyczasie musiał nadejść przypływ, bo obudziłem się na pełnym morzu. Nad sobą usłyszałem jakieś krzyki i zacząłem machać jak oszalały. Okazało się, że byli to rybacy z mojego rodzinnego miasta. Odstawili mnie bezpiecznie do rodziców, przekonując mnie, jakie miałem szczęście, że mnie znaleźli. Ja jednak wiedziałem, że to nie żadne szczęście, ale cud. I dlatego odtąd nie ma dnia, żebym nie dziękował Najświętszej Panience za ocalenie, a kilka razy do roku odwiedzam jej sanktuarium na Wyspie Nadziei. Jakieś pytania?

– Proszę bosmana – odezwała się dziewczynka, która wcześniej przerwała jego opowieść. – Tak się zastanawiam... Skoro nie pamięta bosman, jak trafił na wyspę, ani jak z niej odpłynął, to skąd pewność, że ona się po prostu bosmanowi nie przyśniła?

Na sali zapanowała absolutna cisza. Dziewczynka swoim pytaniem złamała kolejną zasadę słuchania opowieści – wiarę we wszystko, co bosman Szczęsny powie. Teraz pozostało pytanie, jak zareaguje bosman.

– Bambus – powiedział szeptem, od którego Kubę przeszły dreszcze – Wiesz co robić.

Majtek podszedł do dziewczynki i wyprowadził ją na zewnątrz, po drodze pytając o telefon do jej rodziców. Zza zamkniętych drzwi słychać było jeszcze jej rozpaczliwy płacz, kiedy wyjaśniał im przez telefon, jak straszliwej zbrodni dopuściła się ich córka.

– Żeby było jasne – przemówił bosman do reszty dzieci, gdy Bambus już wrócił. – Wyspa Smażonych Kurczaków to nie plotka. A jeśli nie będzie wśród was niedowiarków, to są spore szanse, że w czasie tego rejsu ją poczujecie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro