Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ꜰᴀʟʟ

— Wyglądasz jak gówno.

Gregory groźnie spojrzał znad sterty papierów, które podpisywał. Trzy papierowe kubki po kawie oraz cztery puszki po wypitych energetykach walały się na podłodze. Mimo takiej dawki kofeiny o zaledwie godzinie siedemnastej, Gregory ledwo trzymał się na krześle. Z tego powodu postanowił zostać w biurze i zabrać się za pokaźny stosik papierzysk. Nie ufałby sobie w tym stanie za kierownicą, a nie chciał też brać nikogo na patrol. Zresztą, było to wzajemne; każdy policjant w LSPD unikał go jak ognia przez jego wzmożoną agresję i skrócony temperament. Dlatego wizyta Jethro w biurze szefa była wręcz szokująca.

— Gibbs, chcesz zawias? Szacunek do wyższej rangi — warknął, głośno klikając długopis na koniec zdania dla większego efektu. — Jestem zajęty.

— Nie wątpię w to — odrzekł cierpliwie 03. — Ale zaraz mi padniesz z wycieńczenia. Bądź na zawał — dodał, krzywiąc się na widok pustych napojów. — Powinieneś pójść do domu, Gregory.

— Wydaje mi się, że to ja jestem tu szefem i to ja mam do powiedzenia kto, gdzie i jak idzie. — Montanha rzucił zastępcy wrogie spojrzenie.

— Jak najbardziej, lecz to ja załatwiłem notatkę lekarską. — Jethro uśmiechnął się chytrze. — A jeśli się jej nie posłuchasz, to mogę napisać do Rightwilla, który, choć w mieście widać go raz na ruski rok, akurat tu może zainterweniować. Sporo osób wysłało mu już maile o twoim... zachowaniu.

Gregory spojrzał oburzony na Gibbsa. Nie był pewien czy ten blefował, ale niezbyt uśmiechało mu się sprawdzanie tego. Rightwill postawił go na owym stanowisku, a jeśli otrzymywał skargi, a teraz na dodatek miał dostać informację, że ignoruje słowa lekarzy i reszty biura szefa, to mogło się to nie skończyć kolorowo. W dodatku, Sonny niezbyt za nim przepadał, a Montanha wolał nie stoczyć się znowu na samiutki dół.

Rzucił Gibbsowi wzrok pełen złości i mało delikatnie wyrwał mu karteczkę. Przejechał po niej oczami.

— Wy jebani zdrajcy — wysyczał, zauważając, że podpis na notatce lekarskiej pochodził od Emilki. — A ja wam się oświadczyć pomogłem...

Sam nie był pewien, czy mówi ironicznie, czy poważnie. Jethro nie dociekał; jedynie pokiwał z politowaniem głową i wskazał na drzwi.

— Idź odpocząć, Gregory. I nie naskakuj na wszystkich dookoła, bo wyrządza ci to więcej szkód, niż pożytku.

— Spierdalaj.

Montanha zakończył rozmowę tą elokwentną wypowiedzią. Trzasnął głośno drzwiami i zostawił zastępcę szefa samego w jego biurze. Zagryzł mocno szczękę, by powstrzymać się od większego wybuchu. Miał nadzieję, że nikogo nie napotka. Gdzieś w głębi siebie czuł wyrzuty, że bez powodu wydziera się na Bogu ducha winną Meliskę czy Mię, ale doprawdy, nie miał już cierpliwości.

Miał przed sobą cały tydzień — gdyż na tyle Emilka wypisała mu notatkę — nicnierobienia. Co on teraz ma ze sobą zrobić? Czuł, że ma za dużo godzin w ciągu dnia, nawet gdy pracował po kilkanaście godzin dziennie, a teraz? Gdy jest w pewien sposób zawieszony? Zostaje mi się napierdolic, pierdolić, lub zapierdolić pomyślał niewesoło. Każda opcja odpadała bez zastanowienia. Nie chciał też z nikim rozmawiać, ani właściwie spędzać czasu, lecz jednocześnie obawiał się zostać samemu ze swoimi myślami.

Przebrał się w cywilne ubrania, a sprzęt policyjny pozostawił w szafce. Nie miał zaparkowanego pojazdu na parkingu Mission Row; jedynie czerwona Itali GTO stała w rogu, lecz nikt, wraz z samym szefem, nie śmiał się jej dotknąć. Gregory krytycznie na nią spojrzał i postanowił pójść pieszo.

Nie wiedział nawet gdzie iść. Wybrał losowy kierunek, starając w pełni skupić się na swoim otoczeniu. Wszystko, tylko żeby nie odpłynąć myślami w niepożądanym kierunku. Nie chciał ani się nad sobą użalać, ani być boleśnie świadomym swojej głupoty oraz wręcz irytującej powściągliwości w sferze uczuciowej.

Słońce powoli zachodziło. Nadal była astronomiczna zima, o czym Gregory sobie przypomniał, czując wyjątkowo nieprzyjemny podmuch mroźnego wiatru. Pacyfik nie był zbyt życzliwy, zwłaszcza w stanie San Andreas, upozycjonowanym pokracznie między ciepłym Los Angeles i chłodnym San Francisco. Do tego, będąc otulonym w każdej strony zimnym oceanem, w zimowych miesiącach, morska bryza zamieniała się w okrutny wicher. Dlatego też, mimo dość południowych szerokości geograficznych i gorących letnich nocy, w zimie nieraz potrafił spaść śnieg. I choć biały puch potrafił był magiczny, Gregory wolał upalne lipcowe burze od grudniowych zamieci śnieżnych.

Znalazł się daleko od komendy, a dokładniej, w okolicach mola. Zaczął kierować się w najbardziej bliski wodzie punkt. I tak nie miał co zrobić ze sobą, a tak to chociaż mógł podziwiać morską wodę. Zimna bryza była ciężka do zniesienia, ale Gregoremu było już wszystko jedno.

Usiadł na barierce tak, aby nogi zwisały mu nad wzburzonym oceanem. Wprawdzie było to tuż przy brzegu, lecz wiatr był silniejszy niż zwykle. Trzymał się rękoma barierek, choć przez zmęczenie delikatnie pochylał się do przodu. Zadrżał, gdy kolejny powiew przeniknął przez jego cienki golf i nieprzyjemnie musnął jego skórę. Żałował, że zostawił skórzaną kurtkę w mieszkaniu.

Nie myślał o niczym. Gdy uporczywie odpychał od siebie myśli o nim, to jego umysł był pusty. Nie miał o czym myśleć. Ten człowiek zawrócił mu w głowie. To jest chore.

Przymknął oczy. Może z odrobiną wyobraźni, morskie powietrze i mroźna bryza przemienią się w ciepłe wakacje w południowej Hiszpanii? Może przerwa w innym kraju dobrze by mu zrobiła? Dawno nie rozmawiał z Volkovem czy Horacio. Przydałaby mu się zmiana otoczenia. Może udałoby mu się wyrwać z pastorskich sideł.

Na myśl o ucieczce z Los Santos, smutny uśmiech zawitał na jego ustach. W tym był najlepszy, prawda? W ucieczkach od odpowiedzialności. Doprawdy przykre.

Zmęczenie znowu dało o sobie znak. Kofeina dawno przestała na niego należycie oddziaływać, a kilkanaście dni na niewielkiej ilości snu dawało mu w kość. Teraz, choć było mu dość niewygodnie, to zamknięte oczy, niespotykanie spokojne myśli, oraz ogarniająca go senność, były niebezpiecznym połączeniem. Zwłaszcza, gdy po chwili nieuwagi, stracił kompletnie równowagę na śliskiej barierce i wpadł prosto do mroźnej wody.

~~~~


Gregory przewrócił oczami, słysząc, że to on ma się zająć Knucklesem. Naprawdę, nie mogli przydzielić kogokolwiek innego do tej roboty? Nie, żeby się nie martwił, w końcu to jego były mąż został porwany przez Purkerów, ale nie potrzebował dawać im większej ilości "dowodów" na bycie "pieskiem" pastora.

W momencie, w którym opuścił radiowóz, zdał sobie sprawę, jak idiotyczne było jego myślenie. Przecież co go obchodzi opinia Petera Purkera, czy któregokolwiek z jego koleżków? Napadła go nagła chęć pokazania im wyolbrzymionych gestów i słów, specjalnie na złość tej grupie. Oraz może skrytego marzenia zrobienia czegoś takiego od dawna.

— Cześć, kochanie. Jak ci się siedziało? Wszystko dobrze? — palnął, podchodząc do skulonego Erwina. Wyglądał na zirytowanego, ale poza tym, na całego i zdrowego. Rozkuł mu ręce. — Chodź, muszę cię uściskać! — dodał, podkręcając ironię w głosie. Mimo fałszywości, serce biło mu niemiłosiernie szybko.

— Boże, mój bohater mnie uratował! — krzyknął Knuckles równie przesyconym sarkazmem tonem. — Idziemy się ruchać w dupę!

— Tak jest, chodź tutaj! — Szybkim ruchem podniósł Erwina na ręce. Byli bardzo blisko. Serce prawie wyskoczyło mu z piersi. Pastor wydawał się przez chwilę lekko zaskoczony, ale równie szybko to zamaskował. — Daj pyska!

Prędko cmoknął jego wargi, zanim zdołał zwątpić w swój instynkt. Ciepło natychmiast rozlało się po całym jego ciele, jedynie siłą woli nie jęknął w usta byłego męża. Gdy lekko zestresowany spojrzał w jego bursztynowe oczy. Spodziewał się ujrzeć znudzenie, zdziwienie, czy wręcz obrzydzenie, lecz one jedynie mieniły się złotymi drobinkami, wpatrując się w niego z takim uwielbieniem, że niemal ugięły się pod nim kolana.

Natychmiast wrócił do jego ust. Całował zachłannie, jakby bał się, że Erwin się zaraz rozpłynie. Smukła dłoń Knucklesa wplotła się w jego włosy i zaczęła przyjemnie przeczesywać jego kosmyki, druga natomiast zacisnęła się na jego mundurze, by zbliżyć ich jeszcze bardziej. Nie odrywali od siebie swych warg. W płucach Gregorego już brakowało powietrza. Zaczynały go one piec z bólu, ale nie potrafił przestać. Uzależnił się od tego mężczyzny. Nie chciał przestawać. Już nigdy. Gdyby tylko mógł wziąć oddech...

Atak kaszlu był niespodziewany i gwałtowny. Odruchowo wysunął się do przodu, ledwo rejestrując, że cudze ręce trzymają go w takiej pozycji, żeby nie zakrztusił się bardziej nadmiarem wody. Świat wokół niego był zamazany, płuca go niezmiernie paliły, a jego ciało przeszywało przeraźliwe zimno. Po kilkunastu sekundach, kaszel się nieco uspokoił i był w stanie wziąć pełen wdech powietrza. Brał je łapczywie, czując się wyjątkowo słabo.

— Pierdolony idiota. Się kurwa Messi znalazł, się połam skurwysynie. Co ty do chuja wyprawiasz? — Ostre słowa dotarły do jego umysłu, lecz nie miał siły by sensownie odpowiedzieć.

Ledwo co oddychał, nie miał energii by się zastanowić, co on tak właściwie wyprawia, ani tym bardziej by odpowiedzieć werbalnie. Opadł tylko na przyjemnie ciepłe dłonie, licząc, że ich właściciel zaopiekuje się nim i zabierze gdzieś, gdzie temperatura wynosi więcej niż pięćdziesiąt stopni Fahrenheita. Osoba westchnęła, wyraźnie zmęczona i niechętna, lecz silne dłonie uniosły go do pozycji bardziej pionowej, oraz pociągnęły w jakimś kierunku.

Po chwili znalazł się w przyjemnie ciepłym samochodzie. Gregory aż zamruczał; to mu było potrzebne. No, to oraz duży posiłek i spokojna noc na wypoczynek. I ciepły uścisk z zapewnieniem lepszego jutra. Wtedy byłby w niebie.

Po parunastu minutach jazdy, Gregory zdołał nieco otrzeźwieć. Nadal był zmęczony i odczuwał nieprzyjemne skutki prawie-utonięcia, lecz w końcu zdał sobie sprawę z kim jest w samochodzie.

— Gdzie mnie zabierasz? — zapytał nieśmiało. — Nie potrzebuję szpitala — dodał. Mężczyzna rzucił mu pogardliwe spojrzenie kątem oka, po czym wrócił do wpatrywania się w drogę przed nim. Zacisnął mocniej szczękę.

— A może jakieś podziękowania, kurwo?

— Erwin... — westchnął Montanha.

— No co, kurwa, "Erwin"? — syknął. — Fakt, że cię nie zostawiłem na chodniku, czy jeszcze lepiej, w wodzie, to pieprzony cud, za który powinieneś mi poszukiwanie usunąć, a co dopiero powiedzieć jebane "dziękuję"!

Gregory mruknął niepewnie. Nie spodziewał się takiego wybuchu. A przynajmniej nie tak szybko.

— Jesteś poszukiwany? — zapytał zdziwiony. Niedawno Knuckles został aresztowany i uniknął wyroku jedynie z powodu wysokiej kaucji.

— Dziwisz mi się? Nie mam portfela, a ostatnio zabraliście mi hajs. — Wzruszył ramionami.

— Nie masz portfela?

— Nie mam ciebie.

— AHA?

— Jedyna wartościowa rzecz, którą robiłeś — wycedził. Gregory wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.

— Ty żartujesz, tak? — warknął w odpowiedzi. — Rozumiem, że krycie Jimiego, to nic, że dzielenie auta i mieszkania, to również nic, każdy wspólny wieczór i poranek, to pierdolone nic?!

— Skoro dwa słowa, jakiś znak, jakiś gest to najwidoczniej za dużo dla waszej wysokości, skoro tylko mnie doceniasz, gdy wpasowuję się w twoją wizję, skoro masz w dupie to, że umieram w szpitalu, to tak, uważam, że to nic! — krzyknął Knuckles, hamując ostro pod Eclipse.

— Co ty pierdolisz w tym momencie? — warknął Gregory. — Jesteś ślepy? Tyle dla ciebie zrobiłem... Kiedy niby miałem w dupie, że umierasz?

— Tydzień temu?

Mężczyźni patrzyli na siebie przez parę sekund w milczeniu. Erwin prychnął, widząc że policjant nie ma na to dobrego usprawiedliwienia.

— Wiedziałem, że wyjdziesz z tego cały — mruknął w końcu. — A chyba nie chciałeś mnie widzieć i tak. A gdy mnie Purkery porwaly, to też miałeś to gdzieś.

— Skąd miałem wiedzieć, że ktoś cię porwał? Zresztą, ostatnio, gdy wylądowałem w szpitalu to zostawiłem ci karteczkę. Kurwa, ta dyskusja prowadzi do nikąd. Jak zwykle, wielmożny książę nie widzi swojej winy — rzekł Erwin ze złością i żalem w głosie. — Miałem cię zaprowadzić, ale odechciało mi się. Wychodź. — Odblokował drzwi do samochodu, ale Gregory ich nie otworzył. Wpatrywał się w pastora pustym wzrokiem. Nie chciał, żeby tak skończyła się ich rozmowa.

— Erwin...

— Wypierdalaj! — warknął. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pistolet. Wycelował niedbale w Montanhę.

Gregory westchnął. Nie obawiał się, że Erwin zrobi mu krzywdę; inaczej by go nie ratował z wody. Był nieprzewidywalny, ale raczej nie tak. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co; miał w głowie kompletną pustkę. Słowa znowu go zawodziły.

Wyciągnął rękę przed siebie, upewniając się, że Knuckles faktycznie nie ma zamiaru strzelać. Chwycił jego dłoń, niezwykle delikatnie oraz obrócił ją kostkami do góry. Szybko się pochylił i złożył najsubtelniejszy pocałunek na alabastrowej skórze byłego kochanka. Nim ten zdążył zareagować, Gregory wyskoczył z auta i zniknął za szklanymi drzwiami apartamentowca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro