IX
Obodziły mnie promienie słońca wpadające przez okno. Podniosłam się do pionu. Brian nadal spał z zaciągniętymi brwiami. Chciałabym móc mu ulżyć. Pozbyć się koszmarów w jego głowie.
Zobaczyłam że na szafeczce leżą dwa komplety ubrań i maść w słoiczku. Przebrałam się szybko brązowe spodnie i białą koszulę na którą narzuciłam kurtkę Briana. Obudziłam czarnowłosego i pomogłam mu usiąść. Zdjęłam mu czerwoną od krwi koszulę i założyłam czarną.Spodnie miał w dobrym stanie.
Sięgnęłam po słoiczek. Otworzyłam go. Pachniał sosną i rumiankiem. Nałożyłam na rany Briana. Nie widziałam żadnego efektu ale wierzyłam Betty na słowo. Wzięłam trochę na kciuk i przetarłam po ranie pod okiem. Zatrzymałam na niej palec. Tak bardzo chciałam żeby już wrócił. Nawet nie dostrzegłam jak bardzo ważny się dla mnie stał. Tej ciągłej ucieczce i samotności...
Usłyszałam ciche pukanie. Jak oparzona cofnęłam rękę i puściłam słoiczek. Z ulgą stwierdziłam że spadł idealnie na pozostawioną przeze mnie poduszkę.
Do pokoiku weszła Betty w chwili gdy zeslizgnęłam się z łóżka po maść.
- Dobrze się spało? - spytała jak zwykle pogodnie.
- Tak - odparłam szybko wstając z podłogi. Szybko się opamietałam i wyprostowałam się. - Bardzo dziękuję za pomoc nie wiesz nawet ile to dla nas-
- Ależ kochanie dobrze wiem - położyła mi rękę na ramieniu. - Gdy ja byłam w twoim wieku to było normalne że młodzi zatrzymywali się u starych na nockę i znikali z rana. Ile razy ja przenocowałam pod takim dachem... To były inne czasy. Teraz wpadają cali we krwi z zagubieniem tożsamości.
Ostatnie zdanie dobiło mnie trochę. Kiedyś chodziliśmy po ulicach spokojni i dumni. Teraz walczę by było tak w przyszłości ale czy ja jeszcze będę chodzić spokojnie? Jeśli się uda...?
Kobieta widząc moją przygnębiona minę odwróciła się w stronę saloniku.
- Bierz chłopa i chodź. Zrobiłam śniadanie, mam nadzieję że nim nie wzgardzicie jak wczorajszą zupą.
Tym razem głód wygrał. Nawet Brian jadł choć zdecydowanie wolniej i niepewnie. Jakby na talerzu zamiast grzanek wiły się węże. Złapałam jego rękę pod stołem. To go chyba uspokoiło bo poczułam jak szalejący puls zwalnia. Jak to było że na zewnątrz był taki spokojny a w środku pewnie cały szalał.
Betty usiadła na tym samym fotelu i podpierając brodę na ręce spojrzała na nas.
- W jaki sposób znalazłaś takiego faceta skorego do współpracy który nie ma przydomka Wyklęty to nie pytam ale zastanawia mnie jak trafiliście do twierdzy.
Odłożyłam grzankę. Gdy ostatnio powiedziałam coś osobie której ufałam że względu na krew zdradziła mnie. Jednak ta kobieta pewnie nie miała nawet styczności z ludźmi króla.
- Było spotkanie w Artis. Na które swoją drogą trafiłam cudem - wskazałam na czarnowłosego - on tez się napatoczył. Zrobił tam istną rewolucję. Nikt nawet się nie zorientował że to nie jeden z naszych. Nową główną Visirus jest Enabi. Wybrała nas do odnalezienia księcia. Plan jest taki żeby ujawnić ludziom kłamstwa króla przykładem następcy tronu.
- Książę Darvin? - zapytała Betty.
Kiwnęłam głową.
- Skąd pewność że, będzie chciał współpracować?
Zbiła mnie z tropu tym pytaniem.
- Przecież jego ojciec próbował go zabić. Mamy wspólnego wroga.
Kobieta pokiwała powoli głową.
- Tylko przedstawiam taką możliwość. Jednak książę może nie chcieć śmierci swego ojca. Po tym wszystkim co się wydarzyło, krew to krew.
Jej sposób myślenia mi się nie podobał. Jak można wybaczyć komuś coś takiego? Jednak gdyby okazał się skruchą. Na pewno by kłamał. Jednak książę na pewno by się nabrał obietnicą szczęśliwej rodziny.
- Co wtedy zrobicie? - kontynuowała. - Zmusicie go siłą? Wsadzicie spowrotem do lochu.
Pokreciłam głową.
- Nie. Na pewno nie. Nie możemy przecież stać się jak osoba przeciw której walczymy. Jestem pewna że próbowałbym go przekonać. Dotarło by do niego to co słuszne. Po za tym książę zawsze dbał o swój lud i przeciwstawiał się ojcu. Osoba którą odpisujesz to nie dziedzic tronu którego użyto do intrygi.
- Prawda, masz rację - powiedziała opierając się o fotel.
Wyglądał na usatysfakcjonowaną moją odpowiedzią. Jakby dała mi wolne drzwiczki.
Dojadłam śniadanie w ciszy. Gdy skończyliśmy była już dziewiąta. Wiedziałam że powinniśmy odjeżdżać ale nie chciałam opuszczać tego pastelowego azylu.
Betty wstała z fotela i przyniosła nam nasze płaszcze.
- Wyprałam je jak spaliście.
Byłam tak bardzo wdzięczna tej kobiecie.
- Dziękuję.
Machnęła ręką.
- Najchętniej przetrzymałabym was sobie jeszcze dzień gołąbeczki ale nie mogę was zatrzymywać.
Prawda. Wstałam ciągnąc za sobą Briana. Przekroczyliśmy próg niebieskiego domku zaopatrzeni w swierzy prowiant, nowe ubrania i maść z sosny.
- Koń stoi w stajni za domem! - zawołała za nami Betty.
- Nie możemy - zaprzeczyłam kobieta jednak mi przerwała.
- Mi się i tak nie przyda. Tylko stoi w tej stajni i zapuszcza korzenie.
Gdy doszliśmy do stajni zobaczyłam białą klacz. Zaczęłam się zastanawiać nad ostatnimi wydarzeniami i kim jest jasnowłosa kobieta.
Zdjęłam sznur zarzucony na szyję klaczy i osiodłałam ją porządnie i wskoczyłam usadawiając za sobą Briana.
Zjechaliśmy galopem z Zielonego wzgórza dalej na północ.
Jechaliśmy może dwie godziny gdy zatrzymaliśmy się przy małym strumyku by napoić konia. Zsunęłam się z klaczy a za mną i Brian. Chłopak oparł się o pobliską brzozę przymykając oczy. Odwróciłam wzrok od jego bladej twarzy i podeszłam z klaczą do strumyka.
W chwili gdy koń zaczął pić otoczyła mnie fala energii nie pozwalając mi na ani jeden ruch. Przestraszona klacz także nie mogąc zrobić ruchu utknęła z pyskiem w wodzie.
Ogarnęła mnie panika gdy zobaczyłam wyłaniających się zza brzóz ludzi króla. Jeden z nich miał uniesione dłonie i mamrotał coś pod nosem.
Ten najbliżej odezwał się do mnie drwiąco. Na jego policzku widniał fioletowy siniec.
- Chciałaś uciec z moją zabawką? - zapytał. - Oby tak dalej a pobawię się tobą.
Stałam nieruchomo próbując przełamać zaklęcie. Sięgnąć po sztylet, zrobić krok, ruszyć palcem. Cokolwiek.
Mężczyzna podszedł do mnie z mieczem w ręku. Po chwili jednak odrzucił ten pomysł puszczając broń na ziemię. Miecz wbił się ostrzem w dół w śnieg.
Zakapturzony człowiek króla przyłożył swoje lodowate dłonie do mojego serca i zaczął mamrotać zaklęcie.
Poczułam jak życie ze mnie ucieka.
***
Opierałem się o drzewo. Tyle wiedziałem. Rzeczywiść przychodziła do mnie częściej, jednak nadal przegrywałem walkę z substancją w moim krwiobiegu, która mieszała mi w głowie. Stawały mi przed oczami obrazy których nie pamiętałem i takie o których chciałem zapomnieć. Czasami były to jakieś miłe wspomnienia by po chwili ktoś mógł je zniszczyć i znowu wszystko zalewała ciemność.
Widziałem cztery okrążające mnie czarne postaci.
Podchodzili powoli wyłaniając się zza drzew.
Jeden z nich podszedł do mnie wyciągając ręce
ku sercu dziewczyny o brązowych oczach. Tak łagodnych w ostrej bieli śniegu. Oczu które patrzyły na mnie zawsze z dobrocią, teraz przepełnionych przerażeniem.
Poczułem wyraźniej drzewo o które się opierałem. Czułem energię która nie pozwalała mi na ruch lecz była niczym w porównaniu z tą która mieszała mi w głowie. A ta była niczym z brązem oczu dziewczyny.
Odbiłem się od drzewa i płynnym ruchem wyciągnąłem miecz zanurzony w śniegu wbijając go w plecy zakapturzonej postaci.
Sophie upadła na kolana blada ale żywa. Odwróciłem się w stronę mężczyzny który przerwał właśnie swoje zaklęcie. Zamachnąłem się na niego klingą. Człowiek króla nie zdążył zrobić nawet uniku, ostrze miecza odcięło mu głowę. Został tylko jeden.
Lecz zanim mój gniew połączony z bronią trzymaną w ręce zabił mężczyznę, dziewczyna podniosła się z klęczek i wypowiedziała kilka niezrozumiałych dla mnie słów. Oczy mężczyzny wywróciły się białkiem do góry, padł na śnieg już się nie podnosząc.
Sophie rzuciła się na mnie. Przytuliła z całej siły jakby bała się że jej ucieknę. Oparłem podbródek o jej kasztanową głowę odwzajemniając uścisk. Usłyszałem jak cicho chlipie.
Drzewa szumiały, śnieg nie kłuł mnie w oczy a ciemność nie była w stanie mnie dosięgnąć.
- Ćsiii... - szepnąłem jej do ucha i pocałowałem w czubek głowy. - Jestem przy tobie.
Zamknąłem oczy by później je otworzyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro