Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. ile razy wstrzymywałem łzy?

I. małe, białe kłamstwa

Cache bien ton jeu, je pourrais te faire mal

– Kolejka zaczyna się z drugiej strony! – Oburzenie kotłujących się w tłumie klientów zawsze było tak samo komiczne. Jakby każdemu z osobna wydawało się, że to on jest tam najważniejszy i to absurd, że na cokolwiek musi czekać. – Dzień dobry, posiada pan kartę członkowską? – Moje uszy podrażnił długi dźwięk skanowania kodu kreskowego na kawałku plastiku, a później artykułów papierniczych. – Czy siatkę doliczyć? – Szelest kawałka papieru i kolejny odgłos dochodzący ze skanera, jak codziennie, po ósmej godzinie pracy, przyprawiał mnie o migrenę. – Polecamy teraz czekoladę pistacjową w promocji. – Wymusiłem uśmiech na kolejne zaprzeczenie. Wcale mi nie zależało na tym, aby ten człowiek, albo jakikolwiek inny zjadł czekoladę, po prostu musiałem ją sprzedać, aby wyrobić wyniki ze sprzedaży produktów promocyjnych, by nie wysłuchiwać kolejnej serii pretensji od, i tak wiecznie niezadowolonego, kierownika. – Do widzenia, miłego wieczoru. – Wziąłem głęboki oddech. Jeden, dwa trzy... – Zapraszam do kasy!

***

Czułem jak moje ciało dygocze pod wpływem grudniowego przymrozku. Ciepła kurtka niewiele pomagała, ponieważ odpuściłem sobie zakup nowych butów. Nieustannie chodziłem w trampkach, mimo zlodowacenia na chodnikach. Podciągnąłem nosem. Plecak ciążył mi na plecach, gdy z uporem maniaka, szukałem w kieszeniach aerozolu na katar, od którego uzależniłem się przez przypadek, nie łudząc się nawet, że sprej robi coś więcej, niż wysuszanie śluzówki mojego nosa. Byłem w pełni świadomy faktu, że tylko sobie szkodzę, ale skoro i tak nie miałem nic pozytywnego z życia, chciałem chociaż pooddychać pełną piersią. Kiedy udało mi wreszcie zakroplić nos, poczułem jakby z moich zatok zszedł cały ciężar, wyłącznie odblokowując kolejną salwę migreny. Podciągnąłem nosem znów, a później wreszcie wysiadłem z autobusu.

Gdzie byłem? Na drugim końcu świata.

Wiedziałem, że Nowy Jork to metropolia, ale dopiero kiedy przemierzyłem go wzdłuż i wszerz komunikacją miejską, lepiej zrozumiałem miasto, które uważałem za własne. Mimo tego, że mieszkałem tam od urodzenia, nie znałem osiedla, którego obraz rozrysował się prze moimi oczami. Klatki były pozamykane, a cały teren strzeżony. W moim ekwipunku natomiast tkwiło coś koło trzech setek małych, brzydkich, zaśmiecających środowisko ulotek, które musiałem dostarczyć do skrzynek, żeby wreszcie zarobić na te przeklęte, ciepłe buty.

Wywróciłem oczami odpalając papierosa. Jaki ze mnie hipokryta. Gdybym rzucił palenie, najpewniej odłożyłbym na ocieplane obuwie. Ale tu nie chodziło o to, żeby je mieć, tylko o to, żeby tego typu zakup nie pogrążył mnie finansowo.

Próbowałem oszacować, w jakim czasie od zawycia systemu ochronnego, przyjedzie straż miejska, jeśli przeskoczę przez płot. Mógłbym to olać. Dosłownie – wrzucić ulotki do kosza na śmieci, zalać je benzyną i przyprószyć płomieniem zapałki. Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem do tej koncepcji, jednak zaraz za nią kryło się wspomnienie zapisku na umowie śmieciowej, że jeśli okaże się, iż ulotki nie zostały dostarczone – będę zobligowany oddać ich podwójną wartość w gotówce.

Wtedy musiałbym sprzedać kurtkę. I może też nerkę?

Oblizując spierzchnięte usta, rozejrzałem się dookoła. Bloki. Wyrastające z ziemi, betonowe monstra, w których gnieździły się pasożyty takie same jak ja. Wtem pojawił się jednak ktoś, kto wyglądał, jak mój ratunek.

Babcia.

Taka zwyczajna babcia, która niosła dwie, zapewne ciężkie, torby z zakupami, a ja dziękowałem sobie i naturze za to, że wyglądałem na raczej przyjemnego, młodego człowieka, więc bez zastanowienia przydepnąłem niedopałek butem i podszedłem do kobiety, ubierając na usta swój firmowy uśmiech.

– Dzień dobry, pomóc pani?

– Dzień dobry, jakby był pan tak uprzejmy...

– Jasne, ale musi pani wpisać kod, bo przyjechałem do kolegi i zapomniał mi go podać.

– Nie ma problemu, bardzo panu dziękuję.

Dostałem się na osiedle, a zatem znalazłem się bliżej celu. Co stało się później? Wcieliłem się w rolę włamywacza. Wchodziłem za ludźmi, którzy nie domykali drzwi do klatek. Sprawdzałem, czy budynki nie są połączone na ostatnim piętrze. Dzwoniłem do przypadkowych mieszkańców, mówiąc, że przyjechał kurier, a sąsiad nie otwiera... W ten sposób tworzyłem masę nowych osobowości, które mogłem wykorzystać w danej chwili, a także w przyszłości.

Po skończonej pracy wsiadłem do metra, nie mając pojęcia dokąd pojadę jutro. Modliłem się tylko, żeby ponownie dostać do obniesienia klatki budynków mieszkalnych, nie deptaki przed centrami handlowymi, bo wiedziałem, że nie ma ludzi bardziej niewidzialnych, niż ci, którzy rozdają ulotki w galeriach handlowych.

***

Miałem tego całe mnóstwo: mycie okien na stacji kolejowej, sprzątanie sali konferencyjnych, obsługa magazynów, wciskanie ludziom garnków przez infolinię; To było rzeczywiście przykre, że dalej nie mogłem kupić sobie tych cholernych, ciepłych butów, a przecież skończyłem studia, nie wydawałem tak dużo, przecież... Spłacałem dług.

Siedząc w biurze, pochylony nad tabletem graficznym, miałem wrażenie, że jeszcze moment i moje oczy dosłownie wypadną na ekran dotykowy. To była jedyna praca, z całej palety moich zatrudnień, którą właściwie lubiłem. Mój szef wcale nie był taki najgorszy, a samo w sobie zadanie, w jakimś stopniu zahaczało o to, co lubiłem robić i w jakim kierunku się uczyłem. Może powinienem urodzić się w innej dekadzie? Chociaż Van Gogha też nie doceniono od razu, a teraz alternatywne nastolatki noszą jego najsłynniejszą, Gwiaździstą Noc na skarpetach.

Nie powinienem się tak nastawiać, właściwie miałem tylko dwadzieścia trzy lata, dopiero co zdobyłem dyplom, a to wcale nie pomogło mojemu zadłużeniu. Dlatego siedziałem w swoich artystycznych skarpetach – te akurat wiernie odwzorowywały Słoneczniki – w poniedziałek rano, w malutkim biurze, rysując za pomocą tabletu kolejną podobiznę małej księżniczki. Moim celem życiowym niespodziewanie stało się ilustrowanie książeczek dla dzieci. Uznałem tak, ponieważ ze wszystkich moich aktywności zarobkowych, ta jedna nie sprawiała, że miałem ochotę zjeść swój język.

***

– Oo, widzę że ktoś tu dostał wypłatę. – Sarah, czyli dziewczyna, z którą pracowałem w sklepie papierniczym, mieszącym się w jednej z nowojorskich galerii handlowych, zmierzyła mnie od góry do dołu, gdy po skończeniu zmiany, podszedłem do jej kasy, podając swoje zakupy.

– Wreszcie, ostatnio się testowałem. – Sam dorzuciłem do produktów promocyjną czekoladę pistacjową, żeby podnieść koleżance wyniki.

– To znaczy? – Zeskanowała mi papierową torbę, bez zapytania czy jej potrzebuję, ale miałem tam tak dużo rzeczy, że chociażbym chciał, w życiu bym się z nimi nie zabrał.

– Okazuje się, że człowiek nie umiera, kiedy zje jogurt dwa dni po terminie. – Uśmiechnąłem się głupio, wyciągając kartę z portfela.

– Taa, pewnie coś w człowieku umiera.

– Mhmm... – Zrobiłem znaczącą minę, przykładając kawałek plastiku do terminala. Wpisałem pin. – No ale, skoro mam już cokolwiek na koncie, w takim razie zapraszam cię na kawę.

– Luc. – Jej usta przyozdobił uśmiech, ale nie taki, jakiego oczekiwałem. Był opiekuńczy, doskonale do pary ze ściągniętymi w trosce brwiami dziewczyny.

– No co?

– Bardzo cię lubię, ale...

– Jasne, rozumiem. – Spakowałem zakupy, posyłając jej ostatnie spojrzenie.

– Jak coś namalujesz, to chcę zdjęcie!

– Jak wypijesz ze mną kawę, dostaniesz zdjęcie.

– Jesteś okropny.

– Żartowałem, wyślę ci.

– Dzięki. Miłego weekendu! – dodała jeszcze nim wyszedłem.

– Nie będzie miły, obsługuję wesele – wyznałem niechętnie.

– O mój Boże, czy ty kiedyś odpoczywasz?

– Jasne – skwitowała Sarah ze słyszalnym sarkazmem w głosie.

Opuściwszy sklep, wtopiłem się w tłum ludzi robiących zakupy w galerii. Ominąłem skwerek z fastfoodem, zjechałem ruchomymi schodami i sprawdziłem w telefonie rozkład komunikacji miejskiej. Czekał mnie pierwszy od dawna, spokojny wieczór spędzony nad rozrabianiem farb olejnych i naciąganiem płótna.

Sztuka tworzenia obrazów była dla mnie swego rodzaju ucieczką przed całkowitym szaleństwem. Czasem naiwnie wierzyłem w to, że kiedyś będę wielki i naprawdę coś osiągnę. Że moje dzieła zawisną w galeriach, a alternatywne nastolatki będą nosić skarpetki z motywami moich malunków. Na jedyny wolny wieczór i popołudnie, zamknąłem się w swoim mieszkaniu, przerobionym na nie z piwnicy. Udawałem też, że wcale nie jestem beznadziejny, a to tylko kolejny, piekielnie długi okres przejściowy w moim życiu.

***

– Nienawidzę cię – mruknąłem niezadowolony w kierunku Marcusa Brelanda, który postanowił obudzić mnie zdecydowanie zbyt wcześnie, jedynego poranka, kiedy miałem przestrzeń do tego, żeby porządnie się wyspać.

Po maratonie podawania do stołu na konferencjach, które szybko przeistoczyły się w pijackie imprezy, chciałem nareszcie odespać swój ból egzystencjalny, ale nie było mi to dane, bo chłopak będący moim najlepszym przyjacielem, zaczął ściągać ze mnie kołdrę. Kochałem Marcusa jak brata i nawet jeśli nie zawsze pochwalałem jego zachowania, nie potrafiłem mu odmawiać. Doszło do tego, że Breland dorobił sobie nawet klucze i wchodził do mojej sypialni, kiedy próbowałem ignorować jego telefony.

– Kochasz mnie. – Poddał się w ciągnięciu mnie za nogę, gdy udałem, że brak kołdry wcale mi nie przeszkadza. Marcus za to, bez większych ceregieli, po prostu wlazł na mój materac, gdzie planowałem wreszcie umrzeć.

Nie widziałem swojego końca inaczej, niż w postaci momentu, gdy ktoś znajduje moje zwłoki w tej klitce, na tym materacu i najpewniej byłby to Marc, albo Sarah, bo nie przyszedłbym do pracy i kierownik burczałby o tym przez całą dobę.

– Idź sobie, jestem zmęczony. – Przetarłem twarz dłonią, obracając się do Marcusa tyłkiem, na co on kopnął kolanem moje lędźwie.

– Czy ty musisz być taki trudny? – Byłem pewny, że zadając to pytanie, wywrócił oczami.

– Nie jestem trudny, jestem zaharowany.

– Uśmiechnij się, Lu.

– Bo?

– Bo masz dzisiaj urodziny, a ja, jako twój najwspanialszy kumpel, zaplanowałem nam cały dzień. Więc spadaj pod prysznic, ubieraj się i bądź gotowy. Zaraz jedziemy na śniadanie, potem posłucham jak gadasz o tych swoich bazgrołach, bo zabieram cię do galerii sztuki, po czym zjemy obiad, a na koniec... Pójdziemy na drinka.

– Wziąłeś na to wszystko kredyt?

– Nie, te lacie z Bronxu przegrały wszystkie obstawione zakłady.

– Nie mów, że znów bawisz się w bukmacherkę. – Powstrzymałem obrzucenie go oceniającym spojrzeniem.

– Nie powiem.

– Ugh, oni się kiedyś wkurwią i cię wykończą – ostrzegłem.

– Nie jesteś ani trochę zabawny, ani ani trochę obrotny. – Marc wiedział, że to mnie raczej nie obrazi, ale i tak postanowił wypluć z siebie te słowa.

– Jak się Ciara dowie...

– To się nie dowie.

– Marc...

Mogłem zarzucić mu wiele, ale nie to, że nie był dobry w ukrywaniu swoich gierek przed narzeczoną. To Breland zawsze był mózgiem operacji w naszym duecie, ja byłem jej sercem, bo chłopak potrafił naprawdę nieźle się zakręcić, zwłaszcza w szemranym towarzystwie, już nawet za dzieciaka. W podstawówce zbierał opłaty od pierwszaków za korzystanie z ubikacji. W liceum obstawiał zakłady o bójki, a później... Później trochę handlował, nawiązał parę znaczących znajomości, by koniec końców mieć na tyle dobrą pozycję w półświatku, by zarabiać na hazardzistach.

Ja nieszczególnie chciałem pchać się w kryminał. Byłem artystą, nie przestępcą, zresztą moja matka miała już jednego syna z wyrokiem na karku, dlatego nawet w najchudszych miesiącach nie wpadłem na taki pomysł.

Co prawda ulotki nauczyły mnie podstaw włamywania, obsługa klienta – pokerowej twarzy i umiejętności manipulowania słowem w taki sposób, że mógłby pozazdrościć mi tego sam diabeł, więc w sumie miałem podłoże, ale wciąż... nie czułem, abym spisał się wiodąc życie poza prawem. Narzeczona Marcusa – Ciara, była mi za to ogromnie wdzięczna, bo odwlekałem jej mężczyznę od głupich planów, ale on i tak zawsze powtarzał, że Jaxon – to jest mój brat, nie byłby ze mnie dumny i on chętnie wysłuchałby, jaki Breland uknuł plan wzbogacenia się tym razem. Ale Jaxon siedział w Meksyku, ze swoją piątą żoną, a ja byłem sobą i siedziałem w Nowym Jorku, z tak niską miesięczną, że koleżanka z pracy notorycznie odmawiała mi wyjścia na kawę.

Nie chcąc o tym myśleć, wreszcie otworzyłem oczy i przeniosłem na Marcusa umęczony wzrok.

– Daj mi piętnaście minut i możemy wychodzić.

– Wszystkiego najlepszego, dupku.

– Wow, rok bliżej do grobu! – Przeciągnąłem się i od niechcenia poszedłem pod prysznic, gdzie jęknąłem niezadowolony, bo odcięli mi ciepłą wodę.

***

Włóczenie się po galeriach sztuki było jednym z moich ulubionych zajęć. Zawsze czułem się tam bardziej sobą, dzięki czemu nie miałem chęci, żeby wracać do rzeczywistości. Wiedziałem jak Marc bardzo się poświęca, towarzysząc mi w tym letargu, bo on nie dość, że nie rozumiał o czym mówię, wcale nie próbował tego zmieniać. Chodząc pośród dobrze ubranych, zadzierających nosa ludzi, nie przyjmowałem ich energii za własną, skupiając się wyłącznie na swoim jestestwie. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się z Marcusem naprzeciw poszczególnych dzieł, by chłopak mógł posłuchać jak opowiadam o technice, którą zostały namalowane, albo o ich autorze. Wtedy on kiwał głową, albo mruczał ciche „niesamowite", a mnie wcale nie przeszkadzało to, że nie jest zainteresowany.

– Pan tu oprowadza? – Obca kobieta w pstrokatym futrze zaczepiła mnie, gdy właśnie skończyłem swój wywód, na co zaśmiałem się tylko i pokręciłem przecząco głową.

– Nie, ale oddawałem pracę na zaliczenie studiów z awangardy, znaczy się dokładniej...

– Ach, to przepraszam... Ładnie pan mówi – przerwała mi, przy okazji kiwając głową tak, jakby ten aspekt w ogóle jej nie obchodził.

– Dziękuję.

– Mógłby mi pan doradzić?

– To znaczy? – Nie do końca zrozumiałem.

– Chciałabym kupić obraz, ale nie mam kompletnie pomysłu, co by to miało być i co by to miało znaczyć...

Marcus już wziął oddech, żeby coś powiedzieć, ale zanim to zrobił, podszedł do nas pracownik galerii, zwracając się w kierunku niedoszłej kupczyni.

– Przepraszam, ale ta wystawa nie jest na sprzedaż, licytacje i w ogóle wycenione wystawy pojawiają się według rozpiski dostępnej w recepcji.

– Szkoda, zapłaciłabym każdą cenę, bo to – wskazała na obraz – wpasowuje się w kolorystykę mojej rezydencji.

– Luc takie namaluje! – wypalił wreszcie Marcus. Otworzyłem oczy szerzej.

Teraz to kobieta się zaśmiała, podczas gdy mnie przeszedł dreszcz.

– Z całym szacunkiem, ale ja kupuję tylko znanych artystów.

***

Słowa: Luc takie namaluje, dźwięczały mi w głowie przez cały dzień – podczas jedzenia obiadu, odbierania telefonów z życzeniami od współpracowników oraz podczas upijania się koktajlami stawianymi przez Marcusa. Co to w ogóle miało oznaczać? Może bym tak potrafił, ale zdecydowanie nie jeden do jednego. Nie próbowałem wcześniej odwzorowywać dzieł, bo nie widziałem w tym sensu, ale z drugiej strony... Mógłbym spróbować tylko po to, żeby trochę zarobić.

Tylko czy ktoś zapłaciłby za replikę bez nazwiska? Pewnie tak.

Jednak to nie byłaby taka kwota, bym mógł się całkiem poświęcić malowaniu, rzucając pozostałe swoje zajęcia i kupując materiały. Musiałbym się mocno skupić, wysilić i wpaść w wir tworzenia, ale zwyczajnie nie miałem na to czasu i środków.

Do baru gdzie piliśmy moje zdrowie przyszła jeszcze Ciara i paru znajomych. Sarah tańczyła ze mną na parkiecie, a później piliśmy wspólnie szoty. To Marc zaprowadził mnie jedna do łóżka, albo raczej na ten nieszczęsny materac, gdy nie mogłem już ustać na nogach.

***

– Jesteś rozkojarzony – powiedział mój szef od książeczek dla dzieci, gdy parzyłem trzecią kawę, zanim ponownie usiadłem do komputera. – Luc... – Nic nie odparłem. – Panie Moreau?

– Hm? – Obróciłem się w jego stronę słysząc swoje nazwisko.

– Musisz się skupić, bo nie zdążysz, a mamy deadline.

– Tak jest, przepraszam.

Rzeczywiście napotkałem sporą trudność w poświęceniu uwagi uśmiechniętym, dziecięcym buziom, które tworzyłem tym razem w aplikacji na komputerze. Czasem wyobrażałem sobie, że jakaś mama pokazuje swojej pociesze te bazgroły, a dziecko dotyka wydrukowanych obrazków, nie mając pojęcia, że prawdopodobnie wejdą mu w głowę na długie lata. Będzie wiedzieć, że taka bajka istniała, że ją lubiło, ale nie wpadnie na to, żeby sprawdzić kim jest autor tych ilustracji. Niezmiennie miałem satysfakcję z tego, że zapiszę się w czyjejś podświadomości. Bynajmniej to nie wystarczało, by zbudować sobie wdzięczną przyszłość. Gdybym tylko więcej zarabiał, albo gdyby ktoś spłacił moje kredyty...

Cholera.

Wszedłem w przeglądarkę.

Nic z tego.

Zamknąłem stronę, lecz po chwili, drżącą dłonią, ponownie ją odpaliłem.

Luc takie namaluje...

Zamiast wyjść na przerwie, by zapalić, znalazłem w grafice Google tamten obraz i z ciekawości zacząłem szkicować jego kontury na kartce. Nie wyszło źle. Właściwie gdybym trochę dłużej nad tym posiedział... Uśmiechnąłem się wręcz maniakalnie.

Dam radę!

Nie byłem pewny w jakim celu, ale chciałem spróbować odmalować ten obraz z galerii.

***

Podczas kolejnego, wolnego weekendu, po porządnym researchu i mając wszystkie potrzebne materiały, przestałem istnieć dla społeczeństwa. Odrzucałem każde połączenie telefoniczne oraz ignorowałem wszystkie SMS–y, skupiając się wyłącznie na przenoszeniu szkicu na płótno. Mała lampka rzucała jedyne światło na moją zacienioną postać. Miałem na sobie szare dresy i zwykłą, białą koszulkę, która nie dość, że była brudna od kawy, została przy okazji splamiona farbą. Moje ręce całe się wybrudziły. Rozrobiony roztwór przywarł nawet do mojego policzka, ale zupełnie mnie to nie obeszło. Wpadłem w szał. Nawet jeżeli tylko odtwarzałem, w moich żyłach jakby przepływała satysfakcja z tego, że jestem w stanie odwzorować oryginalne dzieło na tyle wiernie, by różnice można było poznać wyłącznie po dokładnym obejrzeniu pracy.

Można by powiedzieć, że tak się wszystko zaczęło. Od niewinnej sugestii wypowiedzianej przez Marcusa Brelanda w stronę przypadkowej snobki.

„Luc takie namaluje" – owszem, Luc zrobi z tego dokładną kalkę.

Coś mnie natchnęło, jakaś niespodziewana wena, która zdawała się umrzeć we mnie śmiercią naturalną przed laty. Dlatego tygodniami, przychodząc do mieszkania z każdej swojej pracy, na nowo rozrabiałem farby i nieważne czy byłem zmęczony, głodny, czy już bardzo znużony,

Czy to oznaczało, że ja sam... mógłbym być kimś innym?

Ten stan rzeczy trzymał mnie przy życiu. Nie zostawałem w papierniczym dłużej, by porozmawiać jeszcze z Sarah, więc pewnie uznała, że się obraziłem. Nie wychodziłem z Marcusem na niedzielne spacery. Nie oglądałem seriali, nie czytałem książek. Nie brałem dodatkowych zmian w restauracji. Nie przedłużałem godzin na ulotkach. Chciałem skończyć „swoje dzieło", nieśmiało marząc, że ktoś może jednak uzna, że jest ono czegokolwiek warte.

I wszystko się zmieniło.

Całe moje życie przestało wyglądać tak samo, gdy w momencie kiedy zadzwoniłem po Marca, mówiąc mu, że mam coś ważnego do przekazania, on stanął jak wryty po środku mojej klitki, przecierając oczy ze zdumienia.

Byłem z siebie dumny. Przyciszyłem Tame Impala w radiu, przygryzłem wargę i uśmiechnąłem się szczerze, zdejmując brudną, przepoconą koszulkę. Ale Breland zamiast bić mi brawo, tylko przeniósł na mnie pełen zaskoczenia wzrok.

– U–ukradłeś to?

– Słucham? – Parsknąłem pod nosem. – Nie ukradłem, namalowałem.

– Ale wygląda dosłownie jak...

Tightrope Walk. Wiem. – Sam wpatrywałem się w fałszywy obraz z fascynacją.

– Lu.

– Tak?

– Jesteśmy bogaci.

#SzKwatt

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro