2.
– ...Riamad? Riamad! Nie śpij, mówię do ciebie! Wszystko w porządku?
Natarczywy, lekko zaniepokojony głos wyrwał go z nicości. Ocknął się natychmiast, po czym rozejrzał się gorączkowo, nie do końca wiedząc, gdzie jest...
Duża, przestronna sala z olbrzymią ilością miejsc siedzących. Niemal wszystkie ciężkie, drewniane ławy były już pozajmowane, a pomieszczenie wypełniał szmer rozmów. Miał na to wszystko bardzo dobry widok; sam siedział przy ławie naprzeciwko nich, na podwyższeniu, po drugiej stronie sali. Obrzucił spojrzeniem własną ławę i z naprzeciwległego jej końca uśmiechnęła się do niego Ana Stern – fototypistka. Zawsze podziwiał fototypistów, bo żeby być jednym z nich należało mieć zdolności do naprawdę silnego skupienia uwagi. Wykorzystywali własne zmysły do stworzenia wiernego zapisu z wydarzenia, który można było później studiować w razie potrzeby. Anę znał od lat, zdawało się że od zawsze pełniła tę funkcję podczas zebrań rady...
Musiał na nim być. Zorientował się, że widzi sporo znajomych twarzy. Większość z tych osób spotykał wyłącznie w takich okolicznościach. Szybko się w tym upewnił, zaczynały wracać do niego wspomnienia sprzed chwili, w której odpłynął w sen.
– Tak... nic mi nie jest – mruknął, odwracając się w kierunku mężczyzny, który go obudził. Karel Sarmed.
– Niewyraźnie wyglądasz... na pewno nie chcesz, żebym cię zaprowadził do uzdrowiciela? – Szmaragdowe oczy Karela lustrowały go uważnie zza grubych szkieł okularów, Kapłan dostrzegł także niewielką zmarszczkę na jego czole. Znał przyjaciela na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że jest poważnie zaniepokojony.
– Nieee, nie... Dam radę, teraz nie ma czasu na uzdrowiciela. – Uniósł wzrok na wiszący nad nimi mosiężny zegar. Wskazywał za dziesięć trzecią. – Lada chwila się zacznie. Zresztą, uzdrowiciel w niczym mi nie pomoże, to te środki przeciwbólowe... one tak mnie usypiają...
Sarmed skrzywił się nieznacznie, rzucając szybkie spojrzenie na dół.
– Nadal boli? – rzucił zdawkowo. Mir uśmiechnął się niemrawo.
– Z lekami nie... ale bez nich nie umiem wytrzymać – wyznał, opierając dłoń na prawej nodze... a właściwie na tym, co z niej zostało. Od kolana w dół nie było już nic. W duchu przerażała go świadomość, że już tak zostanie. Na protezę będzie musiał poczekać jeszcze długo. Może nieco mniej niż przeciętny człowiek, bo dzięki magicznym ziołom czas gojenia kikuta się skróci, ale to i tak było zbyt długo. Przez cały ten czas będzie praktycznie bezużyteczny. Nawet jeśli w końcu dostanie ten przeklęty kawał drewna, który ma mu zastąpić nogę, nie wierzył że zapewni mu taką samą sprawność i ruchomość. Będzie musiał do niego przywyknąć, co znowu zajmie mu zbyt długo.
Nie na to był przygotowany.
Na nic nie był. W nic tak nie wierzył, jak w to, że umrze. Nawet nie zakładał innej możliwości. Zdążył się z nią całkowicie pogodzić.
Nie spodziewał się tego, że będzie musiał żyć dalej.
Całkowicie bezużyteczny.
Mało tego, wydarzenia z tamtego dnia nie tylko pozbawiły go nogi i jego dawnych możliwości. Zmieniły wszystko. Cały świat stanął na głowie.
Nie był pewien, czy uda mu się przetrwać w tym świecie.
– Nie powinni cię wywlekać z domu tak prędko. – Z zamyślenia wyrwał go ponury głos przyjaciela. Uniósł na niego wzrok; Karel krzywił się z dezaprobatą, bezwiednie bawiąc się długim, gęsim piórem. – Nie minęły nawet trzy dni od tamtego czasu. Pewnie to coś nawet nie zaczęło ci się goić...
– Wiesz co, mam poczucie, że moja obecność tutaj jest raczej wielką łaską z ich strony – mruknął Mir gorzko. Drugi z mężczyzn przechylił lekko głowę z zaskoczeniem; długie, brązowe loki zafalowały wokół jego twarzy.
– Łaską?
– Nie musisz przede mną niczego ukrywać... słyszałem co nieco. Chcą mnie wyrzucić ze stanowiska najwyższego Kapłana.
Sarmed zawahał się na krótką chwilę, jednak szybko zachmurzył się.
– Nie słuchaj tego... to plotki. Hamard je rozsiewa... tchórz z niego, sam nic nie zrobił, gdy zabrzmiały dzwony, a teraz upatruje w tym swoją szansę na zajęcie twojej posady...
– Musi być bardzo przekonujący. – Kapłan nie ustępował. – Z tego, co słyszałem, sporo osób go popiera. W obecnej sytuacji nie będzie ich tak trudno przekonać.
– Nie mów tak nawet... O. Idzie. – Wyprostował się, patrząc z niechęcią przed siebie. Mir podążył za jego spojrzeniem i natychmiast wychwycił wchodzącego do pomieszczenia mężczyznę o czarnych, poprzetykanych siwizną włosach. Został zaczepiony przez kobietę z długimi, niemal śnieżnobiałymi włosami i oboje zatrzymali się, pogrążeni w rozmowie. On i Mir nigdy za sobą nie przepadali, zbyt dużo ich różniło, żeby byli w stanie się dogadać. Nie wspominając o tym, że charakter Hamarda każdemu utrudniał wszelkie próby porozumienia się z nim.
"Lepiej byłoby dla niego, gdyby nie żył."
Wzdrygnął się mimowolnie, gdy wróciły do niego te słowa. To właśnie jego wtedy usłyszał. Wspomnienia z tamtego dnia bez przerwy wracały do niego w koszmarach, więc nadal pamiętał niemal każdy detal.
– Był w Świątyni, gdy wykopywali mnie spod gruzów. Stwierdził, że lepiej byłoby dla mnie, gdybym nie żył.
– Żartujesz – parsknął Karel z oburzeniem, wbijając w Hamarda jeszcze bardziej mordercze spojrzenie. – A to kanalia... cholerna szuja, ażeby mu język w gardle stanął... niechby się udławił swoim własnym ego, parszywy kawał szmaty...
Mir uśmiechnął się mimowolnie, słuchając kolejnych wyzwisk przyjaciela i obserwując, jak ze wściekłością stuka czystą stalówką pióra o stół. Na niego zawsze mógł liczyć. Od niepamiętnych czasów był dla niego wsparciem, czasem nie był w stanie pojąć, ile dla niego robił...
Więc może lepiej będzie, jeśli jednak nie powie, że zaczynał wierzyć słowom Hamarda.
Ciężko nawet byłoby mu przyznać, że jego odwieczny rywal ten jeden raz może mieć rację.
Lepiej byłoby dla niego, gdyby nie żył...
Nagle dostrzegł, że w momencie, gdy stalówka uderza w drewno, pojawia się leciutki błysk. Trącił przyjaciela w ramię.
– Uważaj, magia ci ucieka...
– Nic mi nie ucieka. Specjalnie to robię – mruknął Karel, nadal wpatrując się w nieprzyjaciela niczym drapieżnik w ofiarę. Zaskoczony Mir także uniósł na niego wzrok.
– Co ty chcesz... – umilkł, gdy dostrzegł, o co chodzi. Kilka kroków przed Hamardem dywan poruszał się niemal niedostrzegalnie. Wyraźnie w rytm stukania, które rozbrzmiewało tuż obok niego. Nie był w stanie powstrzymać cichego chichotu. – Nie wierzę...
– Może zdążę i zrobię fałdę. – Sarmed uśmiechnął się blado. – Niech się potknie i ten swój parszywy ryj rozwali.
Mir potrząsnął głową z niedowierzaniem, nawet nie próbując ukryć rozbawienia.
– Nie myślałem że kiedyś zobaczę, jak zachowujesz się jak uczniak.
– Nie jak uczniak, tylko człowiek zdesperowany. Mam ochotę mu wepchnąć nos do wnętrza czaszki i muszę jakoś tę żądzę uspokoić. A że nie mogę tego zrobić ręcznie, to spróbuję na odległość.
Kapłan znów przeniósł wzrok na dywan. Wizja błazeńsko rozłożonego na ziemi rywala była nęcąca, nawet nieco poprawiła mu humor.
A jednak szybko wróciła do niego myśl, że nie ma się z czego cieszyć. Świat stanął na głowie, nie pora na takie wygłupy.
W jednej chwili poczuł, jak cała chwilowa radość go opuszcza.
– Karel, zostaw go. Nie warto – mruknął z rezygnacją. Mężczyzna jednak nie oderwał wzroku od dywanu; wręcz pochylił się leciutko w skupieniu, a jego szmaragdowe, kocie oczy zalśniły.
– Czekaj, jeszcze tylko troszeczkę... – mruknął z napięciem.
– Karel, proszę...
– Zobacz, już prawie mi wyszło, poczekaj – przerwał mu ze zniecierpliwieniem, z jeszcze większym zaangażowaniem stukając o stół. Z jakiegoś powodu, Mir nawet sam nie wiedział czemu, wprawiło go to w nagły gniew. Nim zdążył się powstrzymać, uderzył z całej siły pięścią o blat. Karel wzdrygnął się i spojrzał na niego z wyrzutem; dywan natychmiast się wyprostował. Nie jego jedynego zaskoczył huk; wszystkie rozmowy w jednej chwili ucichły, a oczy zebranych zwróciły się natychmiast na Kapłana.
Zdążył już zapomnieć, jak dobra była akustyka tego miejsca.
Zignorował wpatrzone w niego setki par oczu, udając, że skupia się na czymś, co miał w przygotowanych przed sobą papierach. Unikał też kontaktu wzrokowego z Sarmedem.
– Przepraszam – usłyszał po kilku chwilach. Nie zerknął jednak na przyjaciela. Ten westchnął po kilku chwilach. – Chciałem cię rozbawić. To wszystko.
– Świat się wali. Nie czas na błazenadę – odparł szorstko, odkładając kartkę papieru z wierzchu na spód. Czuł, że Karel niczym sobie nie zasłużył na takie traktowanie. Chciał mu tylko pomóc. A jednak panowanie nad sobą przychodziło Mirowi coraz trudniej. Od tamtego dnia coraz częściej miał poczucie, że traci kontrolę nad wszystkim. Począwszy od tego, co się wokół niego działo, po jego własne myśli, które coraz częściej bez jego zgody wymykały się w mroczne, nieznane mu dotąd tereny. Nie miał pojęcia, jak mógłby to powstrzymać, a czuł, że właśnie to musiał zrobić, jeśli chciał znów żyć normalnie.
Jeśli to normalne życie w ogóle jeszcze było możliwe...
– Wiem... masz rację. Przepraszam. Byłem głupi.
Poczuł się jeszcze gorzej, słysząc takie słowa od Karela. To on powinien Mira zwyzywać i siarczyście spoliczkować, żeby przestał użalać się nad sobą i skupił się na rzeczywistości. Potrzebował takiego otrzeźwienia. Nie powinien traktować w ten sposób najlepszego przyjaciela.
Wziął oddech, próbując zdobyć się na jakieś przeprosiny. A jednak okazało się to trudniejsze niż było w rzeczywistości... Po dłuższej chwili zastanawiania się, uznał, że zostawi to tak. Tak będzie najlepiej. Być może dzięki temu Karel naprawdę się na niego rozgniewa. Na nic innego nie zasługiwał.
Należało mu się jakieś potępienie, prawda?...
– Myślisz, że ta tajna broń wypali?
Mir uniósł wzrok na przyjaciela. Sarmed nadal wyglądał na zmieszanego, bawił się od niechcenia piórem.
– Jaka tajna broń?
– Przecież... po to tu jesteśmy. Mamy przedyskutować użycie jakiejś tajnej broni przeciwko temu Złodziejowi Światła. Nie pamiętasz już?
Kapłan westchnął, przymykając powieki.
– Rzeczywiście – mruknął. Zmusił się do oderwania myśli od swojego żałosnego stanu. Pamiętał, że rzeczywiście wspominano o broni zesłanej przez bogów, która będzie w stanie przewyższyć moc Artefaktu. Gdy pierwszy raz o tym usłyszał, jego pierwszą reakcją była złość, że nikt nie próbował mu wyjawić, czym ona jest. Był przecież najwyższym kapłanem, do cholery, a oni jedynie wysłali posłańca, żeby powiadomić go o zebraniu. Żadnych głębszych szczegółów. Coś takiego godziło w jego dumę, nigdy nie powinien być potraktowany jak nic nie znaczący, prowincjonalny klecha. Nie bez powodu obejmował właśnie takie, a nie inne stanowisko; o magii wiedział więcej niż ktokolwiek inny w tym zgromadzeniu. Mógłby rozwiać wszelkie wątpliwości nawet bez tego zebrania, więc takie zachowanie odebrał od razu jako nielogiczne i pozbawione choć odrobiny racjonalnej myśli.
Dopiero kiedy emocje opadły, odczytał sygnał, jaki krył się za takim ruchem ze strony rady. Zrozumiał, że jego życie się zmienia.
I prawdopodobnie gdyby miał dość sił, zrobiłby wszystko, żeby to powstrzymać. Teraz jednak mógł tylko patrzeć.
Uświadomił sobie, że zamilkł na zbyt długo. Zerknął na Karela, ale ten wyraźnie nie miał już ochoty na ciągnięcie rozmowy. Poczuł się winny, ale z drugiej strony nieco mu ulżyło. Otępienie i ponure myśli i tak nie dawały mu zaangażować się w takim stopniu, jak powinien. Westchnął, pochylając głowę. Czuł, że zaraz znowu zaśnie.
Jeszcze musiał przetrwać to cholerne zebranie...
Bogowie, niech to się w końcu zacznie...
– Tak... myślę, że możemy już zacząć. – Rozległ się donośny, upragniony głos. Mir wyprostował się natychmiast i spojrzał w stronę, z której dochodził. Odnotował przy okazji, że rozmowy natychmiast ucichły i pozostała reszta także zwróciła wzrok na podest – najważniejsze miejsce w całej sali. Drewnianą mównicę zajmował mężczyzna, którego znali i szanowali wszyscy; Lark Stern niemal jednogłośnie został wybrany na marszałka. Sam Mir był święcie przekonany, że nikt nie nadawałby się do tej funkcji lepiej niż on.
– Drodzy zebrani... – zaczął mężczyzna uroczyście i donośnie, jednak niespodziewanie zawiesił głos. Uciekł spojrzeniem gdzieś w dół, we własne notatki i patrzył w nie z ponurą miną. Pauza przedłużała się do niespotykanych dotąd długości, a zebrani w ławach z wyraźnym zdumieniem przyjmowali tę ciszę, sądząc po narastających szmerach.
Mir nie był zaskoczony. Znał mężczyznę na tyle dobrze, żeby podejrzewać, skąd ta cisza. Zerknął na Karela, a ten odwzajemnił mu się tym samym, ponurym spojrzeniem, które powiedziało mu wszystko.
Obaj wiedzieli, jak bardzo emocjonalnym i wrażliwym człowiekiem był Lark Stern.
– ...Wybaczcie mi. – Marszałek w końcu uniósł głowę na zebranych; jego profil zarysował się na aksamitnych, liliowych draperiach wiszących na ścianie. Miał ostre, elfickie rysy, z racji własnego pochodzenia, a jego stanowczy i pełen determinacji wyraz twarzy jeszcze bardziej je uwydatniał. – Wybaczcie, bo przyszła mi do głowy myśl, której ani spodziewałem się tu wykładać. Czuję jednak, że... że w obecnej sytuacji nie pozostawiono mi wyboru. – Mir z zaskoczeniem dostrzegł, że z pulpitu Sterna zsunęła się kartka z jego notatkami. Spadła, a mężczyzna nawet na to nie zareagował. Jako że siedział praktycznie tuż obok, Kapłan miał ochotę po nią sięgnąć, żeby mu pomóc. Powstrzymał się, gdy tylko na nią spojrzał. Była całkowicie nieczytelna i pełna skreśleń. – Nigdy nie ukrywałem, jak wdzięczny jestem za wasze zaufanie, którym obdarzyliście mnie w dniu, kiedy pierwszy raz stanąłem na tym podium. Przez cały ten czas byłem niezwykle dumny z tego, że... że zawsze udawało mi się znaleźć słowa, które pomogłyby nam wszystkim w skupieniu się na istocie problemu, przed jakim przyszło nam stanąć. Dziś jednak, kiedy... – Mir wychwycił odruchowe zerknięcie w stronę pulpitu. Stern jednak wyprostował się szybko, z jeszcze bardziej zawziętą miną. – Kiedy stajemy przed tragedią tak niewyobrażalną, tak świeżą i bolesną... Nie ma słów, które mogłyby uczciwie oddać ogrom naszego cierpienia. – Jeszcze bardziej podniósł głos, a Kapłan poczuł dreszcze na plecach. – Nie ma słów, które w pełni odzwierciedlają, jak wielką cenę zapłacili bezbronni mieszkańcy miasta Keleysem. Nie pokaże tego, moi drodzy, nawet liczba ofiar, którą udało się ustalić dopiero dwa dni później.
Lark zawiesił głos. W pomieszczeniu panowała całkowita cisza.
– Milion siedemset dwadzieścia trzy tysiące, sześćstet pięćdziesiąt osiem osób. Zarówno ludzi, jak i elfów.
Krew odpłynęła z twarzy Kapłana. Marszałek również zdawał się mówić ostatkiem sił. Ciągnął jednak wytrwale.
– Liczba przerażająca. Niewyobrażalna. Do końca życia jej nie zapomnę. I chciałbym... bardzo mi zależy na tym... Żebyście i wy o niej nie zapomnieli. Bo wiele nas dzieli. Ta sala była świadkiem wielu kłótni i niesnasek. Dziś stoimy przed dylematem ważniejszym niż kiedykolwiek do tej pory. Dlatego błagam was, moi drodzy... ważmy słowa. Pamiętajmy, jak ważna jest stawka. Nie znamy jeszcze kolejnego celu Złodzieja Światła, nie wiemy też, kiedy zechce zaatakować. Właśnie dlatego tak ważna jest decyzja, jaką dzisiaj podejmiemy. Niech będzie wyrazem naszej jedności, mądrości i zrozumienia całej tej sytuacji.
Znów zapadła cisza. Stern uciekł wzrokiem gdzieś w bok, wyraźnie myśląc jeszcze przez chwilę. W końcu jednak sięgnął po dzwonek i uśmiechnął się krzywo.
– To wszystko, co mam na tę chwilę do powiedzenia. Nie traćmy dzisiaj czasu. Czynami pokażmy to, czego słowa nie wyrażą. – Zadzwonił trzykrotnie. Jakimś cudem za każdym razem robił to identycznie. Ta cicha melodyjka już od dawna wbiła się Mirowi w głowę. – Rozpoczynamy obrady Rady Najwyższej Rzeczpospolitej Obu Ras – oznajmił donośniejszym, bardziej urzędowym tonem. – Marszałkiem dzisiejszego zebrania jestem ja, Lark Stern starszy herbu Skowronka. Udział w obradach biorą następujący kapłani.
No tak. Jeszcze formalności dla fototypistki.
Na szczęście był pierwszy w kolejności. Spróbował się podźwignąć, jednak kątem oka zobaczył, że Lark machnął ręką.
– Wasza ekscelencjo, nie wstawajcie, proszę – rzucił nieco ściszonym głosem; w jego błękitnych oczach wyraźnie widział troskę. – Macie prawo siedzieć.
Mir zawahał się. Miał ochotę wstać. Udowodnić sobie, że może.
A jednak senność i otępienie silnie ciągnęły go w dół. Nie tylko to, na ramieniu poczuł także dłoń Karela.
Szybko jednak zorientował się, że jeśli będzie się nad tym zastanawiał, to uśnie i nie zrobi nic. Dlatego też opadł znów na krzesło.
– Najwyższy Kapłan Mir Riamad – oznajmił, starając się mówić głośno, wyraźnie i przede wszystkim ukryć znużenie. Nawet nie miał pojęcia, czy mu się to udało.
Siedzenie obok zaskrzypiało. Karel się podniósł.
– Wyższy Kapłan obrębu Heinarem Karel Sarmed – usłyszał. Brzmiało to zdecydowanie donośniej niż jego mamrotanie.
Od niechcenia zamknął oczy. Tak chciało mu się spać...
– Wyższa Kapłanka obrębu Saneten Estira Moir – rozbrzmiał melodyjny, wysoki głos.
Chyba mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, w końcu nic ciekawego się nie wydarzy...
– Wyższy Kapłan obrębu Vulpera Sinemar Hamard rodu Pokotka.
Ten głos... Znowu go usłyszał...
Lepiej byłoby dla niego, gdyby nie żył.
Pył i gruzy przyciskały go do ziemi. Nie mógł wstać.
Był tak zmęczony, że nie mógł wstać...
– Riamad, nie śpij...
Nie, rzeczywiście, nie może spać... Lia gdzieś tam jest. Lia go potrzebuje.
Podźwignął się. Kamienie osypały się, uwalniając go ze swojego ciężaru. Odzyskał energię niemal natychmiast, stanął pewnie i rozejrzał się. Powinna gdzieś tu być...
Ciemno. Niczego nie widział.
Dlaczego niczego nie widział?
– Riamad. Riamad!
Ocknął się i uniósł spojrzenie na wyraźnie zaniepokojonego Karela. Przez chwilę nie miał pojęcia, czemu go widzi i gdzie właściwie jest...
– ...Widzieliśmy znaki. Bogowie już od dawna dawali nam do zrozumieniu, że Lia nie jest...
Lia?
Wyprostował się, całkowicie się rozbudzając i zaczął szukać wzrokiem mówiącego. Sala, tłum ludzi. No tak, zebranie Rady...
...Wypatrzył go. Jest. Młody mężczyzna o rudych, przyczesanych włosach w długiej, zielonej szacie kapłana. Kojarzył go, ale nie przypominał sobie, żeby bliżej się poznali. Miał również wrażenie, że nie widział go przemawiającego podczas rady, a jednak teraz mówił ze zdumiewającą pewnością siebie.
Jego uwaga jednak szybko skupiła się na kolejnym dziwactwie.
Tuż obok mężczyzny siedziała dziewczynka.
Szczupła, niezwykle drobna nastolatka kuliła się na swoim siedzeniu. Na jej bladej twarzy nieustannie widniał lekki, wyraźnie wymuszony grzecznością uśmiech, a jej wzrok omiatał wszystkich wokół z prędkością, która sugerowała, że nie czuje się pewnie. Przez cały czas przytulała do piersi jakieś opasłe tomiszcze, którego nie wypuszczała nawet na moment, zupełnie jakby było tarczą mającą ochronić ją przed ludźmi wokół. Od czasu do czasu nerwowym ruchem poprawiała długie, ciemne włosy, które mimo jej wysiłków, wyglądały ciągle tak samo.
Nigdy wcześniej Mir nie widział w tej sali dziecka w warunkach innych niż wycieczki szkolne. Nie licząc oczywiście prywatnego oprowadzania po niej jego własnych pociech.
Nigdy dotąd podczas rady.
– ...Jesteśmy o tym przekonani bardziej niż kiedykolwiek dotąd. To w niej leży cała nasza nadzieja. I jedyna szansa na to, że tę wojnę da się zakończyć bezkrwawo. – Mężczyzna na koniec skłonił lekko głową i usiadł.
Chwilowa cisza zamieniła się w szmer tysiąca głosów. Na twarzach wielu osób Mir widział szok. Wyczuwał, że Lark zerka na niego co chwilę, jednak kiedy na niego spojrzał, szybko odwrócił wzrok. Kapłan w zielonej szacie poklepał zdenerwowaną dziewczynkę po ramieniu, obserwując poruszenie.
A Mir nadal nie miał pojęcia, z czego mogło wynikać.
– Karel, o co chodzi? – odwrócił się do przyjaciela. Ten nie odpowiedział mu od razu; wyglądał na równie zaskoczonego, jednocześnie dostrzegał w jego oczach błysk niepokoju.
– Jesteś pewien, że nie chcesz wyjść? – spytał zamiast tego zaskakująco pustym tonem. Mir zmarszczył brwi z lekką irytacją.
– Karel, zadałem ci pytanie. Kto to jest? – Przeniósł wzrok na nastolatkę. Miał przez chwilę wrażenie, że zerknęła w jego stronę, ale szybko uciekła spojrzeniem.
Słowa przyjaciela sprawiły, że poczuł chłód. Jakby cała sala zamarzła.
– Ona... ta dziewczyna, Milia Corion... ona jest Wybrańcem. Chcą ją użyć w walce ze Złodziejem Światła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro