9
Zapach jajecznicy drażni moje nozdrza. Waha się, ale wiem, że zaraz zacznie mówić. Nie rozmawialiśmy od wczoraj, a teraz nagle na mnie spojrzał. Może on kłamie?
-Zastanawiałaś się kiedyś gdzie teraz jest twój ojciec? - kręcę głową. - Zaginięcie nie jest równe ze stwierdzeniem zgonu, ale to pewnie wiesz. Osobiście uważam, że twój ojciec żyje, ale nie może się z nami skontaktować, bo gdyby to zrobił, bylibyśmy w niebezpieczeństwie. Zarówno ja, jak i ty. Oni tylko na to czekają. Oni chcą go schwytać, szukają go w przeciwieństwie do policji, która już dawno o tym zapomniała. Myślę, że zaczynasz się domyślać, iż nie bez powodu wybrali właśnie ciebie jako tajnego agenta, który pozornie robi coś ważnego. Wybrali cię, bo chcieli dotrzeć do twojego ojca. Ten mężczyzna, którego zabiłaś to tylko pionek w grze, to tylko zwykły śmieć wśród tabunów przestępców i zwyrodnialców. Żeby pocieszyć twoje sumienie chciałbym dodać, że ten nędzny koleżka zgwałcił cztery dziesięciolatki za jednym razem. Potem jedną trzynastkę i w końcu ty mu się spodobałaś. Dlatego jeśli myślisz...
-Wróć do rzeczy. I powiedz mi do cholery, co ci ludzie chcą od mojego ojca? I niby dlaczego miałabym ci ufać? - patrzy na mnie ze złością jakiej jeszcze nie widziałam, chwyta mnie za bluzkę i przyciąga do siebie na bardzo niebezpieczną odległość. Niemal oddycha we mnie. - Nie dotykaj mnie! - próbuję się wyrwać, ale mnie trzyma, wpadł w furię, zaczynam się go bać. - Puszczaj kłamco! - nie uwierzę w jego słowa, nie ma żadnych dowodów. Nigdy nie słyszałam, żeby mój ojciec miał brata. Nigdy. On chce zdobyć moje zaufanie, tu nie dzieje się nic dobrego. On kłamie, wszyscy kłamią.
-Kochana, musisz mi uwierzyć, do cholery, masz mi wierzyć! - uderza mnie, upadam na podłogę, czołgam się do drzwi, ale on łapie mnie za nogę. Krzyczę i próbuję się wyrwać. Łapię w rękę odświeżacz do powietrza i pryskam mu prosto w oczy. Na chwilę puszcza, potem znowu łapie, ale jednym uderzeniem prosto w czoło powalam go na ziemię. I wybiegam. I teraz jestem... Do cholery. Gdzie ja kurwa jestem? Środek miasta, ale to nie wygląda mi na Polskę. Ci ludzie są jacyś tacy obcy, inni. Słyszę jakieś uderzenia dochodzące z domu i swoje imię, które Ben wykrzykuje jakby wpadł teraz w panikę. Furiata i panikarz. To mieszanka wybuchowa. Zaczynam biec wzdłuż ulicy, mijam ludzi, którzy zupełnie jak w filmach, odwracają się na sekundę, albo w ogóle mnie nie zauważają. Czemu nie ma wśród tych ludzi żadnego policjanta, kogoś kto mógłby mi pomóc? Zabrać w bezpieczne miejsce, powiedzieć, że z moją rodziną wszystko w porządku, że ze mną wszystko w porządku, że nie zwariowałam i to wszystko było prawdziwe. Bo szczerze, nie wierzę już w nic. Skoro chcieli dotrzeć dzięki mnie do mojego ojca, to dlaczego potem chcieli mnie zabić. Niby jakim zagrożeniem była dla nich nieświadoma szesnastolatka. To się nie składa do kupy i Ben nie ma wytłumaczenia. Zatrzymuję się przy sklepie z butami, patrzę na nazwę sklepu i już wiem gdzie jestem. Ciarki przechodzą mnie po całym ciele. Czuję, że drżę. Nie jestem w bezpiecznym miejscu, nie jestem w ogóle bezpieczna i już nie będę. Prawdopodobnie nigdy. Bo Rosja to bardzo niebezpieczne miejsce. Ci ludzie muszą wiedzieć, że jestem z innego kraju, ciekawe o czym myślą, gdy mnie widzą. Czy widać po mnie skąd jestem? Bo te ich miny... Mówią, żebym się nawet do nich nie odzywała. Ale ja muszę. Tylko nie wiem co muszę, co zrobię i jak to zrobię. Przez moment zastanawiam się czy nie wrócić, ale gdy się odwracam widzę, że już za późno. Czarne, skórzane kurtki zrywają się z miejsca krzycząc niezrozumiałe słowa, a ja stoję jak słup, chyba udaję latarnię, ale to mi się nie uda. Wpadam do sklepu, pokazuję sprzedawczyni, że broń, że dwa, że masakra, że bum bum, że biegną. Ale ona nic nie zrozumiała. Przeraziła się tylko. Biegnę na tyły sklepu, słyszę strzały i krzyki ludzi. Wpadam na jakiegoś mężczyznę mówię mu po polsku, że ktoś chce mnie zabić, ale rozumie z tego tyle co nic i też wpada w bez sensowną panikę. Ja tymczasem wyskakuję przez małe okienko, spadam na ziemię i prawie skręcam sobie kostkę. Przez chwilę nie widzę nic poza ciemnością, ale wartkie kroki i niskie głosy wzbudzają we mnie żar. Wstaję i biegnę. Jestem na jakimś osiedlu, są tu bloki mieszkalne, spokojni ludzie i masa samochodów. Nakładam na głowę kaptur i idę przed siebie żwawym krokiem. Każdy dźwięk za mną mrozi mi krew w żyłach. Chowam ręce do kieszeni. Jest cholernie zimno, pomimo tej adrenaliny. Wiem, że długo tak nie przejdę, że prędzej czy później mnie dorwą. To idiotyczne więc uciekać. Mam pomysł. Zatrzymuję się za rogiem. Sięgam do skarpety, z której wyjmuję nóż, zabrany z mieszkania Bena. Rozlegają się kroki, ktoś idzie powoli i spokojnie. Nabieram powietrza i napinam mięśnie. Ciemne włosy rzucają się w oczy, skórzana kurtka mówi sama za siebie. To on. W jednym momencie ten on jest już przy ścianie. Patrzę mu prosto w oczy, trzymając nóż na jego gardle.
-Umiesz mówić po polsku? - kręci głową .- A po angielsku? - ponownie kręci głową. - Posłuchaj, radzę ci zacząć rozumieć, bo zaraz ten nóż przetnie twoją szyję. Nie żartuję. - przyciskam go mocniej, przełyka ślinę i kiwa głową, zaczyna nią gwałtownie ruszać.
-Ja umieć kiedyś polski, praca w Polska.
-Co ode mnie chcecie? Zabić czy dostarczyć? Kill me or take me? Co?
-Boss, chief.
-Szef?
-Tak.
-Co szef? Chce mnie? Co chce ode mnie?! Mów! - uśmiecha się. Śmieszek pierdolony, zanim uderzam go, gorąca ręka na mojej twarzy mnie uprzedza. Czuję taki szczególny, dziwny zapach ze ścierki, którą przyłożył mi do twarzy ktoś za moimi plecami. Odpływam. Tak powoli, bez adrenaliny. Zamykam oczy. Znowu. Znowu ktoś ze mną wygrał. Cholera.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro