Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8


Czyżbym trafiła do nieba? Bo widzę takie białe, przenikliwe światło. Przypomina mi szpitalne światła, które często pokazują na filmach. Dziwnie się czuję, jakbym patrzyła na siebie zupełnie z boku. A może się właśnie unoszę ponad ciałem. Coś się rusza, ewidentnie widzę jakiś kontur. Czarna plam wewnątrz otchłani jasności. Dziwne. To ja umarłam czy nie? Ciekawa byłam czy po śmierci będę mogła myśleć i rozumować, liczyłam na to, że nie. A tu taki pech. Coś się stało i to jest pewne. Albo umarłam, albo leżę w szpitalu, ale chyba wolę tę pierwszą opcję, bo ta druga nie wróży niczego dobrego. Zawsze mogę być w jakimś tajnym psychiatrycznym szpitalu, do którego mnie zabrali. Odurzona i nieprzytomna leżę na stole szpitalnym, w pustej i jasnej sali, a doktorzy zadziwiają się skąd to się wzięło, skoro ze mną wszystko okay. Prawda, że prawdopodobne? No dobra, może nie, nie ważne, nic nie mówiłam. Świst wiatru. A może to jednak ktoś gwiżdże? Czyli Bóg istnieje!

-Poczekaj, poczekaj - mówi Bóg i przysłania mi światło. Co to za Bóg, skoro zabiera mi światło? A może jestem w piekle?! Cholera jasna, wolałam niebo, przecież byłam grzeczna, nie róbcie mi tego, proszę, proszę. Och, jakiś ból czuję, taki delikatny, ale jakiś. To zły znak, to znaczy, że dalej jestem na ziemi. Może lekarze walczą o moje życie? To ja już wolę umrzeć niż do końca życia być jakąś sierotą, co nawet nie myśli. - Jesteś tutaj...Tutaj?...CZY TAM? - głos Boga, a może diabła? - Halo, gdzie jesteś? -znowu jasność, głos odszedł gdzieś w otchłań jasności. Zostałam znowu sama ze sobą w tym pustkowiu myśli, w którym jestem zupełnie obca sobie i wszystkiemu co kiedyś istniało. Niestety muszę zdać sobie sprawę, że żyję, bo gdybym umarła z pewnością nie zastanawiałabym się nad tym. Wiedziałabym to. Chyba. Przeszywa mnie nagły, świdrujący ból, który szybuje gdzieś w otchłani aż nagle czuję go mocniej i mocniej. Chwila, ja chyba mam twarz. Czuję żar, jakby ktoś ogniem po mej twarzy miotał, jakby ktoś próbował mnie podpalić. Mam ciało! Czuję je. Czuję mięśnie. Gdzieś tam są, może nie na miejscu, ale mam pewność, że są. Kontur zamienia się w cień na białym suficie. To człowiek, mężczyzna. Bóg? Czy może jednak żyję? Już nic nie wiem.

-Jesteś tu prawda? - uderza mnie w twarz, to z pewnością nie Bóg, potem oblewa wodą lub czymś w rodzaju wody. - Jak dobrze, że wróciłaś. - mówi i pochyla się nade mną. Znowu ta ciemność, ale teraz wiem, że to czyjaś twarz. Nie wiem czyja, ale czekam na moment, gdy moje szare komórki załączą informację i wyślą ją do mózgu. Coś w tle stuka, słyszę też szmery i cichą muzykę. Teraz ktoś mówi. Może to radio zza światów, muszę się wsłuchać. Nie słyszę jednak nic poza tym przenikliwym stukaniem. To nie jest zwykłe stukanie, mam potworne wrażenie, że ktoś uderza w metalowy stół metalowym nożem. Metal o metal. To nie wróży nic dobrego. Dobra, muszę się zebrać w sobie, nie mam opcji. Zamykam oczy. Jest dobrze, jest dobrze. Uch, za pięć sekund otworzę oczy i będę już w świecie żywych lub umarłych. Chcę się obudzić. Raz, dwa. Stukanie. Stuk, stuk. Trzy, cztery. Nie ma stukania. Wdycham puste powietrze. Pięć. I widzę. Ten durnowaty uśmiech nad uśmiechami uśmiechnięty. Ble.

-Nie. - mówię, choć dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że powiedziałam to na głos. A ten jego uśmiech wciąż się na mnie patrzy.

-Co? Chciałaś umrzeć? Wiem, przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać.

- śmieje się i wcina coś. Ten człowiek już nigdy mnie nie zaskoczy. To nieprawdopodobne, że przed chwilą byłam w rękach złych ludzi, a teraz już jestem w jakimś pomieszczeniu z tym człowiekiem. Bernard, czy jak mu tam.

-Berni, co się stało? - uśmiech znika z jego twarzy. Powoli przełyka ślinę i patrzy na mnie zdziwiony.

-Wystarczy Ben. - dotyka mojej twarzy, jakbym była jakąś lalką, którą się zajmuje -Postrzelili cię, o tutaj - pokazuje mi bliznę tuż pod obojczykiem. - To tylko draśnięcie.

-Nie...Nie wiedziałam, że coś się stało. W zasadzie myślałam, że umarłam. Opowiesz mi wszystko po kolei? Proszę nie każ mi myśleć - już się nie uśmiecha, typek spoważniał. Ja też.

-Jak pewnie zdążyłaś zauważyć jestem poturbowany, w ostatniej chwili wydostałem się z płonącego samochodu, który minutę po tym jak z niego wyszedłem wybuchł. Dziwne, że tego nie słyszałaś. Siedziałem przy drzewie i nie wiedziałem właściwie co robię. Byłem pewny, że umrę i że to już koniec. Wtedy usłyszałem nadjeżdżający samochód. Zobaczyłem cię...

-I ich zastrzeliłeś.

-Dokładnie. Wszystkich. Wszystkich, których miał szef. To zabawne, że odebrałem mu wszystko co miał, teraz jest taki bezbronny. - śmieje się, insynuuje coś, ale nie wiem o co mu chodzi. - Musiał obstawić się dziesiątkami ludzi, by nikt do niego nie dotarł. Nie sądziłem, że można zniżyć się do takiego poziomu. Myślał, że napakowani pseudo mordercy pomogą mu przeżyć. No cóż, jak każdy w swoim życiu - pomylił się. Zabawne, co nie? Ech, czasem odpowiedź potrafi być tak blisko - śmieje się jak oszalały.

-Co z nim zrobiłeś?

-Chyba nie masz mi za złe, że postanowiłem cię ukarać, zostawiając na pustkowiu. To było nieodpowiedzialne z mojej strony, ale mam nadzieję, że coś zrozumiałaś. Chciałem go dorwać sam bez ciebie, a potem wrócić, ale tak wyszło, że sam do mnie przyszedł.- łyka whisky z lodem i patrzy prosto w moje oczy, nie odpowiedział na moje pytanie, dobrze o tym wie, ale co mnie to właściwie obchodzi? - Posłuchaj Marika, wiem, że może wiele rzeczy wydaje ci się zupełnie bez sensu i bez wymowy, ale on sobie na to zasłużył. Wyobrażasz sobie, że zamontował w twoim pokoju aż pięć kamer? - na jego twarzy pojawiły się zmarszczki, nigdy wcześniej ich nie widziałam. - Zboczeniec podglądał cię. To nie wszystko, bo pewnego razu wszedł do twojego domu, ale na szczęście się obudziłaś. - czyli to nie był Ben, to był ten szef. No cóż, to wiele wyjaśnia .- Pamiętasz to? - potakuję. - No widzisz. Miał twoje zdjęcia, różnego rodzaju. Wiesz o czym mówię, to okropne i obrzydliwe co ten człowiek wyprawiał. Nie ma nic na swoje usprawiedliwienie. A potem chciał cię zabić. Dlatego wysłał tabuny swoich ludzi, zupełnie bez namysłu, stracił ich kilkunastu. Nie wszyscy zostali przez nas zabici, większość od niego po prostu uciekła. Wiedzieli, że człowiek zaczyna bankrutować, ja też wiedziałem. - czyli chyba jednak chodziło o pieniądze. - Powiedz mi Mariko, czy uważasz, że ludzie powinni płacić za swoje grzechy? - potakuję. - Wyobrażasz sobie ilu ludzi przez niego zginęło, a ile straciło swoje cenne majątki i masę pieniędzy? Tak, ten człowiek przywłaszczał sobie wszystko, a w dodatku na boku przekręcał niewielki handel żywym towarem. Na początku miałaś być jego ofiarą, ale potem chyba mu się za bardzo spodobałaś. Dlatego cię podglądał. Jednak potem chciał cię zabić, co jest już zupełnie sprzeczne, ze wszystkim, ale to nie ważne. Ważne, że ludzie płacą za swoje. Bo widzisz Marika - wskazuje mi na coś ręką, podnoszę głowę i patrzę tak zupełnie pusto - Każdy w końcu zapłaci za swoje grzechy. - podaje mi do ręki glocka, obracam go w rękach i uśmiecham się. Boże, to nie ja. Naprawdę nie ja. Patrzę na mężczyznę, który siedzi przede mną na krześle. Wierzga się, by uciec, ale jest związany. Przygryzam wargi. Widzę w jego oczach strach. Wyobrażam sobie co robił, gdy patrzył na moje zdjęcia, wyobrażam sobie co robił, gdy myślał o tym, żeby mnie zabić. Ben oparł się o parapet. Ja wymierzam lufę prosto w czoło mężczyzny. Zwykła egzekucja, a jednak niezwykła. Nie mam pewności, czy Ben mówi prawdę, ale ten człowiek nie wygląda na dobrego. A skoro już tu jestem i trzymam tę broń. Pada strzał. Z mojej ręki. To ja pociągnęłam za spust. Jest mi z tym dobrze, nie mam wyrzutów sumienia, jak zawsze.

-Powiem ci w końcu - łapię moją głowę w rękach. - Jestem bratem twojego ojca - i krew staje w moich żyłach, i oddech zanika, i ja zanikam w jego oczach. Opadam na poduszkę i wpatruję się w sufit. Wychodzi. Zostaję sama, a wspomnienie ojca pałęta się gdzieś obok i mówi, że kiedyś jeszcze wróci. Może.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro