四 I can stand the pain, but I can't stand seeing you in pain 四
Szarość, smród krwi oraz rozszarpane ciała porozrzucane w każdej części ścieżek. Zhu Moran zabrał tak wiele żyć i nadal czekał na kolejne masakry. Teraz jego celem stała się dwójka kultywatorów, którzy stąpali po jego ciemności. Szaleniec czekał na nich w ukryciu, wiedział, że jeszcze nie mógł przystąpić do ataku ze względu na to, że jego przeciwnikiem był szanowny Hanguang-jun.
Krążyli tak przez kilka godzin, ale nie usłyszeli oni ani śmiechu szaleńca, jego kroków, ani dźwięku przełykania śliny. Panowała w ciemności cicha, którą przerwał Wuxian :
— Lan Zhan, może powinniśmy zawrócić? Kręcimy się w kółko bez celu, a tutaj nie ma ani śladu po Zhu Moranie...
— Cisza — to jedno słowo wystarczyło, aby jego ukochany samowolnie zamilkł.
Wiedział, że jeśli tego nie zrobi to Hanguang-jun znajdzie na niego inny sposób. Zaklęcie milczenia było nad wyraz aroganckie, sam wymyślał różne rzeczy, przedmioty magiczne za dawnych lat, ale to sztuczki Lan Zhana były nie w jego guście.
Im bardziej oddalili się od granicy pomiędzy ciemną sferą, a tą jasną tym bardziej czuli, że opadają z sił. Wangji nie narzekał, ponieważ prócz jednej chwili zadyszki szedł dalej i nie odczuł niczego więcej. Potraktował to jako drobną słabość po tym jak uleczył ranę przyszłego męża.
Dużo gorzej było z Wei Wuxianem, który mimo swojego stanu nadal starał się być twardy i nieugięty. Lan Zhan szedł przodem, ale od razu dostrzegł, że Patriarcha Yiling zwolnił swoje tempo. Gdy kultywator o białej szacie na niego nie spoglądał to wtedy Wei złapał się za pulsujące miejsce w okolicy klatki piersiowej. Ta ciemność... Źle oddziaływała na jego płuca. Poczuł ukłucie, które po chwili minęło, ale widocznie nie czuł się tak jak Hanguang-jun. Gdyby tylko posiadał Złoty Rdzeń, sprawa z pokonaniem Zhu Morana byłaby dużo prostsza, a tymczasem Wei obwiniał siebie w myślach, że był tylko ciężarem dla Lan Wangjiego.
Kiedyś myślał o sobie jako o kimś bezużytecznym. Ostre słowa Madam Yu spowodowały, że do Wuxiana po raz pierwszy czyjaś wypowiedź trafiła tak bardzo do serca. Później obawy jego przybranej matki się ziściły, a on sam stał się potworem większym od Wen Ruohana.
— Wei Ying, w porządku? — panicz Wei uśmiechnął się tylko do mężczyzny z GusuLan i pokiwał głową twierdząco.
— Tak, chodźmy dalej. Nie zatrzymajmy się na dłużej, bo w powietrzu unosi się jakiś dziwny osad, który przeszkadza.
— Osad? — Wangji zrozumiał, że jego moment słabości nie był przypadkiem, skoro Wei także to poczuł to nie chciał go narażać. — Wracajmy — od razu ruszył w kierunku, z którego rozpoczęli swoją wędrówkę po krainie Morana.
Wei Wuxian był zaskoczony kiedy Lan Wangji chwycił go za nadgarstek i zaczął prowadzić do granicy. Tam osadu było zbyt mało, aby przestał im zawadzać. Oboje przypomnieli sobie o mieście Yi, gdzie w powietrzu unosiła się trucizna. Im więcej ruchu spowodowane tym więcej zatrutej materii fruwało niewidocznie wraz z wiatrem. Jeśli osad był czymś podobnym to tutaj nie mieliby szans na wyleczenie się z niego. Nie było tutaj domów z kuchnią w jakiej można by było przygotować odtrutkę.
— Już wracacie? — zapytał Zhu Moran, który w końcu ukazał się dwójce kultywatorom.
Stał lekko pochylony, co przyprawiać mogło o dreszcze. Jego uśmiech nie komponował się dobrze z zaschniętą krwią przy kąciku ust, a spojrzenie łaknące ludzkiej cieczy było zbyt wyraziste.
Wei Wuxian mimo narastającego zmęczenia ciągle się uśmiechał, aby ukryć swoją coraz większą niedyspozycyjność. Tym razem wziął od razu do ręki swój flet, będąc bardziej czujny. Zhu Moran miał nad nim przewagę, posiadał mnóstwo kryjówek oraz sztuczek, jak wyciąganie sztyletów z ciemnych chmur, ale nie miał kogoś u swego boku. Nie miał on Hanguang-juna.
— Zwiedzamy — zakpił Wuxian. — Dużo się dziś nachodziliśmy, a więc wracamy do punktu wyjścia.
— Widzę, że jeszcze humor paniczowi dopisuje — Zhu został nieco poddenerwowany, ale nadal był pewny swego.
— Mam do ciebie jedną prośbę — powiedział Wuxian, a wtedy Moran naprawdę zechciał z nim pomówić. Wiedział, że panicz Wei był kimś niezwykłym na tej planecie, powstał z martwych, aby zemścić się dla Seniora Mo. Był bystry, kreatywny, ale Zhu nie zapominał, że także był przebiegły.
Wiedział on o nim wiele, ponieważ przybierając twarz zmarłego po czasie odkrywał jego życiorys, cechy wspólne, sposób mówienia i ruchu. Zdawał sobie sprawę z tego, że jak jeszcze trochę jego krwi skosztuje to wtedy nawet tak wielka osobistość jak Hanguang-jun nie będzie w stanie odróżnić jego kopii.
— Zamieniam się w słuch — Moran wskoczył na jeden z kamieni i spuścił swoje ręce wzdłuż ciała lekko odstając od reszty talii.
— Chciałbym zobaczyć jak zmieniasz swoje twarze. To mnie naprawdę intryguje, bo moi poprzedni przeciwnicy zakładali maski, a tylko jeden potrafił skopiować prawie, że identycznie ciało drugiego człowieka.
— Kim był ten panicz? — zapytał, bo takiej informacji nie odnalazł jeszcze w umyśle osoby, której twarz przejął.
— Xue Yang. Myślę, że masz z nim sporo wspólnego — Wei Wuxian wskazał fletem na Morana. Zhu tymczasem zaczął uświadamiać sobie kim był chłopiec bez palca u ręki.
— Xue Yang...— powtórzył cicho, a potem znów się uśmiechnął.
— Ale uważam, że tamten chuligan był od ciebie bardziej potężny.
— Hahah — Zhu zaśmiał się w głos, a z jego ust ulało się nieco krwi.
To spowodowało, że Wei Wuxian zaczął myśleć nad nową teorią dotyczącą Morana. Był bliski znalezienia jego słabego punktu.
— Ten bachor miałby być potężniejszy ode mnie?! — nie mógł powstrzymać się od śmiechu. — On?!
— Nie lubię nikogo chwalić, ale Xue Yang był szalony, a w tym szaleństwie odnalazł sposób na przetrwanie i zemstę na ludziach, którzy go skrzywdzili.
— Nie wierze, że tak mało wartościowe słowa padają z ust Patriarchy Yiling.
— Chodzi mi o to, że Xue Yang miał przewagę także dzięki posiadaniu stygijskiego talizmanu tygrysa. Miał wielkie ambicje jeśli chodzi o końcówkę jego życia. Chciał nawet zrobić coś dobrego tylko jeszcze nie wiem czy robił to tylko dla siebie. Pewnie tak.
— Stygijski amulet tygrysa. Słyszałem o nim od jednej z moich ofiar, hahah. Ja stworzyłem coś potężniejszego, aby dokonać zemsty!
W końcu przyznał się, że jego celem jest zemsta. Pozyskiwał energię duchową, aby kogoś unicestwić.
— Ciemność jest trochę kłopotliwa, bo nie możesz z niej wyjść — twarz Morana nagle wyrażała zdziwienie, a Wei Wuxian uśmiechnął się.
W końcu zaczynałem mieć nad nim przewagę.
— Skąd niby ta teoria? Skąd wiesz, że nie mogę stąd wyjść? — zapytał.
— Boisz się być blisko granicy. Wolisz tkwić w centrum tego chaosu, bo światło nie jest twoim sprzymierzeńcem. Kiedy Lan Zhan wyjął Bichena z pochwy od razu uciekłeś w popłochu — zadrwił, ale kontynuował rozmowę. — Dlaczego chcesz nas trzymać bliżej siebie, abyśmy podążali za tobą i truli się tym, co odbiera nam energię. Sprytnie to wymyśliłeś, ale my już sobie pójdziemy — Wei Ying tylko jeszcze bardziej chciał zdenerwować Morana, nie mając zamiaru jeszcze odchodzić.
— Czekaj! Patriarcho Yiling, nie doceniałem cię — powiedział, zaskakując z kamienia, przybierając twarz Madam Yu.
Wei Wuxiana od razu obleciał strach na widok macochy, która karała go jak nikt inny. Kary jakie przechodził w GusuLan były jak wakacje w górach. Nic nie równało się ze wściekłością żony Fengmiana.
Wei Ying przewrócił oczami i machnął ręką.
— Mógłbyś się bardziej postarać — wyznał, a wtedy Moran zmienił się w kolejną postać.
Tym razem był to Fengmian. Wei Wuxian musiał być czujny, widzieć ciągłą krew na twarzach tych osób. Wcześniej nie dostrzegł jej na Jiang Yanli, bo Moran zbyt namieszał w jego umyśle. Teraz sprawy miały się inaczej. Był czujny, a jego flet był ciągle dzierżony w dłoni.
Patriarcha Yiling dostrzegł kolejną ważną wskazówkę.
Przybiera twarze tylko tych osób, o których ja miałem pojęcie. Znał moją rodzinę, bliskich, przyjaciół. Bałem się, że zacznie on ukazywać znajome twarze bliskie Lan Zhanowi, ale tak się nie stało.
Wei Wuxian by mu nie darował, gdyby ten szaleniec przybrał wizerunek matki Wangjiego.
Nagle jednak zobaczyli oni przed sobą twarz kompletnie im nieznaną. Była to piękna kobieta o zarumienionych policzkach i słodkim uśmiechu. Fryzura różniła się od wszystkich jakie widział Wuxian w Przystani Lotosów, choć musiał przyznać, że wcale nigdy za kobietami na poważnie się nie oglądał. Jej kosmyki splecione były w dwa koki na czubku głowy, a jej szaty mające delikatną tkaninę powiewały na wietrze.
Lan Zhan zauważył coś niezwykłego, o czym Wei uświadomił sobie kilka chwil później. Z twarzy dziewczyny krew zniknęła... Nie miała ona jej na sobie, a to wcale nie było żadną halucynacją. Oboje to widzieli, a to oznaczało, że ta zaschnięta ciecz na twarzy Morana należała do kruchej piękności.
Zhu Moran szybko przerwał swoje przemiany i znów stanął z twarzą Wei Wuxiana przed kultywatorami. Nie było mu jednak już tak do śmiechu, oddychał ciężko jakby sam dusił się tym osadem, który panował w ciemności. Złapał się za klatkę piersiową, a potem delikatnie dotknął zaschniętej krwi.
Wei podszedł od Wangji'ego i szepnął mu do ucha :
— Widziałeś to samo co ja? — Lan Zhan nie spuszczając oczu z Morana kiwnął głową.
Zhu złapał się za głowę, a z jego oczu spłynęły łzy, które szybko ocierał, aby tylko przypadkiem mokre krople nie zmyły krwi należącej niegdyś do tej tajemniczej, pięknej kobiety.
— Zabije ją! Zabije Baoshan Sanren!
— Baoshan? — Wei Wuxian popatrzył na mężczyznę, który był wściekły na nauczycielkę jego matki.
— Wiem kim ona dla ciebie była, Patriarcho... A raczej dla twojej plugawej matki. Nauczycielka... Niosąca pomoc ludziom będącym w potrzebie. Nonsens! Pomogła przetransportować oczy Xiao Xingchena dla Song Lana, a nie potrafiła pomóc Yu Ziyi! Czemu tego nie zrobiła?!— Moran krzyczał w niebogłosy szukając odpowiedzi w oczach Wuxiana, po czym się zaśmiał. — Kim ona jest skoro odmówiła mi pomocy?
— Byłeś jej uczniem? — zapytał Wei Ying, a Lan Zhan trzymał Bichen w gotowości widząc jak Zhu trącił powoli kontrolę nad sobą.
Splunął on krwią na ziemię, co dało znać kultywatorom, że jego energię duchową pożerał osad, który sam stworzył. Zabijał go powoli, a więc to by oznaczało, że ten człowiek wpadł w pułapkę, z której sam nie mógł znaleźć wyjścia. Początkowo chodziło mu o zemstę na Baoshan Sanren, ale później pragnął krwi, aby żyć w tym chaosie. Przeliczył swoje możliwości.
— Miałem być jej uczniem, ale ona wybrała inne zbłąkane dziecko...
To musiał być Xiao Xingchen.
— Przeklęta Baoshan! — wysyczał, a Wei Wuxian ujrzał jak krew trysnęła z jego ust, po czym zaczął uciekać w stronę większego mroku.
Lan Wangji szybko zareagował wskazując na najwyższy z kamieni i z takiej odległości starał się wypatrzeć Zhu Morana.
Wei nawet w takiej sytuacji dostrzegł piękno Hanguang-juna, ale musiał się powstrzymać od myśli o jednym z braci z GusuLan.
— Lan Zhan! Nie zgub go! Teraz nie może nam uciec!
Po wydaniu swego rodzaju komendy, Wei Ying uniósł flet w górę i szybko zaczął grać na nim melodie. Muzyka ta była słyszalna na dużej przestrzeni, niósł ją mrok, pomimo tych gęstych miejscami chmur.
Wei Wuxian skupiał się na balansie oraz głębokich wydechach próbując jak najprędzej pozbyć się osadu, aby dać także ułatwienie Lan Zhanowi w poszukiwaniu szaleńca.
Kultywator w czarnej szacie doskonale wiedział, że to najlepszy moment na atak. Zhu Moran się przeliczył, sadził, że jego energia oraz krew tak wielu trupów da mu potęgę, tym czasem przyniosło to odwrotny skutek. Jego umysł był w stanie wytrzymać każdą niedogodność, ale ciało nie dawało sobie rady z przepływem tak dużej energii duchowej. Buntowało się przeciwko niemu. Stworzył ciemność, czarne chmury, osad i sam zaczął się w tym gubić. Przygotował pułapkę dla bezbronnych ludzi, nie wiedząc, że sam także do nich należał.
Wei Wuxian zaprzestał swej gry kiedy drogi i najbliższa okolica stały się nieco bardziej wyraźne. Nie przypominały one już coraz ciemniejszego tunelu, ale noc w świetle księżyca. Widoczność stała się o wiele lepsze jeszcze z tego powodu, że Lan Wangji wyjął Bichena.
Patriarcha Yiling spojrzał na skałę, na której stał jego ukochany, ale wtedy właśnie poczuł olbrzymi ból w swoich wnętrznościach. Rana, którą wcześniej zadał mu Zhu Moran znów mu dokuczała, ale wraz z tym doznał kolejnych obrażeń. Jego ciało było zbyt słabe na walkę z tak wielkimi siłami mocy jaką zbudował szaleniec noszący jego twarz.
Z jednej dziurki nosa zaczęła mu lecieć krew. Czerwona ciecz płynęła wolno, tak samo jak opadające powieki kultywatora.
Lan Zhan widząc jak jego towarzyszy upadał, szybko znalazł się tuż obok niego, aby chwycić go mocno w swoje ramiona.
Wei Ying nie stracił przytomności, ale nie miał także siły ani wstać, ani przemówić do Wangjiego. Hanguang-jun wiedział, że z każdą kolejną chwilą będzie coraz gorzej jeśli Wuxian pozostanie w tym miejscu. Nie tracąc czasu wziął ukochanego na ręce i szybko wskoczył na swój miecz, aby tylko odlecieć do granicy.
To było jego celem, lecz nawet Bichen nie dał rady w tak trudnej sytuacji. Miecz opadł po kilkunastu metrach lotu, ale na szczęście nie zakończyło się to żadnym upadkiem. Lan Zhan musiał radzić sobie sam. Patrzył przed siebie i widział granicę między jasnością a ciemnością.
Była ona cienka niczym dudka ptasiego pióra, ale mimo tego Wangji nie mógł wypchnąć ciała swojego Wei Yinga poza ciemną sferę. Nie pozostawało mu nic innego jak oprzeć go o barierę.
— Musisz za nim ruszyć — wyszeptał słabym tonem Wei Wuxian.
Lan Zhan chwycił go mocna za dłoń i już chciał użyć swojej energii, aby go uleczyć, jednak tym razem Wuxian go odepchnął.
— Sam widzisz, że stajesz się bardzo słaby. Nawet nie mogłeś polecieć na Bichenie, więc nie marnuj swojej siły na mnie. Przyda ci się ona w walce z Moranem — dodał, po czym znów go odepchnął. — Idź — odparł, a Wangji patrząc z olbrzymią rozpaczą na Wei Yinga odwrócił się i ruszył w pogoń za Zhu Moranem.
Wei Wuxian leżał na ziemi opierając część pleców na barierze. Trzymał się za brzuch czując jak jego niedoleczone rany się otworzyły. Krew z nosa przestała lecieć co sprawiło, że mężczyzna nie czuł się tak beznadziejnie.
Patrzył przed siebie i będąc w beznadziejnej sytuacji nie martwił się o siebie, ale z niecierpliwością czekał aż z ciemności wyłoni się postać w białej szacie, która sprawi, że jasność nadejdzie w Dolinie Końca i Początku.
— Wróć do mnie — szepnął, lecz po chwili pożałował swoich słów i przypomniał sobie chwilę z poprzedniego życia. — Nie mogę cię nawet uratować... — wyszeptał, mając świadomość tego, że nigdy nie będzie tak silny jak za młodu.
Bez Złotego Rdzenia, bez magii, którą praktykował stając się Patriarchą Yiling stał się zwykłym człowiekiem, który posiadał moc, ale już nie na tak wysokim poziomie kultywacji.
Z oddali zauważył błysk Bichena, a następnie usłyszał głośny szczęk zderzonych ze sobą ostrzy. Śmiech Morana również pojawił się w tej scenerii, co tylko sprawiło, że Wuxian podparł się na dłoniach i nagle kątem oka dostrzegł wyłaniający się z czarnej chmury miecz, a następnie wychudzone ciało Zhu Morana, który wypełzał ze sztucznej ciemności jak robak.
— Piśnij choć słowo, a zginiesz — wymówił te słowa i uśmiechnął się do Patriarchy.
Wei Wuxian zerknął w kierunku miejsca gdzie znajdował się Lan Zhan. Kultywator w białej szacie już nie walczył, ale krążył zagubiony w ciemności w poszukiwaniu człowieka, który był tuż obok niego. Wei Ying przymknął na moment swoje powieki, lecz nie zamierzał krzyczeć, ani wołać o pomoc. Musiał najpierw zmęczyć Morana, sprawić, aby znów zaczął tracić bezsensownie swoje siły.
Po walce z Wangjim jego energia szybko się wyczerpała, tak samo po użyciu czarnej chmury, dzięki której udało mu się uciec i przenieść blisko granicy. Światło nie było tutaj mocne, ale wpływało niekorzystnie na jego ciało, które rozpadało się powolnie.
— Rozumiem, że straciłeś bliską ci osobę, ale Baoshan Sanren z pewnością miała powód, aby nie ratować tej kobiety — powiedział Wuxian, co spowodowało, że Moran z wściekłością zbliżył twarz do tej Patriarchy.
— Jak śmiesz tak mówić? W jaki sposób wycenia się ludzkie życie? Song Lan tylko stracił wzrok... A moja Yu Ziyi umierała w moich ramionach — wypowiadając te słowa szaleniec nie był w stanie utrzymać emocji na wodzy i znów Wei Wuxian ujrzał jego łzy. — Czym zawiniła? Co takiego jej zrobiła? — pytania te pozostawały bez odpowiedzi, której mogła udzielić jedynie słynna Baoshan Sanren.
Widząc stan w jakim się pogrążał Moran, Wuxian kontynuował bolesną rozmowę z mężczyzną mającym jego twarz.
— Ona żyje setki lat, z pewnością widziała wiele rzeczy, których my nie potrafimy dostrzec.
— Była taka młoda! — Zhu Moran krzyknął sam dając znak Hanguang-junowi gdzie się znajdował. — Dlatego ją zniszczę, ciemność pogrąży wszystkie doliny aż w końcu ją dopadnie i zniszczy! Zabije ją, zabije wszystkich, którzy staną mi na drodze, ale teraz... — Wei Wuxian poczuł miecz, który zatapiał się w jego brzuchu. Plunął sporą ilością krwi na swego oprawcę.
Zhu Moran przeszył jego ciało na wylot, a Wei Ying spojrzał przed siebie widząc jak Lan Zhan był już coraz bliżej. Wtedy szaleniec znów zniknął w ciemności, a Wangji uklęknął przy ukochanym, którego niezwłocznie próbował ratować.
Czerwona ciecz płynęła jak strumienie wody. Z brzucha, ust, a także nosa. Taki obrazek zapamiętał Lan Zhan zanim zamknął oczy. Mężczyzna nie trącił ani chwili, nie zawahał się i chciał za wszelką cenę oddać mu całą swoją energię byle tylko przeżył. Nie mógł go ponownie stracić...
— Lan Zhan — szepnął Wuxian, lecz Wangji nie otworzył oczu. — Obiecałeś mi... To właśnie jest ten moment — powiedział kultywator w czarnej szacie, a wtedy Wangji nie mógł zignorować jego prośby.
Popatrzył na twarz, która mimo cierpienia nadal potrafiła się uśmiechnąć, choć przez krótki moment, bo po chwili po twarzy Patriarchy popłynęła łza przepełniona żalem. Żalem spowodowanym tym, że wszystko dobiegało już końca.
Wei Wuxian z trudem uniósł Bichena swego ukochanego i podał mu go, aby to właśnie Hanguang-jun zadał mu ten cios.
— Zrób to, zanim będzie za późno — wyznał, szykując się na koniec ich wspólnej drogi.
Lan Zhan uchylił swoje pełne wargi, a następnie spojrzał na Wei Yinga ze łzami w oczach, a jedna z nich zdołała spłynąć po jego policzku.
Wangji przejął miecz od Wuxiana i chwycił za niego.
Ostrze przeszyło ciało, przedzierając się przez materiał szaty oraz warstw tkanin. Krew zaczęła płynąć najpierw delikatnie zwiastując tylko ciszę przed burzą.
— Lan Zhan! — krzyknął Wei Wuxian widząc jak Zhu Moran tym samym mieczem ugodził Hanguang-juna, bezwstydnie atakując go od tyłu.
Broń szaleńca wbiła się na tyle głęboko, że później z łatwością przeszła na wylot. Lan Wangji wbił swój Bichen w ziemię, aby móc się podtrzymać na nim oraz żeby własnym ciałem zasłonić Wei Yinga.
Mężczyzna w białej szacie, którą splamiła czerwona ciecz był pochylony nad Patriarchą Yiling, zaciskając swoje zęby i utrzymując swoją postawę silną, aby nie upaść na rannego Wuxiana. Wei Ying patrzył na upadek Hanguang-juna, którzy tak łatwo się nie poddawał, czując chłód ostrza, które wyciągnięto z jego ciała.
Zhu Moran zaśmiał się w głos oblizując krew ze swojego miecza. Cieszył się, triumfował nad kultywatorami, którzy byli coraz bliżej śmierci.
— Lan Zhan... — Wei Wuxian zaczął płakać widząc jak twarz Wangjiego stała się jeszcze bardziej blada niż zwykle.
Nigdy nie widział go w takiej sytuacji, pokonanego, przywartego do ściany.
— Wybacz, że cię zostawiłem... Wybacz mi — Wei tak bardzo żałował, że wybrał tamtego dnia śmierć. Teraz widząc jak jego ukochany powolnie umierał, nie wyobrażał sobie ani jednego dnia, ani godziny, ani jednej chwili bez swojego ukochanego u boku.
Poczuł ciężar odpowiedzialności, próbował wyobrazić sobie tę tęsknotę przez długie 16 lat... Wei Ying nie należał do cierpliwych osób, a perspektywa tak wielu wiosen była dla niego gorsza od śmierci.
— Odejdziemy razem — wypowiedział te słowa Wangji, spoglądając przed siebie, skupiając przez chwilę wzrok na barierze. — Ale nie dziś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro