五 no regrets 五
Mnóstwo krwi zaczęło płynąć z otwartej rany Hanguang-juna. Wei Wuxian zalewał się łzami widząc ukochanego w tak beznadziejnej chwili.
Gdyby nie musiał mnie ratować to nic by mu się nie stało... - pomyślał.
Poczucie winy przytłaczało go tak jak za poprzedniego życia na polu bitwy w Mieście Wiecznego Słońca. Moc wymknęła się spod kontroli, niewinni ludzie ginęli nadaremnie, lecz największą stratę poniósł Wei klęcząc przy swej Shi Jie, która została raniona mieczem. W objęciach Jiang Chenga, obficie krwawiąc i przechodząc katusze zdołała ona odepchnąć Patriarchę Yiling tym samym ratując mu życie.
Tym razem nikt za mnie nie umrze, a tym bardziej nie Lan Zhan.
Wei Wuxian chwycił za ramię kultywatora w białej szacie i sam ujął Bichena, którego siła była dla niego równa samobójstwem, bowiem w tym stanie przyjęcie tak wielkiej energii nie było dla niego korzystne. Wangji uniósł swoje brwi, patrząc z niedowierzaniem jak Wei Ying cisnął miecz w kierunku Morana, który cierpiał niemniej od nich.
Miecz tylko go drasnął, ponieważ Wuxianowi nie starczyło sił na precyzyjny rzut. Lan Zhan trzymając się za swoją ranę, z trudem wyjął z ukrycia swoją cytrę, której struny pociągnął z gotowością do dalszej walki.
Dźwięk cytry sprawił, że Zhu Moran runął na podłoże kilkanaście metrów od nich i plunął krwistą cieczą na obumarłą ziemię. Szaleniec uniósł się na dłoniach i popatrzył w stronę dwójki kultywatorów, których sił było już coraz mniej.
— Muszę jeszcze trochę... Jeszcze trochę wytrzymać aż stracą więcej krwi — powiedział do siebie wyglądając jak wąż, który czerpał energię z ciemności.
— Hanguang-jun! — cała trójka usłyszała młodzieńczy głos, który tylko Lan Zhan rozpoznał. Rozpoznał, ponieważ doskonale wiedział do kogo należał.
Wtedy zza bariery wskoczyli na swych mieczach dwoje młodych kultywatorów. Jeden był odziany w seledynową szatę, a w jego włosach widniały ozdoby przypominające kwiaty i gałązki, a drugi zaś miał idealnie zawiązaną wstążkę na czole oraz szatę sekty GusuLan. Tuż za nimi pojawiła się kolejna postać mająca na sobie łańcuchy, a także czarne ubrania, które ledwo były widoczne w tak mrocznej scenerii.
Wei Wuxian leżał na ziemi i trzymając się za ranę w brzuchu z uśmiechem na twarzy zamknął swoje oczy.
— Wei... Ying — wymówił pierwsze imię swojego przyszłego męża Wangji, który resztkami sił zaczął oddawać swoją moc.
Sizhui odwrócił się w kierunku swojego przybranego ojca, człowieka, który dał mu dom i wyszkolił go na wojownika, a także wychował na dobrego chłopaka.
— Hanguang-jun, pozwól, że ja to zrobię — młodzieniec bez wahania przejął opiekę nad konającym Wei Wuxianem, a Lan Zhan spoglądał na swego wybranka, który nadal nie otwierał oczu. — Musimy go stąd zabrać, bo inaczej umrze — powiedział pospiesznie.
— Nie możemy się stąd wydostać. Kto przekroczył linię tej ciemności nie wróci na lśniące doliny — wytłumaczył mu Wangji.
— Na pewno jest jakiś sposób — odparł pozytywnym tonem Sizhui. — Razem z Wen Ningiem byliśmy po drugiej stronie tej sfery i tam wcale jej bariera nie była taka potężna. Dotknąłem bariery, a potem cofnąłem rękę nie mając żadnych objawów. Następnie przekroczyłem jej linię i wróciłem.
Lan Zhan spojrzał na młodzieńca i wtedy połączył on fakty. Zhu Moran osłabł, w ich oczach był już żywym trupem, który potrafił tylko atakować i łaknąć krwi. Z człowieka mało, co mu pozostało.
— Bariera słabnie, a Zhu Moran jest tym, który stworzył Dolinę Początku i Końca.
— Jeśli go zabijemy to wtedy ciemność wreszcie zniknie.
— Sizhui, trzeba zanieść Wei Yinga z dala od tego miejsca.
— Zrozumiałem — nastoletni uczeń GusuLan zawołał Wen Ninga, który od razu przybiegł do panicza.
— Musisz go zanieść w miejsce, w którym sprawdzaliśmy granicę tej ciemności, a ja z Hanguang-junem...
— Nie, ty też stąd odejdziesz — wyznał władczym tonem Wangji i nie można było z nim dyskutować. — Musisz go wyleczyć, a ja wraz z Qing Yao rozprawkę się z Moranem — wyznał.
Wen Ning wziął panicza Wei na ręce, a potem Sizhui pomógł wstać swojemu ojcu na równe nogi. Ledwo zdołał się na nich utrzymać, lecz wiedział, że spory i kłótnie niczego nie wniosą dobrego. Zhu Moran zdołał podnieść się z ziemi i patrzył z uśmiechem na młodego ucznia sekty QingFei.
— Powierzam go tobie — Lan Zhan ułożył swoją dłoń na barku młodszego, który skinął głową i razem z Wen Ningiem pobiegli do odnalezionego wcześniej wyjścia.
Lan Wangji podszedł do A Yao, który trzymając miecz w swej dłoni, zerknął na człowieka, którego podziwiał z całego serca, ale widząc jego rany zaczynał się obawiać czy w najgorszym wypadku zdoła ocalić jednego z Jadeitowych Braci.
— To zaszczyt walczyć u twojego boku — powiedział, a wtedy Moran zaśmiał się w głos.
— Dziecko, krew dzieci jest o wiele lepsza niż dorosłych, którzy wyrośli na przeklętych ludzi! — wysyczał, wyjmując z czarnej chmury jeszcze jedno ostrze.
Lan Zhan jednocześnie leczył swoją ranę, a także wykonał pierwszy atak rzucając swoim Bichenem w stronę Morana. Zhu zrobił unik, a wtedy w jego stronę pobiegł młodziutki Qing Yao.
— Giń! — krzyknął, a następnie skierował swój miecz w stronę szaleńca.
I tym razem nie udało się go trafić, a Moran szukał ratunku w ciemności. Trudno było mu się ukryć, ponieważ mrok zaczął przemijać, ściany bariery rozpływać i niszczyć Dolinę Końca i Początku.
— Zostawcie mnie! — krzyczał, zasłaniając część swej twarzy, aby nie zabrudzić zaschniętej krwi Yu Ziyi. — Niczego nie rozumiecie! — dalej zdradzał im swoją pozycję, biegł przed siebie i upadł obok czarnej chmury, z której wyjął kolejne ostrze.
Odwrócił się na plecy, by potem uniknąć następnego ataku Bichena, z którego tak łatwo już nie wyszedł. Krew trysnęła z jego dolnej kończyny, co uniemożliwiało mu dalszą ucieczkę. Zerwane mięśnie oraz krzyk przemieszany ze śmiechem.
— Chodźcie tu! — krzyczał.
Jako pierwszy ruszył na niego Qing Yao, który bardziej myślał o tym, aby zaimponować Hanguang-junowi niż skupić się na walce. Młodzieniec rzucił w Morana swych ostrzem jak oszczepem, a potem przyciągnął go do siebie ponownie.
Lan Zhan był zdziwiony, że taki chłopiec potrafił już takie sztuczki, a ta szczególnie przypominała mu o wynalazku We Wuxiana. To bardzo zainteresowało Pana Niosącego Światło.
Miecz wrócił do dłoni swego właściciela splamiony niemalże bordową krwią. Zhu Moran runął na kolana, a pod nim zaczęła powstawać kałuża krwi. Młodzieniec trafił w tętnice, więc wtedy Lan Zhan mógł ze spokojem podejść do masowego mordorcy i odebrać mu życie.
— Czekaj! — wykrzyknął Moran. — Wiem coś o czym nie masz pojęcia — uniósł swoją rękę, która cały czas osłaniała jego twarz.
Lan Wangji nie zawahał się nawet na chwilę i jednym ruchem ręki sprawił, że oddzielił głowę Morana od reszty jego ciała.
— Żałosne — wypowiedział cichym tonem Lan Zhan, który po chwili uklęknął na jednym kolanie czując pieczenie w okolicy rany.
— Hanguang-jun! — młodzieniec podbiegł do człowieka, którego szanował i chwycił go za przedramienię. — Nic ci nie jest? Jak poważna jest twoja rana? Widziałem, że jest źle... Mogę ci jakoś pomóc?
— Za dużo mówisz — wyznał Wangji i po kilku chwilach ruszył w kierunku miejsca, w które pobiegł Wen Ning wraz z Sizhuiem.
— Hanguang-jun... Dokąd idziesz? Musisz odpocząć!
Mężczyzna nic mu nie odpowiedział, ale młodzieniec wiedział, że nie mógł go tak zostawić. Oboje zaczęli iść, Lan Zhan kuśtykał, ale nie chciał niczyjej pomocy. Trzymał swoją dłoń blisko rany dając sobie energię, lecząc przeszyte mieczem ciało.
Z każdą chwilą było coraz lepiej i był pełny nadziei na to, że jego Wei Ying także wyszedł cało z potyczki z Zhu Moranem.
Qing Yao przyglądał się bacznie swojemu idolowi ze świata kultywacji i nie pisnął już ani słowa, aby nie denerwować swojego mistrza. Lan Wangji bowiem nie zważał na ból i dalej, próbując jak najprędzej dotrzeć do Patriarchy Yiling.
Mijali oni skały i drzewa, których liście znów zaczęły kwitnąć. Cała natura odradzała się na nowo, a to za sprawą upadku Zhu Morana, młodego mężczyzny, którego zemsta zgubiła.
Kiedy dotarli oni do pozostałej trójki serce Lan Zhana było poruszone. Jego wzrok skupiony był tylko w kierunku jednej, jedynej osoby.
Wei Wuxian leżał oparty o kolano Wen Ninga, który widząc szanownego Hanguang-juna miał ochotę uciec w popłochu z dala od jednego z Jadeitowych Braci GusuLan. Na jego bladej twarzy splamionej czarnymi liniami można było zauważyć strach, a to przecież był Mrocznym Generałem, to jego powinien każdy unikać.
Wangji nie wyrażał swoją postawą żadnych emocji, ale w głębi duszy miał ochotę kopnąć Wen Ninga, aby ten jak najszybciej schował się w lesie czekając na Nocne Łowy. Miał być zwierzyną, ale gdy Hanguang-jun podszedł bliżej Wuxiana, Sizhuia i Mrocznego Generała przejmując Patriarchę Yiling jego emocje ustały.
Był rozsądnym mężczyzną, pełnym gracji. Cenił pomoc swego przybranego syna, a także Wen Ninga, który dla Wei'a zrobił naprawdę wiele. Był jego tarczą kiedy Lan Zhan nie mógł być przy nim, ale także stał się przyjacielem jaki poświęcił dla niego własne życie. Ich drogi znów się skrzyżowały i członek unicestwionego klanu Wen po raz kolejny uratował życie Wei Wuxiana.
Wangji delikatnie objął Wei Yinga i ułożył jego głowę na materiale białej szacie. Wuxian od razu zerknął na przyszłego męża, który przecież poniósł olbrzymie rany, ale finalnie zauważył jedynie rozdartą tkaninę i świeże blizny.
Uleczył się? Zdołał to zrobić i w dodatku jeszcze walczyć? Hanguang-jun jest naprawdę wspaniały - pomyślał, po czym złapał się za swoją ranę i usiadł obok ukochanego.
— Widzę, że jesteś cały. Wiedziałem, że Moran nie będzie miał z tobą żadnych szans.
— Tym razem było naprawdę blisko — wyznał Lan Zhan i skinął on głową w kierunku dwójki młodzieńców, a także Mrocznego Generała. — Dziękujemy.
— To nic, to nic takiego — wypowiedział pospiesznie Wen Ning, sam kłaniając się Hanguang-junowi. Nie był godzien, aby przyjmować podziękowania od osoby o takim statusie jak on.
— Wen Ning, jest za co dziękować. Gdyby nie wy to nie byłoby żadnej uroczystości.
— Uroczystości? — w tym samym momencie powiedział Sizhui oraz A Yao. — Jakiej uroczystości? — dopytał młodzieniec mający wstążkę swojej sekty na czole.
Wei Wuxian uśmiechnął się delikatnie, po czym spojrzał na Lan Zhana. Ku jego zdziwieniu mężczyzna w białej szacie miał wzrok skierowany w stronę ziemi, która odradzała się po czasie panowania Zhu Morana. Zauważył w jego oczach coś czego nigdy by się nie spodziewał.
Ujrzał w nich pewną wątpliwości. Dlatego chwilę później pokiwał głową na boki i spróbował wstać.
— Nieważne — powiedział.
— Wei Gongzi! — Wen Ning przytrzymał swojego starego przyjaciela i spoglądał na niego ze zmartwieniem.
Lan Zhan także nie spodziewał się, że jego Wei Ying będzie próbował wstać i chodzić po tak ciężkich obrażeniach. Jego rany nie były do końca uleczone, Sizhui nie posiadał tak wielkiego poziomu kultywacji, ale robił co w jego mocy, aby panicz Wei wyszedł z tego cało i zdrowo.
— Co się stało z Moranem? — zapytał, nie zważając na swój stan.
— Hanguang-jun pokonał Zhu Morana odcinając mu głowę przy skałach — wypowiedział te słowa z pasją młodziutki Qing Yao.
— Czy dowiedzieliście się dlaczego tak bardzo nienawidził Baoshan Sanren? — spytał, ale wtedy każdy pokiwał głową.
Lan Zhan milczał, ale nie żałował tego, że zabił szaleńca przed wyciągnięciem z niego przykrej prawdy. Wei Wuxian był jednak ciekaw tego i powolnym krokiem ruszył w kierunku zabitego winowajcy.
Wangji podszedł do Wuxiana, ale ten przyspieszył nie chcąc iść z nim ramię w ramię, bo obawiał się słów jakie mógłby usłyszeć.
Czasem naprawdę trudno było mi go zrozumieć. Przecież to on zaproponował małżeństwo, więc dlaczego teraz się tak zachowywał. Wygraliśmy walkę, chciałem zaprosić tę trójkę na ceremonię zaślubin, ale wtedy ujrzałem ten wzrok... Jego spojrzenie było dla mnie gorszym ciosem niż ten jaki zadał mi Zhu Moran.
Po jakimś czasie byliśmy już na miejscu. Kałuża krwi, oddzielona głowa Zhu od reszty jego ciała. Dopiero teraz można było mu się przyjrzeć z bliska i ujrzeć czerwoną krew na dłoniach, liczne rany, stare blizny.
O co tutaj chodziło? Co za życia przed szaleństwem musiało mu się przytrafić?
Wei Wuxian podszedł bliżej, kucając przy ciele mordercy spuścił część jego szaty w dół odsłaniając plecy.
— Co robisz? — spytał Lan Zhan, a Wei uśmiechnął się w duchu.
Czyżby mój narzeczony był o mnie zazdrosny? Może i tak, ale czemu wykazywał swoją zazdrość kiedy tylko doglądałem trupa... Powinien mnie trochę bardziej szanować, nie byłem obcinaczem rękawów napastującym trupy.
— Spójrz — szybko odchyliłem kolejną część bladofioletowego materiału i ukazałem mu rany na plecach. — To uderzenia po biczu, bardzo ostrym biczu... — nawet rany na plecach Wangji'ego nie wyglądały tak okropnie, chociaż w sumie... Nie widziałem ich od razu po wykonaniu kary, a po latach mając przed oczami jedynie blizny.
— Nie wyglądają na to, aby były sprzed wielu lat.
— Dokładnie, wygląda na to, że ktoś dopadł Morana kilka tygodni temu. Patrząc na te rany przy żebrach — Wei celowo dotknął ich palcami i sunął nimi aż do kręgosłupa drażniąc tym samym Hanguang-juna. — Wdało się zakażenie oraz ropa. Pewnie dlatego chodził tak przygarbiony — zauważył Wuxian. — Te obrażenia musiały potwornie boleć i swędzieć.
Lan Zhan kucnął obok swojego towarzysza i chwycił za rękę nieboszczyka. Wei Wuxian od razu uchylił swoje usta ze zdziwienia.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał pospiesznie, ale Wangji odpowiedział mu dopiero po kilka dłuższych chwilach, po tym jak dokładnie przyjrzał się dłoniom mężczyzny.
— Miałeś rację. Ma swój naskórek pod paznokciami.
Wei popatrzył w kierunku jego rąk i teraz zdał sobie sprawę z dziwnych, podłużnych linii na jego plecach. Rozdrapywał ropne blizny i strupy powodując jeszcze większy ból.
Dlaczego nie chciał skierować swojej energii, aby się uleczyć?
Było zbyt wiele niewiadomych.
— Chcę się dowiedzieć, co było powodem jego nienawiści — powiedział i patrzył na odciętą przez Bichen głowę. — Lan Zhan, kiedy tylko zastosuję Empatię pilnuj mnie, dobrze? Daj mi sygnał, abym się wybudził.
— Nie.
Wei Wuxian skrzyżował ręce na piersi i naburmuszony popatrzył na Wangji'ego.
— Jesteś zbyt słaby na ten moment, a Empatia jest niebezpieczna. Poza tym to ciało Zhu Morana.
— Sądzisz, że nie wrócę? — Patriarcha Yiling udawał obrażonego, aby w ten sposób pokazać Hanguang-junowi, że da sobie radę.
— Nie zgadzam się.
Lan Zhan złapał za dłoń zaskoczonego Wei Yinga i chciał go odciągnąć jak najdalej od ciała mordercy, jak i od beznadziejnego pomysłu. Prawda nie była tego warta, musiał zapomnieć o tym mężczyźnie i skupić się na ważnych rzeczach.
— Lan Zhan, no dobrze już, nie musisz mnie tak ciągnąć — Wei Wuxian szarpał się przez dłuższy czas i wreszcie Wangji nieco poluzował swój uścisk, z którego uwolnił się kultywowator w czarnej szacie.
Zaczęli oni odchodzić powoli od miejsca śmierci Zhu, ale nagle Wei Wuxian wybiegł przed swojego ukochanego i stanął przed wyprostowanym mężczyzną. Patrzył mu głęboko w oczy aż do momentu, w którym jego powieki nie opadły, a ciało niższego poleciało wprzód, wprost w silne ramiona Hanguang-juna.
— Przepraszam — tylko tyle zdołał wypowiedzieć Wuxian aż na dobre odpłynął.
Lan Zhan szybko zorientował się co właściwie się wydarzyło. Trzymając w ramionach swojego narzeczonego popatrzył na głowę Morana, do której przyczepiony był papierowy ludzik. To właśnie dlatego musiał mieć wolną rękę, aby swobodnie móc narysować inkantacje.
— Wei Ying... — szepnął, po czym usiadł on na rosnącej trawie, kładąc mężczyznę na swoim kolanie. — Uważaj na siebie.
— Moran! Moran!
Do kogo należy ten piękny, dziewczęcy głos? Czy to tak młoda panienka, której krew spoczywała tuż przy kąciku ust szaleńca?
— Yu Ziyi! — przemówił, Moran przemówił!
Dwójka młodych ludzi podbiegła do siebie i uścisnęli się z całych sił.
— Nareszcie uciekaliśmy... W końcu będziemy mogli żyć razem — Zhu Moran był młodym chłopcem, który zakochał się w młodszej od siebie o rok panience z dobrego domu. Szaleniec i morderca miał w tamtym czasie zaledwie 17 lat.
Postanowili sprzeciwić się rodzinom i udali się w daleką wędrówkę, aby żyć wspólnie.
17-latek objął twarz dziewczyny ubranej w różową szatę i spojrzał na jej promienny uśmiech, a także łzy szczęścia.
— Jesteś tego pewna? Jesteś pewna, że chcesz być ze mną mimo przepowiedni Baoshan?
— Moran... — młoda dziewczyna ułożyła swoją kruchą dłoń na twarzy chłopaka, który wyglądał na spokojnego i niegroźnego panicza. — Znam cię od dziecka, od lat wychodziłam poza góry, aby cię zobaczyć. Moje służące, ani matka nie mogly mnie nigdy upilnować — zaśmiała się. — Ojciec mieszka w innej części góry z dala od kobiet, mnie czekałby ten sam los. Ślub z człowiekiem wybranym przez ojca, a potem rozłąka. Przy tobie mogę być każdego dnia, udoskonalać swoją kultywację, a nie jedynie pielęgnować umiejętność tracenia uczuć.
— Ale Ziyi...
— Damy sobie radę — wyznała będąc pełna przekonania. — Baoshan Sanren powiedziała tylko o swoich obawach, ale nie może stwierdzić tego, że stracisz nad sobą panowanie. To ty wybierasz swoją drogę, kierujesz własnym losem. Będę przy tobie na zawsze.
Trzeba było posłuchać szanownej Baoshan Sanren - pomyślał Wei Wuxian, lecz potem sam przypomniał sobie o własnym zachowaniu w poparzednim życiu. Także postępował na przekór innym i skończył w odmętach przepaści, puszczając dłoń Lan Zhana...
— Twój ojciec na pewno już wie o naszej ucieczce. Ruszy za nami.
— Nie odejdę od ciebie — zapewniła po raz kolejny. — Jesteś dla mnie wszystkim — dodała, po czym pocałowała swojego wybranka.
Minęły dwa lata, Moran i Ziyi szli razem przez polanę trzymając w rękach łuki, a w pochwach mieli miecze. Zhu spojrzał ukradkiem na swoją kobietę, a ta delikatnie głaskała swój brzuch, w którym rosło nowe życie.
Moran stanął w miejscu i także dotknął maleństwa, które było w łonie matki.
— Powinniśmy zaprzestać chodzenia na Nocne Łowy. To niebezpieczne dla dziecka.
— Przecież nie wdaje się w walki, pozwalasz mi jedynie używać miecza — uśmiechnęła się szturchając delikatnie młodzieńca. — Poza tym zawsze mnie obronisz, prawda?
Jest całkiem podobna do mnie - Wei znów się uśmiechnął. - Moran ukradł mi moją twarz, ale to ta panienka z charakteru była jak ja. Z tą różnicą, że ja nie mogłem zajść w ciążę.
Szli oni dalej aż w pewnej chwili Zhu zauważył nieopodal chatkę stojącą na wzgórzu. Była tam też wielka polana, wyższe góry, z których widać było niewielkie wodospady, a ich woda lądowała w rzece.
— Spójrz Ziyi, może tutaj się przeniesiemy? Kiedy dziecko się urodzi będziemy potrzebowali więcej miejsca nasz dom jest malutki.
— Moran, nie potrzebujemy wiele, a ta chata stoi od lat pusta, musieliśmy ją z pewnością odnowić. Nie będzie na to czasu — minęła ona 19-latka, który zawiedziony porzucił swój pomysł o wyprowadzce z wioski.
Wiedział doskonale, że Yu Ziyi lubiła spędzać czas z ludźmi, pomagać im i dzielić się wiedzą na temat leczniczych kwiatów. Lubiła także uczyć innych walki mieczem oraz strzelania z łuku, co sprawiało jej radość. Moran nie mógł jej tego odebrać, a chata na wzgórzu była oddalona zbyt bardzo, aby móc w niej mieszkać.
Kolacja została zjedzona, dlatego też oboje położyli się spać. Moran ucałował swoją żonę, choć wcale nie mieli oni ceremonii, a jedynie odprawiony wiejski rytuał. W dalekim świecie zapewne byłby unieważniony, tym bardziej w domach, w których się wychowywali.
Ziyi przebudziła się późną nocą i odwróciła się na łożu, na którym nie zastała Morana. Nie była ona tym faktem wcale zdziwiona, ponieważ mąż często wymykał się nocami, aby patrzeć w niebo. Kobieta mimo swojego błogosławionego stanu i tak wskoczyła na dach. Zhu nawet na nią nie spojrzał, bo wstydził się myśli, które zaprzątały jego umysł.
— Moran — wypowiedziała ona imię mężczyzny, który od początku ich ucieczki, a nawet i wcześniej nie mógł zapomnieć Baoshan Sanren, że ta wybrała na swojego ucznia Xiao Xingchena, a nie jego.
Zhu nic jej nie odpowiedział, wolał milczeć niż przyznać się do winy za tak okutne myśli.
— Moran — po raz kolejny wypowiedziała jego imię, jak zawsze z pełną pasją i miłością do niego. — Możesz odejść, ja i maleństwo damy sobie radę — powiedziała, a wtedy mężczyzna popatrzył na swoją ukochaną ze łzami w oczach.
— Ziyi... Nawet, jeśli Xiao Xingchen opuścił górę Baoshan to nie mam prawa zostawić ciężarnej kobiety, aby oddać się swemu marzeniu.
— Chcę, abyś był szczęśliwy — wyznała, a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. — Zostałam wychowana przez same kobiety, jestem silna i niezależna, więc proszę... Nie udawaj. Nie rezygnuj z czegoś, co kochasz — wyznała nadal płacząc.
Jej łzy były powodem żalu, że jej osoba, a także dziecko miałyby pogrzebać marzenia jej wybranka. Wiedziała, że Zhu Moran nie zazna prawdziwego szczęścia jeśli nie dołączy do uczniów kilkusetletniej kultywowatorki.
— Ziyi...
— Idź i nie oglądaj się za siebie.
To miał być dzień rozstania. Yu Ziyi i Zhu Moran mieli się już nigdy nie zobaczyć. Każde z nich musiało iść swoją własną drogą.
Moran zniknął... Nie było go miesiąc, potem drugi, trzeci, czwarty. Dziecko miało się niebawem urodzić i aby okazać mu najwięcej miłości oraz uwagi, nie skupiając się na ukochanym, który odszedł na zawsze, młoda Ziyi wyłączyła swoje uczucia wobec męża. Tę sztukę posiadały tylko kobiety z góry Yu, sekty LilinYu. Wyłączenie uczuć równało się z tym, że na wieki zostało ono porzucone. Yu Ziyi już nigdy nie mogła pokochać Zhu Morana i zapomniała o każdym uczuciu jakie ich łączyło. Pamiętała jego twarz, przyjaźń z dzieciństwa, lecz nie traktowała go już jako kogoś ważnego.
Wybrała ona najgorszy z możliwych momentów, bowiem po tych czterech miesiącach, Zhu Moran powrócił do wioski przynosząc złą nowinę. Mężczyzna pomimo tak długiego czasu błagania Baoshan Sanren o przyjęcie i nauczanie go na górze nie został włączony w szeregi innych. Powodem była jego przyszłość, obłąkanie, w które miał wpaść.
Zhu wrócił do domu późnym wieczorem. Z oddali patrzył na domek stojący pośród innych i widział przepiękną, ciężarną Yu Ziyi, która zbierała pranie. Kiedy już postawiła swoją nogę na progu w domostwie ujrzała ona kątem oka postać jaka zbliżała się do niej ze łzami w oczach.
— Ziyi... Obiecuję, że już nigdy was nie opuszczę, ani ciebie, ani naszego dziecka. Przeklęta Baoshan Sanren! Wybrałem ją zamiast swojej miłości...
Moran zbliżył swoją dłoń do kobiety, której ani trochę nie wzruszył powrót męża. Zhu widząc jej pusty wzrok, irracjonalne zachowanie wobec niego połączył wszystkie fakty.
— Ziyi... Jak mogłaś mi to zrobić?
— Zrobiłam to dla mojego dziecka. Możesz już odejść. Nie potrzebujemy cię.
Kobieta chciała wejść do środka, ale wtedy Moran wytrącił jej miskę czystych ubrań z rąk i chwycił za jej szyję.
— Jak mogłaś?! — krzyknął i uderzył Ziyi po raz pierwszy.
Krew zaczęła płynąć z czubka jej głowy oraz z przeciętego łuku brwiowego, ale ostatecznym ciosem jaki zadał Moran był miecz, który umieścił w jej brzuchu. Przyszył na wylot dwa ciała z czego jedno było nienarodzonym dzieckiem.
Kobieta patrzyła z przerażeniem na swego oprawce i chwyciła go za ramię. Patrzyła w jego oczy, których wzrok także się zmienił. Było w nim widać zemstę i chęć mordu, a także budzące się z mroku szaleństwo.
— Moran... — to było jej ostatnim słowem jakie wypowiedziała w życiu.
Mężczyzna się wtedy opamiętał. Zhu momentalnie wyciągnął z jej ciała miecz, łapiąc w ramiona ciało, które miało dać mu potomstwo.
Moran zaczął płakać, szlochać w głos, czując żal i smutek. Trzymał w swych objęciach młodą żonę, której ciało nadal było ciepłe. Kochał ją z całego serca i nie mógł pozwolić, aby stracić ją na zawsze.
Jedynym ratunkiem była dla niego Baoshan Sanren.
***
Rozdziałów będzie chyba 7, hah, zobaczę jak pójdzie mi pisanie, bo muszę przyznać, że się ono wydłużyło 😅😅 ale sobie roboty narobiłam, hah, ten rozdział miał się inaczej skończyć, a tymczasem będzie jeszcze trochę Empatii, a dopiero później dalsze losy Wei Yinga i Lan Zhana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro