Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

六 can we... can we surrender 六

Zhu Moran wziął na ręce swoją żonę, udało mu się powstrzymać łzy, aby skupić się na tym, co było ważne. Na ratunku Yu Ziyi. Młody mężczyzna wskoczył na swój miecz zerkając co chwilę na miłość swojego życia. Był wściekły, jego emocje chciały zdominować nad jego umysłem jednak nie czuł żalu wobec siebie tylko do kultywatorki Baoshan Sanren.

Ciało Ziyi z każdą minutą stawało się coraz bardziej zimne, ale Zhu wmawiał sobie, że ponad ziemią było chłodniej. Nie potrafił przyjąć do wiadomości tego, że mógłby stracić ukochaną. Krew nadal płynęła z jej brzucha, rozcięcie było tak głębokie, że zza skóry młodzieniec ujrzał także niewielką rączkę małej istotki, która miała przyjść na świat. Gdyby tylko było jej to dane to za parę dni, może niecały tydzień trzymana byłaby w objęciach młodej matki.

Czerwona ciecz spływała po różowej szacie Yu Ziyi, ale nie była ona tylko jej. Moran poczuł jak krew dosięgnęła także jego dłoni, zdając sobie sprawę, że dziecko było także jego, było jego częścią. Miał krew na rękach, lecz wina nie należała do niego. Wszystkiemu winna była Baoshan.

Po kilku godzinach lotu, utraconej energii duchowej, wycieńczenia Zhu Moran zaniósł swoją ranną żonę na górę kilkusetletniej kultywatorki, aby błagając ją o pomoc.

— Baoshan Sanren! Baoshan Sanren! To znów ja, Zhu Moran, przybyłem prosić cię o ratunek mojej ukochanej Yu Ziyi! Tylko w tobie nadzieja! — wołał za kobietą posiadając niewyobrażalną moc i miał nadzieję, że skoro nie przyjęła go na swojego ucznia to ratunku nie odmówi.

Mężczyzna ułożył ciało żony na jedną z polan i uklęknął przy niej, odgarniając delikatnie jej pasemka włosów, które opadły na jej blade czoło na wietrze. Spoglądał na nią wyczekując odpowiedzi ze strony kultywatorki, którą mimo wszystko nadal cenił. Chęć dołączenia do niej nie była już dla niego ważna. Wiedział, że wybrał złą ścieżkę, dostrzegł, że przez swoje głupie, nierealne marzenie mógł utracić szansę na wspaniale życie u boku pięknej Yu Ziyi oraz ich dziecka.

Patrząc na zakrwawioną kobietę, z której już uszło życie ciągle twierdził, że można naprawić nawet najgorsze błędy. Myślał w tak krytycznym momencie o tym, że mogliby razem wybudować własny dom, mieć gromadkę dzieci i być po prostu szczęśliwi.

— Wiedziałeś, że szaleństwo prędzej czy później cię dopadnie. Dlaczego więc pociągnąłeś za sobą także tę biedną dziewczynę? — zza swoich pleców usłyszał poważny, kobiecy głos, a gdy się odwrócił ujrzał jej postać.

Stanęła przed nim sama Baoshan Sanren, której skóra przypominała płatki śniegu pomieszane z płatkami kwiatów wiśni, co pozwalało dostrzec niewielki rumieniec. Usta jej były złączone w prostą linię, a szaty w kolorze ciepłego słońca mieniły się i różniły znacząco od tych z Lanling. Przy szyi zawiązany miała także supełek, który podtrzymywał jej długą pelerynę lśniącą zarówno w promieniach słońca, jak i świetle księżyca.

Nastawał świt, a odpowiedź z ust Morana nie padła, tylko kolejna prośba :

— Musisz ją uratować. Nie przyjęłaś mnie do grona swych uczniów nawet, gdy klęczałem przed górą przez cztery miesiące. Wybrałaś Xiao Xingchena zamiast mnie i nie żywiłem do ciebie urazy. Nie zrobiłaś dla mnie tego o co zawsze prosiłem, ale teraz błagam... Ratuj moją żonę, pani — swoje czoło ułożył na ziemi i oddał Sanren pokłon. — Ratuj Yu Ziyi.

Starożytna Baoshan Sanren podeszła do ciała martwej piękności i przyjrzała się jej dokładnie. O jej rany i sińce na twarzy nie pytała, bo bardzo dobrze znała oprawcę. Dla Yu nie było już ratunku.

— Nic nie mogę zrobić — wypowiedziała te słowa, a jej oczy zaświeciły w tym półmroku trzymając dłoń przy jej tętnie. — Yu Ziyi nie chce wrócić do żywych — wyznała po krótce.

— Jak to... Dlaczego nie chce wrócić do swojego męża? — zapytał zdziwiony odczuwając kolejny przypływ złości.

— Przed śmiercią użyła ona blokady uczuć, nie mija ona nawet po straceniu życia. Stałeś się dla niej obcy i teraz widzi w tobie jedynie mordercę. Ona nie chce żyć, ale jej dziecko... Wasze dziecko można sprowadzić — wyznała.

Zhu Moran zacisnął pięści, po czym chwycił swoją zmarłą żonę i przytulił ją do piersi.

— Nie chce żadnego dziecka! Chcę Ziyi! Chcę, aby wróciła!

— Nie ma na to rady — powiedziała i po tych słowach zaczęła się oddalać od człowieka, który był obrażony wielkim talentem, ale był splamiony szaleństwem.

Zhu popatrzył na odchodzącą kobietę, która zostawiła go na pastwę losu.

— Przeklinam cię! Nienawidzę! Zobaczysz, urosnę w siłę i zemszczę się na tobie! Zapłacisz mi za każdą krzywdę, za śmierć mojej żony! Za wszystko! — krzyczał, wypowiadał słowa, które raniły Baoshan, jak i duszę zmarłej żony.

Zhu Moran zabrał jej ciało i ponownie wskoczył na miecz, którym wrócił do swojego domu. Baoshan Sanren odwróciła się w jego kierunku i patrzyła na młodego mężczyznę, którego było jej żal. Bardzo chciała, aby był jednym z nieśmiertelnych kultywatorów, ale szaleństwo z jakim się urodził mogło tylko rosnąć w siłę. Nawet ona nie była w stanie go okiełznać, sprawić, aby wybrał dobrą drogę. Nawet jej potęga nie była w stanie go ocalić, ale nie miała serca powiedzieć jego rodzinie, że byłoby lepiej, aby stracić ich dziecko. Zastanawiała się czy nie popełniła błędu, bo gdyby Moran umarł jako niemowlę to wtedy Yu Ziyi nadal by żyła.






Moran umył ciało swojej żony, a dziecko wyjął z jej brzucha, zawinął w stare szmaty i chciał je zakopać z dala od domu. Rana zadana mieczem została zaszyta przez Zhu, bo już wtedy myślał tylko o zemście i oszczędzał własną energię. Poza tym lot na mieczu odebrał mu prawie wszystkie siły.

Młody mężczyzna ciągle miał na swojej twarzy krew kobiety, którą tak bardzo kochał. Postanowił, że nie zmyje jej dopóki Baoshan Sanren nie zapłaci za każdy grzech, przez który stracił rodzinę. Musiał być jednak bardziej cierpliwy, dlatego pierwsze co musiał zrobić to pozbyć się stąd dziecka. Wziął na ręce martwe niemowlę i wyszedł z domu, przed którym stało kilkunastu uzbrojonych ludzi, a na ich czele stał się rosły mężczyzna, a u jego boku kobieta. Moran szybko wbiegł z powrotem do domostwa i położył dziecię do miski, do której Ziyi zawsze zbierała czyste szaty.

Nie udało mu się niczego więcej zrobić, ponieważ kilka kobiet wyciągnęło go na zewnątrz i przyłożyło mu ostrza do gardła tak, aby każdy ruch sprawiał mu ból. Małżeństwo stojące na czele tych ludzi weszło do środka i zobaczyli oni swoją córkę. Wszyscy usłyszeli przeraźliwy głos kobiety, która upadła na kolana i wyła z odczucia ogromnej straty. Jej mąż stanął przy misce i tylko odsłonił kawałek materiału, po czym zamknął swoje oczy, zdając sobie sprawę, że miał nie tylko martwą córkę, ale i wnuczkę.

Wyjął swój bicz zza pasa i kazał podwinąć szaty szaleńca, który popadał w coraz większy obłęd.

— To nie ja! To Baoshan Sanren! Ona mi je zabrała, moją żonę i córkę! Zabiła! Zabiła je i kazała mi na to patrzeć! Zabrała mi wszystko co miałem, pozwólcie mi się na niej zemścić! — krzyczał, a to sprawiało, że każdy widział w nim tylko potwora.

Wei Wuxian miał, co do niego dziwne odczucia, nie mógł pojąć jego szaleństwa, które graniczyło także z rozsądkiem oraz niebywałym intelektem. On naprawdę kochał tę kobietę. Yu Ziyi była dla niego wszystkim, tak jak deklarował rodzinie Yu, ale też faktycznie nie czuł się winny zbrodni. Nie wierzył, że to on ją popełnił. Według niego wszystkiemu była Baoshan.

— Milcz! — krzyknął lider sekty Yu i uderzył Morana po raz pierwszy, a z każdą chwilą zadawał kolejne ciosy.

— To nie ja... — łkał, czując jak jego ciało zaczęło tracić nad sobą kontrolę.

Coś się tutaj wydarzyło! Jakby... Przemówił prawdziwy Zhu Moran, a nie ten szaleńczy pierwiastek, który posiadał od urodzenia! - zauważył Wuxian i przyjmował razem z Zhu następne ciosy.

— Zabije ją! Zabije każdego kto stanie na mojej drodze! — wykrzyczał i wtedy stało się coś czego nikt by się nie spodziewał.

Zhu Moran znalazł się pozornie w sytuacji bez wyjścia, ale moc, którą w sobie trzymał wreszcie ujrzała światło dzienne i zaatakowała ludzi oraz liderów sekty Yu.

Zginęli wszyscy, a w miejscu masakry zaczęła tworzyć się ciemność, która rosła z każdą kroplą uronionej krwi. Moran żywił się ludźmi, posilał się ich cieczą mając świadomość tego, że rósł w potęgę. Wmówił sobie, że to właśnie jest sposób na to, aby pogrążyć doliny w ciemności, pożerać wieśniaków aż do tego momentu, gdy nie pochłonie także góry Baoshan Sanren.

Szedł tą ścieżką zapominając powolnie o tym, że był kiedyś człowiekiem. Nie mógł się tak nazwać skoro masakrował pobliskie wsie oraz gospody. Życia tracili niewinni, ale jakaś cząstka tego młodzieńca kazała mu pokutować dlatego sam zadawał sobie rany na plecach używając tego samego bicza co lider sekty.

Kiedy zabijał kolejne dusze, za niektórymi z nich płakał, czując coś czego sam nie rozumiał. Smak krwi dzieci był dla niego fascynacją i za każdym razem widział przed sobą zakrwawione szmatki oraz zawinięte w niej zwłoki, a zza materiału spostrzegł wystającą rączkę.








Tak było do dnia, w którym nie przeszkodziła mu dwójka kultywatorów.

To był ten moment, w którym zemdlałem i zabrał mnie stamtąd Wen Ning oraz Sizhui.

Wei Wuxian wiedział, że nie mógł w obecnym stanie przesadzać z Empatią i powinien już wrócić do reszty, ale będąc wciąż w ciele Zhu Morana mężczyzna widział przed sobą A Yao, a także rannego Hanguang-juna.

Ciekawe w jaki sposób pokonał tego szaleńca? Wiem, że odciął mu głowę, ale myślę, że powinienem był to zobaczyć. Teraz miałem okazję! - Wei postanowił jeszcze zostać chwilę w ciele szaleńca i przyjrzeć się potyczce kultywatorów.

Patrzył oczami Morana na Lan Zhana, który zaatakował go tak boleśnie, że runął na ziemię. Krew, wszędzie było mnóstwo krwi i gdy Wei Wuxian myślał, że to właśnie miał być koniec i początek potężnego Zhu Morana wtedy poczuł coś niezwykłego.

Szaleniec wykrył uczucia Wangjiego, a także usłyszał jego myśli, które brzmiały tak samo, nie zmieniając się nawet na moment.

Muszę chronić Wei Yinga. Nie dam mu go znów skrzywdzić. Już nigdy nie puszczę jego dłoni.

Dłoni? - pomyślał zarówno Moran, jak i Patriarcha Yiling. - Czyżby tego też żałował? Przecież to nie była jego wina! To był mój zły wybór! Nie możesz się ciągle obwiniać za moje błędy, Lan Zhan! - te myśli należały już tylko do Wuxiana, ale Zhu także zaczął ukazywać mu swoje.

— Czekaj! — krzyknął Moran. — Wiem coś o czym nie masz pojęcia!

Zhu uniósł swoją dłoń, która ciągle zasłaniała zaschniętą krew na jego twarzy... On znów był człowiekiem, w którym zakochała się panienka Yu Ziyi. Moran cierpiał, bo wiedział, że już nigdy nie odzyska swojej miłości dlatego chciał uratować tą naszą... Moją i Lan Zhana... - Wei Wuxian był w szoku, będąc w ciele młodego mężczyzny, który momentami się nienawidził tak bardzo. - On... Jedna jego część, szaleństwo i chęć mordu pragnęła zemsty na Baoshan Sanren, a chłopiec, który był dobry, sumienny, a także utalentowany kultywacyjnie ciągle w nim żył, opierając się ciemności jaka prędzej czy później miała go ogarnąć. Sam siebie ranił, sam zatruwał własne ciało... To dlatego można było w jego potędze ujrzeć takie dziecinne błędy. Przecież mógł się uleczyć, a tego nie zrobił! Teraz wszystko było jasne!

Wei Wuxian spoglądał na uniesione ostrze Bichena, które widział przez zakrwawioną dłoń Morana. Ta dłoń chroniła jego Yu Ziyi, a teraz chciała ochronić i nas...

— Lan Zhan, nie!

Patriarcha Yiling krzyknął, ale to niczego mu nie dało. W rzeczywistości Zhu Moran poniósł śmierć i dostał to na co zasłużył.

— Wei Ying?

— Wei Gongzi?!

— Seniorze Wei!

— Wei Wuxian!

Patriarcha Yiling otworzył oczy i ujrzał przed sobą czwórkę osób, które stały nad nim kiedy sam leżał w objęciach Wangjiego. Nie zrobił niczego poza skromnym uśmiechem i ponownie zasnął tym razem tracąc przytomność.







Lan Zhan każdego dnia był przy swoim ukochanym. Grał dla niego wyuczone do perfekcji melodie na cytrze i już ponad siedem dni czekał na jego przebudzenie. Tydzień niczym nie mógł równać się z szesnastoma latami, które musiał przeżyć w pojedynkę, a o Wei Yingu zawsze przypominał mu maleńki A Yuan.

Chłopiec był jego ratunkiem i nie zawsze był taki grzeczny czy też potulny. Wangji nie miał żadnych umiejętności w wychowywaniu dziecka, a jego osobowość, a także zimny charakter nie ułatwiały mu zadania.

Tęsknota za Wei Wuxianem była dla niego nie raz tak bolesna, że sam pewnej nocy, gdy A Yuan spał smacznie w swojej części pokoju, zadał sobie cios, który miał mu przypominać o cierpieniu jakie przeżywał. Użył do tego piętna żelaza i na swej skórze, nieopodal serca miał naznaczony ślad jaki pozostanie mu do końca życia.

Jego blizny na plecach były świeże, ale dodał również coś od siebie w postaci rany, która wypaliła mu skórę. Lan Zhan tylko zmarszczył brwi, bo ból cielesny nie mógł się w ogóle równać z tym jakiego doświadczało jego zranione serce.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. A Yuan już nie narzekał na noszenie wstążki na czole, którą początkowo często zdejmował i rzucał na ziemi albo zostawiał na łóżku w Jingshi. Należał teraz do klanu Lan i otrzymał imię kultywacyjne od Wangjiego.

Brzmiało ono Sizhui i sam ten tytuł także miał mu przypominać o Wei Wuxianie.

Lan Zhan go uczył, zasady klanu GusuLan były o wiele bardziej przyjemne kiedy nauczał ich Lan Xichen, który miał o wiele więcej cierpliwości. Jedno słowo Wangjiego i zimne spojrzenie już przestały działać na maluszka, który z uśmiechem zawsze łapał za nogę Najjaśniejszego Pana.

Starszy brat martwił się o Wangji'ego, ale wiedział, że żadne słowa nie mogły uleczyć jego ran. Dlatego kiedy tylko mógł zabierał ze sobą maleńkiego chłopca i spacerował z nim po górzystych terenach Gusu. Pewnego dnia przyszedł w odwiedziny także szanowny Jin Guangyao i on niezwykle polubił psotnego A Yuana.

Malec stał się chłopcem, który się wyróżniał spośród reszty. Psocił, mówił to, co myślał i miał ciekawe, kreatywne pomysły. Zarówno Lan Xichen, jak i Lan Wangji wiedzieli po kim odziedziczył takie cechy, ale nigdy nie wspomnieli nawet słowem o tym, że Patriarcha Yiling opiekował się nim tuż przed swoją śmiercią.

Lan Zhan ułożył małżeńskiego A Yuana w drugim skrzydle Jingshi gdzie miał swoje łóżko, a także parę zabawek i stosy początkowych książek do przestudiowania. Hanguang-jun stworzył dla niego dom, w którym mógł czuć się bezpiecznie, nie martwiąc się o brak jedzenia czy picia. Jego szaty zawsze były czyste i schludne. Miał także z kim się bawić oraz uczyć, a odwiedzający ich Jin Guangyao przywoził mu zawsze słodkie prezenty.

Rozkoszny malec wreszcie zasnął, a tymczasem Lan Zhan usiadł za swoją cytrą i zaczął pociągać za jej pierwsze struny. Nie miał ułożonych idealnie włosów, ozdób, lecz nadal był bardzo przystojnym mężczyzną, po którego twarzy zaczął lecieć potok łez, bo dźwięk utworu jaki napisał dla Wei Yinga sprawił, że nie mógł powstrzymać kłębiących się w nim emocji.

Lan Zhan zasłonił swoje oczy, a drżącą dłoń położoną miał na strunach cytry, która tamtej nocy nie wygrała już żadnej melodii. Wangji nie miał pojęcia czemu zagrał akurat ten utwór, zrobił to tak nieświadomie, że aż sam siebie zaskoczył, a to wszystko skończyło się jego łzami oraz wspomnieniami o Wei Yingu.

Nagle, niespodziewanie delikatna maleńka rączka złapała Lan Zhana za dłoń, a młody mężczyzna szybko spojrzał na A Yuana, który jednak nie spał. Tę cechę także odziedziczył po swoim poprzednim opiekunie, który lubił żartować, że jest jego mamą.

— Czemu płaczesz?

Dziecko zadało mu pytanie, ale nie uzyskało żadnej odpowiedzi, do czego było już przyzwyczajone. Często się zdarzało, że zamiast prostej odpowiedzi otrzymywał pouczenie, ale mimo wszystko nie był zły na mężczyznę w białej szacie. Usiadł na jego kolanie w ciszy i przyciągnął dużą, silną rękę Wangjiego do siebie, aby ją przytulić. Lan Zhan objął malca i starał się powstrzymać swoje łzy, bo wiedział, że musiał być silny chociażby dla tego szkraba, którego nadal nie udało mu się zdyscyplinować.

— Nie płacz już tatusiu — kolejne słowa dziecka wywołały na twarzy mężczyzny zagubienie, wstyd, jak i rumieniec. Tylko jedna osoba potrafiła niegdyś wywołać u niego taki stan.

Serce Wangjiego uderzyło mocniej, choć krwawiło ono z podwójną siłą, bo nawet gdyby chciałby się poddać nie mógł tego zrobić. Nie zostawi on A Yuana.

Myślał, że Wei Wuxiana także, ale to już nie było tak pewne.

Dziewiątego dnia, gdy Lan Wangji patrzył na śpiącego Wei Yinga, który w końcu otworzył swoje oczy poczuł ulgę, a także chciał zapomnieć o myślach, które kazały mu odejść z dala od Patriarchy Yiling.

— Lan Zhan — Wuxian uśmiechnął się do człowieka, którego kochał ponad wszystko. — Długo byłem nieprzytomny? — zapytał, aby nie zostać zbesztanym przez wyższego mężczyznę, ale nie miał pojęcia, że Wangji również chciał ominąć niewygodnego tematu.

— Dziewięć dni — oznajmił, a wtedy Wei podniósł się do siada, po czym złapał się za głowę. — Tak długo! Nie mogliście mnie wcześniej wybudzić? — Wuxian nie mógł uwierzyć, że tak wiele dni musiał leżeć tylko w jednym miejscu. To było dla niego tak nudne.

— Odpoczywaj — wyznał Lan Zhan, który ułożył swoją rękę za plecami i wyszedł z pokoju, który wynajęto w tej samej gospodzie co kiedyś.

Właściciel tego domostwa dał im dach nad głową za darmo. Zarówno dwójce kultywatorom, ale także Qing Yao oraz Wen Ning'owi i Sizhui'owi, którzy także ochronili ich krainę od ciemności. To był wyraz wdzięczności całej wioski. Ludzie przynosili im jedzenie, picie oraz lokalny alkohol, co bardzo odpowiadało paniczowi Wei.

Mając dzbanek alkoholu przy sobie oraz lejce, za których pomocą prowadził Jabłuszko chciał pokazać Lan Zhanowi idealne miejsce na ich pierwszy, wspólny dom.

Szli oni razem po polnej drodze, obiecując całej reszcie, że wrócą przed zmierzchem.

— Jednak ta Empatia się do czego przydaje — powiedział z uśmiechem na twarzy, przechylając dzbanek pijąc alkohol, którym ulał się miejscami na szacie. — Warto było przespać dziewięć dni, aby dowiedzieć się o tym miejscu, co nie Lan Zhan? — wyznał krótko i nie słysząc żadnego mn, ani kroków, Wei Wuxian odwrócił się za siebie widząc jak jego towarzysz stał na drodze i zamyślony spoglądał w kierunku Gusu, które było oddzielne od nich o tysiące kilometrów.

Patriarcha Yiling poczuł ukłucie w
sercu, a także ból, bo przypomniał sobie o takiej sytuacji jaka między nimi się wydarzyła. Lan Zhan wtedy nie był gotów na wspólne podróżowanie po świecie, a gdy Wangji do niego wrócił sądził, że takie wydarzenie już nigdy się nie powtórzy.

Znając myśli swojego przyszłego męża dzięki Moranowi bał się... Naprawdę się bał, że prawda, którą mógłby usłyszeć mogłaby go zniszczyć. Wei Ying wolał pewne sprawy zachowywać tylko dla siebie, dźwigać brzemię i trud.

Wei Wuxian nerwowo się uśmiechnął i spuścił na chwilę swój wzrok, po czym znów zdołał z trudem spojrzeć w oczy Lan Zhana, bo spodziewał się tego co miało za chwilę nastąpić, a mimo wszystko... Starał się jednak upewnić.

— Nie chcesz ze mną pójść? — miał nadzieję, że Lan Zhan zaprzeczy, że podejdzie do niego i chwyci za jego dłoń, której nigdy nie puści, ale rzeczywistość była zupełnie inna.

Lan Wangji zawstydzony popatrzył na swojego ukochanego i odparł :

— Nie możemy się pobrać.









***

Nie jestem w stanie stwierdzić czy pozostało tylko jeden czy dwa rozdziały do końca. Wszystko się okaże w trakcie pisania, bo jest to projekt bardzo skupiony na opisach. Nie chce też sprawić, żeby wszystkie rozdziały miały 3000-3500 słów, a ostatni będzie miał 6000^^

Do następnego Duszyczki ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro