Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 21

Trochę mnie tu nie było, ale powracam :) Miałam jakiegoś pisarskiego blocka i tak opornie mi się tworzyło :/ Determinację do dalszego pisania dawał tylko utwór Sabatonu z mediów. I w ten sposób powstało to :P Przepraszam jeśli kogoś rozczaruję...

PS Dla zainteresowanych - wyjazd się udał. Dziękuję za wszystkie miłe komentarze :D

***

Od dwóch dni jesteśmy w puszczy, a ona zdaje się nie mieć końca. Nie próbowałam uciekać, bo - po pierwsze i najważniejsze - nie wiem jak się stąd wydostać. Po drugie - nie ma ze mną Alberta, więc mam okrągłe zero pomysłów na życie... Po trzecie i ostatnie - tu wcale nie jest znowu tak źle, więc dlaczego miałabym pakować się w kłopoty, wbiegając wgłąb tego lasu? Skoro im chodzi tylko o pierścień Pani Nocy to mogę go po prostu przehandlować za zwrócenie wolności... Albo może nawet wybłagać zdjęcie klątwy? To drugie było raczej skazane na wieczne pozostanie w sferze niespełnionych marzeń...

Z rozmyślań wyrwało mnie oślepiające słońce, które nagle zaświeciło mi prosto w twarz.

Wyszliśmy nareszcie z tego cholernego lasu! Tak! Tak! Tak, tak, TAK! Przez następne tygodnie nie chcę widzieć żadnego, tak - żadnego, drzewa.

Fortis uraczył mnie wczoraj wiadomością gdzie idziemy, a mianowicie - do zamku w Saragossie. Zdziwiłam się, słysząc nazwę, którą znałam z opowieści Alberta. Fae wytłumaczył mi, że magiczna kraina znajduję się we wnętrzu ziemi - pod światem ludzi. Zatem zamek znajdował się centralnie pod miasteczkiem. Zdziwiłam się, a wręcz byłam wstrząśnięta. Tak niewiele, a zarazem tak dużo dzieliło mnie od tego co tak dobrze znałam - tylko sklepienie nieba w tym wymiarze i warstwa ziemi nad nim.

Tak blisko a tak daleko...

Wpatrywałam się przez chwilę właśnie w to niebo, ale zaraz potem moją uwagę przyciągnęła ogromna przepaść wijąca się jak gigantyczna, pusta rzeka otoczona skalnymi ścianami. Na dnie kanionu nie było ani jednej roślinki. Wszędzie był tylko piach i kamienie...

No to zdecydowanie nie zobaczę żadnego drzewa w najbliższym czasie.

Na jednej ze stromych ścian przepaści dało się wyczytać napis wyryty wielkimi literami. Byłam z siebie niezwykle dumna, gdy odkryłam, że umiem go przeczytać. Mary nauczyła mnie pisać i czytać po kryjomu. Tę sztukę opanowała każda osoba w jej rodzinie - w tym kobiety, mimo ostrej krytyki otoczenia. Poczciwa Mary nauczyła tego i mnie.

Nie spodobało mi się jednak to co tam wyczytałam - "Dolina Śmierci"

- Od zawsze powtarzam, że powinni dopisać jeszcze: "Wejdź i nie wracaj. Z dedykacją dla teściowej - twój zięć" - odezwała się Avida beznamiętnym tonem, ale w oczach miała te charakterystyczne figlarne iskierki, które ukazywały się często u jej brata. Colin był młodszą, męską kopią swojej siostry. Na kilometr było widać, że są rodzeństwem - bondyni z piwnymi oczami. Różnili się między sobą sposobem bycia i stopniem ukazywania emocji - Avida była znacznie bardziej skryta. Zdecydowanie mieli jednak to samo sarkastyczne poczucie humoru, które częściej objawiało się u dziewczyny.

Uśmiechnęłam się szeroko mimo, że mój rozum krzyczał, że tak nie wypada. Zagłuszałam w sobie ten głos od kiedy tylko znalazłam się w tej krainie. Tutejsze obyczaje, a zwłaszcza stroje, były drastycznie odmienne od tych, które znałam do tej pory. Usilnie próbowałam zaakceptować obecną tu kulturę i definicję "dobrego smaku". Narazie szło ciężko, ale trzymała mnie nadzieja na szybką ucieczkę z tego wymiaru.

Dowiem się czego chcą i dam im to. Oczywiście jeśli to pierścień, bo inaczej... Nie. Nie chcę wiedzieć co się stanie jeśli będą chcieć czegoś innego.

- To my się zmywamy. Wracamy do punktu granicznego. Teraz radźcie sobie sami. Miło było! - oznajmiła blondynka, odwracając się i ciągnąc Colina za ramię w stronę lasu.

Nie wiedziałam o co jej chodziło z tym "zmywamy". Przecież ona nie jest talerzem... Zrozumiałam dopiero widząc jak rodzeństwo znika w lesie.

Aaa! "Zmywamy" znaczy "znikamy".

- I sobie poszli... - mruknęłam, zdziwiona, że nawet się nie pożegnali. Myślałam, że już możemy się nazwać dobrymi znajomymi... A jednak wygląda na to, że nie.

- Taa. My też musimy już iść. Chyba, że masz ochotę spać na pustyni? - zapytał Fortis całkiem retorycznie. Z góry znał moją odpowiedź na to pytanie. Spojrzałam na niego wymownie, unosząc przy tym brwi - No to lecimy.

Czy oni nie mogą mówić normalnie??? To takie trudne? Ugh.

Fae skierował się w stronę przepaści, przystając tuż na skraju skarpy i spoglądając w dół. Podeszłam do niego i również przyjrzałam się ścianie kanionu. Żadnych schodów, lin, ścieżek - pionowa skała.

- Jak chcesz się dostać na dno? - zapytałam.

- Powiedziałem - polecimy - odparł czarnowłosy.

Zatkało mnie. Odruchowo spojrzałam na jego plecy, ale nie dostrzegłam skrzydeł.

- Gdzie masz skrzydła?

- Nie mam, ale po co mi one skoro mam magię? - odpowiedział, posyłając mi szatański uśmieszek.

- Co ty planujesz? - zapytałam, odsuwając się odrobinę od mężczyzny. Fortis uśmiechnął się szerzej, ale nie był to ten jego piękny, szczery uśmiech. Zaczął podchodzić do mnie, a ja nie przestałam się wycofywać. Wycofywałam się szybciej i szybciej... Aż trafiłam na luźny kamień. Zachwiałam się niebezpiecznie nad skrajem przepaści. Próbowałam złapać równowagę, zataczając kółka rękami. Fortis rzucił się, żeby mnie złapać, ale nie zdążył. Spadłam z piskiem. Materiał tuniki wydął się na wietrze. Włosy wirowały wpadając mi do oczu i ust. Moje krzyki odbijały się echem w całym kanionie. Rozpaczliwie machałam rękami - jakby to miało w czymkolwiek pomóc.

Będzie bolało. Nie będzie bolało. Będzie. Nie będzie. BĘDZIE!

Zacisnęłam powieki czekając na grunt, z którym niedługo miałam się zderzyć. Ale on nie nadszedł. Poczułam silne ręce obejmujące moje ciało. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Fortisa, a wokół nas zieloną, skrzącą się mgłę. Oplotłam go szczelnie rękami i nogami niczym małpa. Moja skóra w kontakcie z zielonym obłokiem przyjemnie mrowiła, odprężając mnie i uspokajając zszargane nerwy. Ani się obejrzałam a zobaczyłam, że jesteśmy na ziemi. Jeszcze chwilę pozostałam bezpiecznie zawieszona na szyi fae, po czym zeskoczyłam na ziemię, siadając na niej i przesiewając piasek między palcami. Nikt z nas nie przerwał ciszy. Kiedy byłam już gotowa mentalnie do dalszej drogi - wstałam i razem z Fortisem ruszyłam przez pustynię do Saragossy.

***

Łapczywie połykałam kolejne łyki wody z piersiówki, którą dostałam od fae. Fortis popatrzył na mnie przez chwilę, po czym wyciągnął bukłak i pociągnął z niego trzy łyki. Kiedy upewniłam się, że w buteleczce nie ma już nawet kropelki cennego płynu, oddałam ją mężczyźnie z prośbą o dolanie choć odrobiny.

- Dostaniesz więcej na kolejnym postoju - odmówił, oddając mi piersiówkę.

- Bo...

- Bo nie pozwolę ci wypić całych zapasów wody w ciągu pierwszych sześciu godzin - odparł, rzucając w moją stronę bułeczkę - Masz. Jedz.

Złapałam pieczywo w ręce i od razu zarejestrowałam, że jest twarde jak kamień. Spróbowałam je ścisnąć tak by rozpadło się na kilka części. Bez skutku.

Skoro ta bułka jest twarda jak kamień... To potraktujmy ją kamieniem!

Podniosłam kawałek skały wielkości pięści i rozłupałam bułeczkę na kawałki. Fortis wpatrywał się we mnie z uniesionymi brwiami.

- Kiedy jesteś głodna robisz dziwne rzeczy - stwierdził, szatkując swój posiłek nożem.

Nie skomentowałam tego na głos, choć w duchu przyznałam mu rację. Zebrałam kawałki pieczywa w ręce, dmuchnęłam by pozbyć się większości piasku i wrzucałam po jednej części do ust, rozpuszczając chleb na języku.

Chwilę później ruszyliśmy dalej przez piaski Doliny Śmierci. Po bokach widziałam tylko skalne ściany, które zdawały się stawać coraz niższe. Ale mogło mi się przewidzieć od tak dużej ilości słońca i tak małej - wody. Po horyzont tylko piach i kamienie... no i Fortis, który wyprzedził mnie o jakieś dziesięć metrów. Był postawy i umięśniony. Czarne włosy przyprószone szarym piaskiem i rozwichrzone wyglądały nieziemsko.

Ideał mężczyzny. Taki przystojny i taki młody...

Aż się zarumieniłam w zawstydzeniu, że takie myśli w ogóle kreowały się w mojej głowie. Spojrzałam na pomarszczoną skórę swoich dłoni. Zacisnęłam szczękę.

Tylko sto lat! Rosemary, spokojnie. To tylko sto lat. Długich, samotnych lat...

Pociągnęłam za pierścień tkwiący na palcu wskazującym lewej ręki. Ani drgnął. Rubinowe oczko błysnęło w słońcu drwiąc sobie ze mnie.

A niech to sz... Nie, nie, nie, Rose! Nie przeklinaj. Myśl o zającach hasających po kwiatowej łące. Eee... O zapachu lawendy. Emm... Zapachu bułeczek. Tak! Bułeczki. Z masłem i kubkiem herbaty...

Szłam dalej, patrząc na swoje buty i odgarniając co jakiś czas, srebrne kosmyki włosów z twarzy. Myślałam o jedzeniu, o Mary, o domu. Bo czemu nie? Nie mam pojęcia ile czasu mi zeszło na takich refleksjach i wspominaniu, ale w pewnym momencie podłoże zaczęło się robić zielone. Zamrugałam. Sucha, brązowo-zielona trawa dalej tam była. Podniosłam wzrok i rozglądnęłam się. Wysokie, skalne ściany stały się dwumetrowym murkiem. Przede mną rozciągała się ogromna połać zieleni, a w oddali, na horyzoncie, majaczyło coś szaro-niebieskiego. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc nie byłam pewna czy dobrze widzę. Przystanęłam wpatrując się w, z pozoru, zwykły i monotonny krajobraz.

Jak tu pięknie... Jak na angielskim wrzosowisku w zimie.

Zamknęłam oczy wyobrażając sobie ciągnące się aż po horyzont pola fioletowych kwiatów. Ich zapach i to jak pięknie wyglądałyby w świetle zachodzącego słońca. Otworzyłam oczy i wprawdzie na ziemi dalej była ta sama sucha trawa, ale dla mnie rosły tam właśnie wrzosy. Wrzosy przypominające o tych wszystkich przyjemnych chwilach dzieciństwa, które to przyćmiewały chwilowo smutne wspomnienia. Wpadłam w nostalgię i tęsknotę za Anglią, które to zaowocowały determinacją do jak najszybszego wydostanie się z tego wymiaru. Odetchnęłam ciężko i ruszyłam truchtem, żeby dogonić, stojącego trzysta metrów dalej Fortisa.

- Co tak długo? - zapytał fae, gdy tylko do niego dołączyłam. Obrucił się i ruszył dalej.

- Po prostu się zamyśliłam - odparłam, w milczeniu kontynuując drogę.

Słońce zaczęło się czerwienić i znikać za horyzontem. Wiatr wzmógł się, podrywając ziemię i wyschnięte źdźbła w górę. Było zupełnie tak jak na wycieczce do ciotki Anabelle. Konserwatywna z niej i surowa kobieta, ale trzeba przyznać, że mieszkała w pięknej okolicy... Wrzosowiska, stawy, laski, pagórki. Przypomniałam sobie jaka byłam szczęśliwa biegając wśród wrzosów i krzewów...

Tęskniłam i miałam do siebie żal za pochopnie i impulsywnie podjętą decyzję. Przeklinałam moją młodzieńczą głupotę, ale jednocześnie nie żałowałam śmierci Michaela. Za nic! To jeden z moich większych sukcesów. To prawda, choć brzmi to strasznie... Mieć na liście życiowych sukcesów zabójstwo to raczej nie marzenie normalnego człowieka. Nie widziałam w tym jednak nic złego. Moje serce było już całkiem nieczułe, a sumienie umarło lub zaginęło gdzieś po drodze.

A może jednak nie... Przecież dostrzegasz piękno. I dalej możesz być zauroczona w mężczyźnie.
Szepnął jakiś cichy głosik w mojej głowie.

Uwierzyłam mu i pozwoliłam zapalić maleńką iskierkę nadziei w moim sercu, które chwilowo zmiękło. Uśmiechnęłam się.

Może nie jest za późno i mam jeszcze szansę nauczyć się kochać?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro