Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17

Ocknęłam się, mając wrażenie, że jestem w ruchu. Uchyliłam nieznacznie powieki, żeby zorientować się w sytuacji. Byłam znowu w tym przeklętym, magicznym lesie, niesiona przez wampira, który przerzucił mnie sobie przez ramię i teraz trzymał łapę na moim tyłku.

Nie może mnie złapać za kolana?! O czym ja myślę - niech on mnie puści!

Wierzgnęłam gwałtownie, kopiąc go z całych sił w brzuch. Rękami rozerwałam jego koszulę i przeorałam paznokciami przez całe plecy wampira. Zwolnił, jęcząc cicho z bólu, ale nie poluzował żelaznego uścisku ani nie spuścił ręki z mojej pupy.

- Puszczaj! - wrzasnęłam, waląc go pięściami po plecach - Wara od mojego tyłka - warknęłam, używając w przypływie gniewu słownictwa, które zdecydowanie nie przystawało damie...

A gdzieś mam, że to nie przystaje!

- Frederic, wszystko pod kontrolą? - usłyszałam głos jakiegoś wampira, którego nie mogłam zobaczyć, ale wiedziałam, że był gdzieś przede mną.

- Tak. Trzymam ją dobrze - odparł, ściskając mój pośladek.

O, nie... Przegiąłeś!

Wbiłam paznokcie w częściowo zagojone już rany i przejechałam po nich, ponownie rozrywając skórę na plecach. Wampir syknął z bólu, po czym warknął gardłowo i rzucił mną o ziemię. Siła uderzenia odebrała mi na chwilę dech w piersiach, a gdy tylko mogłam już oddychać - syknęłam z bólu. Wampir przygniótł mnie kolanem i rękami do podłoża, nachylając się tuż nad moją twarzą.

- Masz krzepę jak na staruszkę, Rosemary, ale ze mną nie wygrasz - warknął, wysuwając kły.

Moje imię... Skąd on wie jak mam na imię?!

- Skąd znasz moje imię? - zapytałam, patrząc mu hardo w oczy, mimo, że sprawiał mi ogromny ból, wbijając kolano w brzuch oraz paznokcie w barki.

- Cały podziemny świat szuka morderczyni Michaela Barkley'a - ciebie - mruknął, chowając kły i odsuwając się od mojej twarzy. Nie zmniejszył jednak nacisku.

- Nie możesz wiedzieć, że to ja - prychnęłam.

- Przed chwilą, zadając mi pytanie, sama się przyznałaś - odparł, z kpiącym uśmieszkiem - Poza tym, jesteś staruszką w czarnej tunice z pierścieniem na palcu - idealnie jak w opisie.

- Jakim opisie? - dopytywałam.

Czy w świecie magii nie ma czegoś takiego jak "spokojny dzień"?

- Vanessa Steel, niedoszła Vanessa Barkley, rozesłała za tobą list gończy po całym magicznym świecie - odparł - A my zamierzamy zgarnąć nagrodę.

Podniósł się, ciągnąc mnie za sobą.

- Będziesz grzeczna, czy trzeba ci pomóc? - zapytał, obnarzając  kły i wysuwając pazury w prawej ręce.

Ja nie umieram...

Splunęłam mu w twarz.

- Marny z ciebie wampir skoro tak zarabiasz na życie. Sługusie.

Przeorał mi pazurami skórę nad obojczykiem. Zacisnęłam tylko szczękę nie wydając żadnego dźwięku.

- Marnie skończysz jeśli dalej będziesz tak mówić - syknął - A teraz śpij - dodał kojącym głosem.

Że co?

- Jesteś senna. Powieki robią się ciężkie - szeptał - Odprężasz się... Zapadasz w błogi sen.

Nie chciałam go słuchać, ale moje ciało zbuntowało się i robiło wszystko, co tylko mi kazał. Zamknęłam oczy i odpłynęłam, przeklinając w duchu wszystkie wampiry.

***

Obudziłam się, leżąc na zimnych kamieniach. Otworzyłam oczy, rozglądając się po pogrążonym w mroku, maleńkim pomieszczeniu. Jedyne światło wpadało przez dziurę w suficie, zasłoniętą kratami. Na jednej ze ścian były kolejne kraty - tym razem drzwi.

Jestem w celi.

Wstałam, nie wytrzymując już zimna bijącego od podłogi. Zatarłam ręce i potarłam ramiona, próbując się rozgrzać.

Gorzej niż w Dover...

Zaczęłam chodzić w tę i z powrotem. Od ściany do ściany... Przeliczyłam wymiary celi: trzy na cztery kroki. Pogrążyłam się w rozmyślaniach.

Nie miałam pojęcia ile spałam ani gdzie jestem. Nie wiedziałam też kim była Vanessa Steel ani co mi zrobi. Nie, to wiedziałam - ona mnie zabije... Miałam mętlik w głowie, a w takich sytuacjach najlepiej zapytać o rozwiązanie Alberta.

Alberta... Gdzie jest Albert?!

Zaczęłam przetrzepywać kieszenie tuniki, kaptur, wszystkie fałdy materiału. Przepatrzyłam całą celę sprawdzając czy gdzieś nie leży. Nigdzie go nie było.

- Zgubiłam Alberta - szepnęłam wstrząśnięta.

Jak mogłam zgubić Alberta?! To niemożliwe...

Walnęłam dłońmi w ścianę i przyłożyłam czoło do zimnego kamienia.

Boże, co ja teraz zrobię? Jak ja sobie poradzę? Straciłam przyjaciela... Doradcę... Obrońcę... Jezu, jestem nieżywa! Aaa... No tak! Przecież ja nawet nie umieram!

Uderzyła czołem o ścianę. I jeszcze raz... I jeszcze...

Nieśmiertelność... Nieśmiertelność.

Przestałam walić głową o kamień.

Czyli Vanessa mnie nie zabije! O matko! Skarze mnie pewnie na wieczne tortury albo uczyni swoim sługą... Em.. Nie. Raczej tortury.

Walnęłam dłońmi w ścianę.

Nawet nie mogę liczyć na wytchnienie w postaci śmierci! Przeklęta nieśmiertelność! Dlaczego Albert zawsze ma rację?

Usłyszałam skrzypnięcie otwieranych drzwi. Poderwałam się, odrywając od kamienia i zobaczyłam podchodzącego do mnie Frederic'a.

- Wychodzimy - rzucił, łapiąc mnie za nadgarstek i ciągnąc w stronę drzwi - Twój czas nadszedł.

Próbowałam się wyrwać, ale bezskutecznie. Podniosłam nogę, żeby go kopnąć w tył kolana i powalić.

- Nie radzę - powiedział, a ja zastygłam w połowie czynności. Wyciągnął mnie na korytarz, oświetlony kilkoma pochodniami - Uśpię cię znowu jeśli tylko coś mi zrobisz.

- Masz oczy dookoła głowy? - zapytałam zirytowana.

- Nie. Po prostu znam cię na tyle by wiedzieć dobrze, że byłabyś zdolna do takiej głupoty - odparł idąc ze mną korytarzem.

- Znamy się jeden dzień.

- Na trzeźwo? Tak. Ale w rzeczywistości dwa tygodnie - mruknął.

Stanęłam jak wryta.

- Spałam dwa tygodnie?! - krzyknęłam.

- Tak. Obudziłem cię dopiero dzisiaj, bo dostałem zapłatę i mogę cię już oddać. Nie będziesz zajmować mi celi - odparł, odwracając głowę i puszczając mi oczko.

Puścił mi oczko?!

Zaparłam się. Frederic pociągnął, niemal wyrywając mi ramię ze stawu. Nie ruszyłam się.

- Jesteś gorsza niż osioł - mruknął, podchodząc bliżej. Podniósł mnie i przerzucił sobie przez ramię.

- Co ty wyprawiasz?! Puść mnie! - wrzeszczałam, waląc go pięściami w plecy. Zaczął wchodzić po schodach. Już miałam rozerwać mu koszulę i zatopić paznokcie w skórze, gdy nagle odezwał się z rozbawienie w głosie:

- Ani się waż! Lubię tę koszulę.

Wydałam z siebie jęk frustracji. Już miałam go zignorować i podrzeć materiał gdy nagle zobaczyłam na stopniach obok siebie czyjeś buty. Kilka par butów... Podniosłam z trudem głowę i zobaczyłam rozbawionych moją sytuacją, trzech mężczyzn faerie, przyglądających się całemu zajściu z lekkim uśmieszkiem na ustach.

Prychnęłam, posyłając im pogardliwie spojrzenie.

Znalezłam się na szczycie schodów w jakimś szerokim korytarzu, na którego końcu znajdowały się drzwi. Frederic postawił mnie na ziemi.

- Jak będziesz uciekać to i tak cię dogonię. Nie warto - ostrzegł mnie i odszedł, podchodząc do fae stojących na schodach.

Jeden z nich, blondyn, uważnie mi się przyglądał. Miałam wrażenie, że gdzieś już go widziałam... Ale nie mogłam sobie przypomnieć gdzie.

- Przybyliście po czarownicę? - zapytał Frederic.

Jeden z fae, czarnowłosy,  kiwnął głową, po czym zaczęli schodzić w dół. Kiedy tylko zniknęli mi z oczu, rzuciłam się biegiem w stronę wyjścia. Nacisnęłam klamkę, ale drzwi były zamknięte. Nieelegancko przeklęłam, kopiąc przy tym w deski.

Obróciłam się i oparłam o drewno. Walnęłam w nie pięścią i zsunęłam się w dół.

Ostatnia nadzieja pogrzebana...

Mężczyźni długo nie wracali, a ja zaczęłam marznąć, siedząc na kamiennej posadzce, więc wstałam i... zaczęłam chodzić. Byłam w połowie korytarza, gdy nagle usłyszałam kobiece krzyki.

Lydia.

Stanęłam, próbując rozszyfrować co mówiła. Nie zrozumiałam. Chwilę później wrzaski ucichły i ustąpiły dźwiękowi kroków na schodach. Po chwili na korytarz wyszedł wampir, a za nim dwaj fae ciągnący, zawieszoną między nimi, nieprzytomną albo nieżywą, Lydię. Pochód zamykał czarnowłosy faerie, posyłający mi nieufne spojrzenie.

- Jesteś pewny, że to ona? - zapytał cicho blondyna.

- Tak. Napewno - odparł tamten, poprawiając przy tym rękę kobiety zawieszoną na jego ramieniu. Fae obrócił się do Frederic'a.

- Wampirze, ile daje kupiec za tę kobietę? - skierował do niego pytanie, wskazując głową w moją stronę.

- Dwieście tysięcy - odparł Frederic.

Otworzyłam usta ze zdumienia.

- Dajemy trzysta dla ciebie i dwieście dla kupującego - rzucił kwotą czarnowłosy, sięgając do kieszeni.

Ile??? Mój Boże... Naprawdę jestem tyle warta?

Wyciągnął z kieszeni sakiewkę, po czym podniósł drugą dłoń, z której buchnął zielony płomień. Dotknął przedmiotu, a w jego miejsce pojawił się o wiele większy, skórzany worek, który ledwo mieścił mu się w ręce.

- Pięćset tysięcy monet. To jak? Dobijamy targu?

Frederic wpatrywał się z szerokim uśmiechem w worek, po czym ochoczo się zgodził. Porwał sakwę w ręce i przywiązał ją to paska spodni.

- Dobrze się z tobą robi interesy, Fortisie. - stwierdził wampir popychając mnie w stronę mężczyzn.

Byłam zdezoriętowana i całkiem oszołomiona. Nawet nie opierałam się, gdy czarnowłosy złapał mnie za łokieć i zaczął prowadzić, tuż za ciągniętą Lydią, do wyjścia.

Frederic otworzył kluczem drzwi, po czym natychmiast się odsunął. Fortis wraz ze mną wyminął mężczyzn z czarownicą, nacisnął klamkę i wyszedł, ciągnąc mnie za sobą. Był środek dnia, słońce zakuło mnie w oczy. Kiedy w końcu przyzwyczaiłam się do takiej ilości światła, zobaczyłam, że jesteśmy na skraju lasu.

O, nie... Czy to jest, znowu, ten sam, przeklęty las?!

Otrząsnęłam się z otępienia i wyszarpnęłam łokieć z uścisku, po czym przyłożyłam fae w żebra. Uderzyłam w twarde mięśnie. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.

- Już się bałem, że będziesz taka sztywna na zawsze - zauważył głosem ociekającym sarkazmem, łapiąc mnie znów za ramię i prowadząc w stronę lasu.

- Nigdzie z tobą nie pójdę! - krzyknęłam, próbując się wyrwać. Bez skutku.

- Rzucasz się jak rozdrażniona kotka - zauważył.

Zacisnęłam szczękę, gromiąc go lodowatym spojrzeniem. W ogóle nie zareagował, prowadząc mnie dalej w stronę drzew.

- I kto tu jest sztywny? - fuknęłam, odwracając głowę.

- Jestem poważny - nie sztywny - odparł lekko rozdrażniony.

- Nie widzę różnicy, Fortisiu.

- Jak mnie nazwałaś? - syknął, mocniej zaciskając palce na mojej ręce.

- Fortisiu! Fortisiu! Fortisiu! - powtórzałam, patrząc mu wyzywająco w oczy.

Zatrzymał się, przyciągając mnie gwałtownie w swoją stronę.

- Waż słowa, bo któreś z nich może cię kiedyś kosztować życie - warknął.

Odsunął mnie od siebie po chwili, po czym wkroczył do lasu.

- Fortisiu... - szepnęłam jeszcze po raz ostatni.

- Wystawiasz moją cierpliwość na próbę, a naprawdę nie chcesz mnie zobaczyć wściekłego! - syknął.

- Już nie będę - odparłam, dając mu się prowadzić bez oporu.

Oczywiście, że będę! I to przy każdej okazji!

- Gdzie mnie prowadzisz? - zapytałam potulnie niczym owieczka.

Fae zmierzył mnie nieufnym wzrokiem, po czym odparł:

- Do lasu.

- Tyle zauważyłam. Nie jestem głupia.

- Idziemy do portalu prowadzącego do Dworu Nocy - odparł po chwili.

To pewnie jakaś kraina faerie...

- Dlaczego mnie wykupiłeś? - zapytałam, nie wiedząc czy napewno chcę poznać odpowiedź.

- Dowiesz się w swoim czasie - odpowiedział Fortis, patrząc na mnie wzrokiem zakazującym dopytywania.

Zrezygnowana spojrzałam przez ramię na bezwładne ciało Lydii.

Dalej się nie ocknęła... Co oni jej zrobili?

- Czy ona żyje?

- Tak - odparł lakonicznie.

- Co się z nią stanie?

Fortis zastanawiał się chwilę czy udzielić mi odpowiedzi, a po namyśle stwierdził, że może to zrobić i odpowiedział:

- Zostanie ukarana z ręki mojej Pani.

- Zginie? - dopytałam, znając z góry odpowiedź. Fae kiwnął głową - Dlaczego?

- A dlaczego jesteś taka ciekawska? - fuknął.

- Taka moja natura - stwierdziłam, wzruszając ramionami.

Oboje zamilkliśmy. Ciszę mąciły tylko kroki, szelest liści i pojedyncze westchnienia fae ciągnących Lydię za nami.

Dlaczego? Dlaczego ja i dlaczego Lydia?

***

Nie ma to jak wprowadzić dwie nowe postacie w jednym rozdziale...

Który wam się bardziej spodobał? :P

Do następnego ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro