Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10

Dzisiaj w rezydencji odbędzie się uczta, na którą Michael zapewne zaprosi muzyków, aby za opłatą umilali mu czas.

Skąd o tym wiem? Od Alberta, oczywiście. Jako, że jest szczurem odwiedził dziś rano kuchnię i doniósł mi, że panuje w niej istny chaos. Trzy kucharki wydzierały się na swoje pracownice, popędzając je i ganiąc za każdy, najmniejszy błąd. Powstało już co najmniej dwadzieścia różnych potraw, a przygotowaniom nie było widać końca.

Oj tak, szykowała się bardzo wystawna uczta!

- Ubrałaś się już? - zapytał Albert, siedzący do mnie tyłem od jakichś dziesięciu minut, gdyż nie mogłam uporać się z ułożeniem sukienki tak, bym przynajmniej się o nią nie potykała. Po raz kolejny zwinęłam fałdy spódnicy i wepchnęłam je za pasek, który był dołączony do stroju.

- Tak - odparłam po chwili, wciąż robiąc ostatnie poprawki. Albert obrucił się błyskawicznie, a potem wybuchnął śmiechem. Klepnął się łapką w czoło i przejechał nią przez cały pyszczek.

- To... przeszło... moje najśmielsze... oczekiwania... - wydukał między kolejnymi salwami śmiechu.

Dostał ode mnie po grzbiecie i natychmiast przestał chichotać.

- Ej! Za co to? - zapytał zdziwiony, że posunęłam się do rękoczynów.

- Za niewyparzony język i chamstwo - odparłam i jak gdyby nigdy nic zaczęłam przeczesywać palcami włosy. Do tej pory udawałam, że jego docinki wcale mnie nie ruszały, ale one ruszały, a wręcz poruszały do głębi.

- Ostatnia osoba, która mi przywaliła leży teraz trzy metry pod ziemią w Hiszpanii i wącha kwiatki od spodu...

- Grozisz mi? Musisz się więc pospieszyć, bo jutro rano może być już za późno byś wprowadził swe niecne plany w życie- odparłam ze spokojem, o który nigdy bym się nie podejrzewała. Mówię właśnie o swojej śmierci jak gdybym opisywała maślane bułeczki...

Albert otworzył pyszczek, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował, gdy tylko posłałam mu lodowate spojrzenie. Po chwili zniknął w zaroślach.

Zaczęłam energiczniej przeczesywać splątane kosmyki. Moje palce natrafiły na ogromny kołtun, który nie chciał ustąpić. Szarpnęłam sflustrowana. Te paskudne włosy nie miały zamiaru podzielić się na trzy części, żebym mogła je zapleść! W przypływie gniewu wyrwałam sobie sporą kępę tych kłaków. Stoicki spokój opuścił mnie wraz z narastającym bólem. Zupełnie jakby ktoś przebił bańkę, która do tej pory szczelnie oddzielała mnie od wspomnień i uczuć z nimi związanych. Wydarzenia ostatnich tygodni przewinęły mi się przed oczami jak film - bardzo chaotyczny film. Przeżycie wszystkiego po raz kolejny, obudziło głębokie pokłady skrywanej dotąd nienawiści, względem Michaela Barkley'a. Nie miałam już najmniejszych skrupułów by dzisiaj go zabić. Nie obchodziło mnie czy uśmiercę przy okazji kogoś innego. Ani też czy sama zginę. Nienawiść zdusiła we mnie wszystkie inne uczucia, a ja nie miałam zamiaru jej w tym przeszkadzać.

Kiedy czujesz tylko gniew - jest prościej i wygodniej... Co wcale nie oznacza, że lepiej.
Przebudziło się moje sumienie, by zaraz potem zostać zgaszonym kolejną falą nienawiści.

***

Nastał już wieczór, a ja od jakiegoś czasu - może minut, może godzin, siedziałam i patrzyłam tępo w krzaki przede mną. Liczyłam liście, połamane gałązki, kamienie... Byle tylko zająć czymś myśli. Miałam się właśnie zabrać za źdźbła trawy, ale przeszkodził mi Albert swoim przybyciem.

- Właśnie wpuścili grajków do środka. Masz worek z mieszanką? - zapytał. Kiwnęłam głową na tak - No to idziemy - oznajmił ruszając w stronę kuchni.

Po przedarciu się przez krzaki przykucnęliśmy na skraju cienia jaki dawały nam zarośla. Nawet stąd słyszałam kobiece krzyki, szmer rozmów, szczęk pojedynczego naczynia uderzającego o podłogę... Przez dość dużą szparę pod drzwiami widziałam w bladym świetle stopy zabieganych służących. Rzeczywiście uczta stała się powodem istnych kuchennych rewolucji!

- Chyba powinienem już iść, zanim wyniosą danie główne - zagadnął Albert. Nie doczekał się ode mnie żadnej reakcji - Hej... Przepraszam. Bardzo przepraszam. Przyznaję - przesadziłem. Łapa na zgodę? - podał mi łapkę, patrząc przepraszającym wzrokiem. Stopił tym odrobinę lodowatą powłokę wokół mojego serca, ale nie na długo.

- Na ciebie czas - odparłam, beznamiętnie wpatrując się w ścianę rezydencji. Opuścił krzaki z podkulorym ogonem. Patrzyłam jak drepta zrezygnowany do drzwi po czym znika w środku. Zaczęłam zasypywać samą siebie gradem pytań.

Może byłam za ostra? Może powinnam była mu wybaczyć? Może jestem zbyt pamiętliwa? Może... Może powinnam wyhodować nowe serce? To już się nie nadaje...

Prychnęłam.

Niby wszystko jest teraz możliwe, ale bez przesady.

Usłyszałam piski i wrzaski dochodzące z kuchni.

Oho! Albert wkroczył do akcji.

Wyszłam z ukrycia i podbiegłam do drzwi. Wrzaski i dźwięk rzucanych naczyń stały się głośniejsze. Powoli uchyliłam drzwi i wślizgnęłam się do środka. Zobaczyłam tuzin kobiet stojących na stole i kilka innych kulących się na krzesłach i skrzynkach. Wszystkie z trwożnymi krzykami śledziły wzrokiem szczura, który biegał po pogrążonej w półmroku kuchni, wdrapując się właśnie na wór ze zbożem.

- Wiiihaa!!! Gąski chodźcie do wujka! - wrzasnął, wskakując na stół. Wszystkie służące jak na zawołanie zeskoczyły z blatu, piszcząc i rzucając czym popadnie w Alberta, który zwinnie unikał wszystkich ciosów.

Zeskakując na ziemię odsłoniły mi widok na drugi stół, który cały zapełniony był potrawami. Do tej pory nikt nie zauważył mojej obecności. Chcąc, aby tak pozostało złapałam leżący na worku mąki czepek i ubrałam go na głowę.

Jak to mówią - kiedy wejdziesz między wrony, zaczniesz krakać jak i one.

Po małym przekręceniu znaczenia tego powiedzenia postanowiłam wprowadzić je w życie, wtapiając się w tłum. Poczekałam na kolejny ruch Alberta i z przeraźliwym piskiem zaczęłam biec w stronę drugiego stołu. Weszłam na taboret i przykucnęłam, aby lepiej widzieć to co znajdowało się na blacie.

Miałam przed sobą mnóstwo różnych dań i za nic w świecie nie mogłam się zdecydować, do którego z nich dosypać srebrno-ziołowej mieszanki.

Zupa grzybowa. Potrawka z kurczaka. Nadziewana gęś. Jakaś sałatka. Sos. Gulasz. Aaa... Gdzie to dosypać?!

Musiałam się sprężać, bo w końcu ktoś z głównej sali zareaguje i przyjdzie sprawdzić co się dzieje. Spojrzałam na porcelanowe naczynia, w których były poszczególne potrawy. Zaczęłam się im przyglądać. I dzięki setkom godzin spędzonych na balach, ucztach i bankietach zauważyłam, że naczynia różnią się między sobą zdobieniami i wielkością.

- Rosemary!!! Streszczaj się tam, bo mnie zaraz zabiją! - krzyknął Albert uciekając przed tęgą kobietą wymachującą miotłą. Wytrzeszczyłam oczy, nie tylko widząc szczura w niebezpieczeństwie, ale i słysząc swoje imię, które po raz pierwszy wypowiedział od samego początku naszej znajomości. Wróciłam do przyglądania się porcelanie.

Kwiaty. Zachód słońca. Las. Polowanie. Herb. Łąka. Wróć! Herb. Herb Barkley'ów!

Kilka potraw znajdowało się właśnie w tak ozdobionych naczyniach. Miałam do wyboru gulasz, zupę oraz gęś. Wybrałam to pierwsze i właśnie tam wsypałam zawartość skórzanego woreczka. Zamieszałam dokładnie.

No dobra. Czas się ulotnić.

Wszystkie kobiety wciąż przyglądały się szczurowi z przerażeniem w oczach i żadna nie zauważyła mojej obecności. Albert wciąż wytrwale uciekał przed miotłą, ale wyraźnie widziałam, że słabnie. Biegł coraz wolniej, a od uderzeń dzieliły go już tylko centymetry.

- Rosemary! - krzyknął znów moje imię.

Nie zostawię cię Albert!

Rzuciłam się biegiem na pomoc przyjacielowi.

***
Jestem z siebie dumna 😊 To najdłuższy rozdział jaki kiedykolwiek napisałam, ale nie widziałam najmniejszego sensu w dzieleniu go na dwa.

Do następnego ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro