Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XV cz. 2 To nasza wina


Wzruszyłam ramionami, zapominając o przeprosinach i usiadłam na ławce niedaleko drzwi wejściowych na salę sądową, mając nadzieję, że coś uda mi się usłyszeć. 

Na próżno. 

Solidne drzwi nie przepuszczały żadnego dźwięku. 

Ojcowie nie poinformowali nas, co w takiej sytuacji robić, więc zdecydowałam się czekać pod salą. Kilkoro reporterów również się na to zdecydowało, ale zdecydowana większość opuściła sąd w poszukiwaniu innych sensacji. 

Po trzydziestu minutach Jayden również zrezygnował i gdzieś wyszedł. Ja dzielnie czekałam, obserwując otoczenie. 

Budynek sądu był stary, a gdzie nie gdzie, pod wysoko zawieszonymi sufitami kruszył się tynk. Z korytarza było można wejść do sześciu sal sądowych, a nad każdymi drzwiami wisiała lampa. Na ławce niedaleko mnie siedział chłopak o czarnych włosach i ciemnej karnacji. Włosy miał równo przycięte i zmierzwione a ubrany był w garnitur, w którym widocznie nie czuł się komfortowo. Jego dłoń co chwila sięgała do kieszeni, ale zaraz wracała na swoje miejsce, jakby zdawał sobie sprawę, że nie zabrał tego, czego poszukiwał. 

Rick Lopez wyglądał dzisiaj zupełnie inaczej niż gdy widziałam go ostatnim razem. 

Brakowało w nim nonszalancji, a włosy jakby skrócił. 

Był mocno spięty, jakby zdawał sobie sprawę, że zaraz ktoś może wskazać go jako podejrzanego. Obok opierał się o ścianę drugi nastolatek. Co rusz zmieniał pozycję i przymykał oczy, próbując się skupić. 

Levi Franklin jako dziecko został zdiagnozowany na ADHD, które teraz nie dawało mu spokoju. Przyglądałam się im przez dłuższą chwilę, ale oni zdawali się nie zwracać na mnie uwagi. Istniało dość duże prawdopodobieństwo, że mnie nie zapamiętali. 

Kolejna twarz, którą widzieli, nie wiadomo, gdzie i nie wiadomo, kiedy. 

Poza tym oboje mieli na głowie ważniejsze sprawy niż zastanawianie się nad nieznajomą z naprzeciwka. Może Jaydena by zapamiętali, gdyż rozmawiał z nimi na imprezie, ale on już dawno rozpłynął się w powietrzu. 

Godzinę później drzwi od sali sądowej najbliżej mnie otworzyły się. Aaron Roberts z eskortą policji wyskoczył zza nich najszybciej, jakby się paliło. Zresztą nie do końca było to kłamstwem. 

W końcu jego życie właśnie zmieniało się w popiół. 

Zaraz za Aaronem próg przekroczyli ojcowie. Wyniośli z pokerowymi twarzami. Zastanawiałam się, czy oddalono przyznanie się do winy i czy Roberts został już przesłuchany. Chciałam podejść o to zapytać, ale Jason Roberts dopadł ojców pierwszy. Z tak bliskiej odległości słyszałam każdy element ich rozmowy.

Jason był blady i niemal potknął się, gdy podbiegał do obrońców swojego syna.

-Co się stało? Dlaczego zakończyli tak szybko? - zapytał z nutą przerażenia w głosie.

- To nic takiego - uspokoił go mój ojciec - Sędzia ogłosiła piętnaście minut przerwy zanim pana syn będzie zeznawał w tym czasie chcemy z nim porozmawiać więc jeżeli pan pozwoli to będziemy już iść.

Adwokaci nie chcieli tracić ani chwili. Zanim jednak zdążyli przejść dalej, dobiegły mnie odgłosy szamotaniny.

-Co tu robisz - usłyszałam warknięcie Aarona, który właśnie zbliżył się niebezpiecznie do Ricka i patrzył na niego wilkiem.

- Będę zeznawał, chce, aby mordercę dosięgła sprawiedliwość.

- To była twoja wina - warknął Aaron i już chciał się rzucić na byłego chłopaka siostry, gdy strażnicy chwycili go pod ramiona i odciągnęli od świadka.

Ruszyłam w kierunku ojca, aby być jak najbliżej, gdy będzie rozmawiał z oskarżonym. Chciałam w ten sposób zdobyć przewagę nad wciąż nieobecnym Jaydenem i dowiedzieć się co wydarzyło się na sali sądowej.

-Stop!

Zatrzymałam się w pół kroku, gdy w powietrzu rozniósł się głośny krzyk. Kilka osób naokoło mnie również zamarło, ale niektórzy wciąż się przemieszczali. Na przykład mój ojciec, który nic nie zrobił sobie z komendy i szybkim krokiem zmierzał ku Aaronowi. 

Najprawdopodobniej, aby dać mu reprymendę za wcześniejsze zachowanie.

-Powiedziałam stać! - tym razem krzyk złamał się w połowie, a ja usłyszałam charakterystyczny dźwięk przeładowywania broni.

Przełknęłam ślinę i dopiero teraz odwróciłam się, aby zobaczyć, kto rozdaje karty.

Rudowłosa nastolatka z przerażeniem wymalowanym na twarzy celowała w tylko sobie znane miejsce z glocka. 

Żołądek podszedł mi do gardła. 

Orientując się w zagrożeniu, teraz wszyscy zatrzymali się, jakby wstrzymując oddech. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w najlepszą przyjaciółkę Hailey Roberts i zastanawiałam się, co jej pojawianie się tutaj, z pistoletem w dłoni, oznaczało.

Ktoś z ochrony spróbował się do niej zbliżyć, ale ona natychmiast wycelowała broń w Aarona.

-Nie ruszać się - powiedziała, a jej prawa ręka widocznie trzęsła się podtrzymując pistolet – wszyscy ręce do góry.

Podobnie jak inni wykonałam polecenie.

- Odłóż broń - powiedział ktoś spokojnie, ale za bardzo bałam się, aby odwrócić się i sprawdzić kto.

Co powinnam zrobić? 

Nie byłam celem. 

Może powinnam paść na podłogę i osłonić głowę. 

Wydawało się to rozsądną opcją, ale strach mnie paraliżował. 

Z trudem próbowałam sobie przypomnieć zasady postępowania w przypadku podobnego ataku, które wpajano nam w szkole. Nikt jednak nigdy nie brał ich na serio. 

Takie rzeczy w końcu nie zdarzają się ludziom takim jak my. 

A przynajmniej tak nam się wtedy wydawało.

Polly Jackson zrobiła krok do przodu, a ja poczułam, jak osoby stojące najbliżej niej wstrzymują oddech.

-To nie on – jęknęła, a ja zauważyłam, że po jej twarzy ciekną łzy - Aaron nic nie zrobił.

Powiedziała i przesunęła pistolet, teraz kierując go w mojego ojca, który od razu podniósł ręce do góry, tak aby były jeszcze lepiej widoczne. 

Żadnych gwałtownych ruchów. 

Chciałam rzucić się mu na pomoc, ale ten posłał mi ostrzegawcze spojrzenie. Coś w rodzaju mieszanki strachu i ulgi. Jakby próbował mi przekazać, że mam się nie ruszać, bo tylko wtedy jestem bezpieczna, a on sobie jakoś poradzi.

Po chwili rudowłosa przesunęła pistolet na kogoś innego. Rick Lopez stał tam, gdzie wcześniej a na jego twarzy odmalowało się przerażenie. Teraz to on był celem.

-To nasza wina - jęknęła Polly. Miałam wrażenie, że całe jej ciało dygocze od spazmów płaczu. Miałam tylko nadzieje, że przez to nie naciśnie przypadkiem spustu. Ogólnie miałam nadzieję, że go nie naciśnie.

- Polly - powiedział cicho Rick - odłóż broń, to nie ty, nie chcesz tego.

Albo mi się wydawało, albo chłopak zrobił krok w kierunku dziewczyny. Sięgnęłam do kieszeni, w której schowany jest telefon, zastanawiając się, czy uda mi się wezwać pomoc, zanim ktokolwiek się zorientuje. Obawiałam się, jednak, że moje szanse były bliskie zeru.

-To była nasza wina - szlochała dalej Polly - nie zasługujemy na życie, gdy jej je odebrano – nogi się pod nią ugięły - gdybyśmy coś zrobili - zająkała po raz ostatni, a jej palec ześlizgnął się i zacisnął na spuście.

Kula trafiła w Ricka, który w sile odrzutu zachwiał się do tyłu. Na jego twarzy malował się szok. Nie sądził, że dziewczyna naprawdę to zrobi.

Polly znowu otworzyła oczy i z przerażeniem spojrzała na dawnego przyjaciela.

-Przepraszam – jej głos załamywał się od coraz trudniej wciąganego powietrza –ja nie chciałam - zawyła.

Dziewczyna chwilowo opuściła broń i rzuciła się w kierunku chłopaka, aby sprawdzić jego stan, ale w tym momencie drogę zastąpiło jej dwóch strażników, którzy wcześniej pilnowali Aarona. Sytuację wykorzystało również kilka osób, które zmieniły swoją pozycję i przywarły do ziemi lub ścian, aby jak najbardziej zwiększyć swoje szanse na przeżycie.

W tej samej chwili drzwi wejściowe do sądu otworzyły się, a ja modliłam się, aby było to wsparcie wezwane przez strażników. Przez duże drzwi wszedł Jayden Marshall, zwracając przy tym na siebie uwagę napastniczki.

-Co się dzie... - zamarł na widok broni.

- Zamknij drzwi – powiedziała Polly cicho, jednak na tyle głośno, aby zdołał usłyszeć, co mówi.

Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, a Jayden zrobił krok do przodu, unosząc ręce do góry na wzór innych zgromadzonych. Na twarzy jego ojca pojawiły się kropelki potu.

Jeden ze strażników przyłożył Polly broń do pleców, ale nie odważył się strzelić. Szok mógłby spowodować, że rudowłosa znowu pociągnęłaby za spust.

-Opuść broń - powiedział spokojnie strażnik o zimniejszej krwi. Drugi był wyraźnie młodszy i zbladł wyjątkowo mocno.

Nic więcej nie zarejestrowałam.

Ponownie ogłuszył mnie huk. 

//////////////////////////

Tsa.... 

Może zostawię to bez komentarza

Enjoy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro