Karawana
Ogromne podziękowania dla Yumiko_Aki i skrybaArtura za okazaną pomoc przy poniższym tekście.
W komentarzach są linki do artykułów, które wyjaśniają poszczególne części uniwersum.
Wydawałoby się, że w Dzielnicy Południowej Miasta Wspaniałości życie tętni od świtu do zmierzchu, często przeciągając się do późnej nocy, by po zaledwie dwóch godzinach ciszy wszystko powróciło do normy. Zadziwiającym jest, iż kupcy i przekupki tryskali wigorem dzień w dzień, niezależnie od tego, czy w Waterdeep panowała okrutna Auril, czy dająca życie Chauntea. Przypominali w tym znanych mi artystów, którzy nie potrafili usiedzieć na miejscu, gdy dopadło ich natchnienie i tworzyli wspaniałe dzieła, jakby sam Poszukiwacz Wyvernspur obdarzył ich łaską, szepcząc do ucha jakich słów mają użyć. Przeto kupcy byli podobni, niczym poeci wymyślający i recytujący kolejne argumenty w celu przekonania ludzi i nieludzi, że oferowane przez nich dobra są najwspanialsze na całym znanym kontynencie! Robili to zawsze głośno, nigdy szepcząc, tym upodabniając się już do heroldów, którym zależało na przekazanie informacji ludowi, aniżeli do rymotwórców; ci w końcu skupiali się na zawarciu emocji w słowach, a nie na ich donośności.
Miejsca było sporo, ale jeszcze więcej było wozów, czasem tak ściśniętych, stojących burta w burtę, że przejście było albo niemożliwe, albo sprawiało trudności. Właściciele owych wozów kłócili się między sobą. Powody zaliczano do prozaicznych, argumenty do dziecinnych. Kłócili się także kupcy: z celnikami o wysokie cło, oskarżając ich o zdzierstwo i bandytyzm, z kupującymi („jak spuszczę z ceny, to dzieci mi pomrą z głodu!"), ze sprzedającymi („spuść pan z ceny, bo dzieci mi pomrą z głodu!"), z innymi kupcami („daj mi to kupić, kmiocie, bo nie będę miał w co dzieci ubrać!").
Widocznie nawet w tak cywilizowanym mieście, jak Korona Północy, dochodziło do wykorzystywania dzieci, jednak nie do pracy, a w charakterze karty przetargowej. Skuteczność nie była mi jednak znana, bowiem nikt nie pokusił się o stworzenie statystyki. Jeśli już o pociechach wspomniałem, te skumały się z żebrakami oraz bezdomnymi psami i chodziły od kupca do kupca, prosząc o pieniążka albo coś do jedzenia, a gdy pańskie oko nie patrzyło, częstowały się zgromadzonymi na wozach czy stoiskach dobrami. Regularnie kończyło się to sytuacją, kiedy wściekły straganiarz wołał straż, która nie miała szans na złapanie mniejszych i zwinniejszych dzieciaków. Nierówna była to walka.
Nie można było zapomnieć o babciach i sprzedawczykach, którzy węszyli okazje do zarobku, wciskając ochroniarzom karawan niby magiczne przedmioty, wśród których królowały talizmany chroniące noszącego. Doświadczeni najemnicy i poszukiwacze przygód wzgardzali podobnymi zabobonami, ale młokosy to inna sprawa. Co drugi biegał z króliczą łapką zawieszoną na szyi, która w założeniach miała przynosić szczęście. Królikom nie przyniosły.
Czekając na zleceniodawcę, poszukiwacze przygód zabijali nudę, czasem także i kolegów po fachu, w różnych pojedynkach: na pięści, broń białą, z rzadka magię. Uzdrowiciele pracujący w miejscowych szpitalach mieli naprawdę wiele pracy i rąk do przyszywania. Czasem zdarzało się, iż obrywał nie oponent, tylko przechodni. Budziło to oburzenie w tej bardziej spokojnej części społeczeństwa, która co prawda swoje oburzenie wyrażała werbalnie, ale nic poza tym. Żaden obywatel nie miał szans na przekrzyczenie przekupki. Nawet z użyciem sztuki magicznej.
Oburzenie budziły również kobiety lekkich obyczajów, kręcące się wokół krzepkich, niekoniecznie przystojnych i zdecydowanie spragnionych uciechy najemników. Oferowały chwile przyjemności i wieki udręki. Wydawałoby się, że skumały się ze wspomnianymi uzdrowicielami, do których kolejki mężczyzn drapiących się w okolicach krocza albo bezpośrednio po genitaliach były równie długie, co te z rannymi.
Jednakże największym problemem nie byli natrętni kupcy, złośliwe starowinki dorabiające na stare lata, ochlejmordy, awanturnicy i małe drapichrusty pomiędzy nimi, a wszechobecny fetor nie tylko niemytych ciał, ale także ekskrementów koni, mułów, osłów i innych zwierząt stricte jucznych, które robią pod siebie. Ani chyba skazańcy, gdyż kto o zdrowych zmysłach zgłosiłby się do takiej pracy, próbowali odławiać fekalia, ale przypominało to budowanie zamku z piasku na brzegu morza. Nie zdążyli wynieść jednych, a już pojawiały się kolejne.
Wszystkie powyższe słowa zostały przekreślone.
.::.
– Idealny materiał na obraz, beznadziejny na opowieść – mruknął artysta pod nosem, który zdążył już zatkać palcami. Na jego twarzy malował się z trudem ukrywany niesmak i powoli zaczynał żałować, że wpadł na tak głupi pomysł. Czyż nie lepiej było mu pod dachem przyjaciela, w odosobnionym pokoju?
Ale teraz był wśród ludzi i bez żadnych perspektyw na to, że w najbliższym czasie będzie sam, nad czym ogromnie ubolewał.
Wędrował od wozu do wozu, powoli i pozornie bez celu. Znalezienie konkretnej osoby w takim tłumie było dość trudne, ale na szczęście Vincent miał przy sobie szmatkę z narysowanym herbem, co miało ułatwić sprawę. Gdyby jeszcze tak przewyższał innych mężczyzn o głowę, a nie był niższy o pół...
W końcu, po przynajmniej kilkunastu minutach przeciskania się wśród ludzi i nieludzi i przepraszaniu, kiedy na kogoś wpadł lub kogoś nadepnął, czujne oko pisarza dostrzegło namalowanego na burcie siwego, brodatego mężczyznę z podróżną peleryną łopoczącą na wietrze. Przed wozem zgromadziła się grupka najprawdopodobniej najemników, bo wszyscy, bez wyjątku, poobwieszani byli groźnie wyglądającym żelastwem. Na tyle groźnie, że wokół nich było całkiem sporo pustej przestrzeni, jakby przechodzący obok bali się postawić chociaż skrawek buta na ich terytorium.
Vincent wziął głęboki wdech, którego od razu pożałował, wypuścił powoli powietrze i podszedł bliżej.
– Czego szukasz, bratku? – zapytał jeden z mężczyzn stojących przy beczce, która służyła za stół do gry w kości. Postawę miał taką, jakby spodziewał się w odpowiedzi „kłopotów", a co za tym idzie, zachęty do bójki.
– Szukam Guza – odparł niewinnie artysta.
– Z przyjemnością pomogę ci go znaleźć. – Najemnik uśmiechnął się paskudnie, zacierając ręce.
– Daj spokój chłopakowi, Drav. Chucherko z niego, nie miałbyś krzty wyzwania ni zabawy – wtrącił się inny, odziany na podobieństwo Jeźdźca Wiatru. – To Vincent, przyjaciel mojego przyjaciela, czyli także i wasz od tej pory. Powiedziałbym, żebyście traktowali go jak swojego, ale jestem pewien, że by tego nie przeżył. – Teraz na kolejnych, młodszych i starszych twarzach zakwitły paskudne uśmiechy, jakby ludzie do wynajęcia mieli taki sam repertuar reakcji mimicznych. – Drava już znasz, to jest... – Guz wymienił każdego z imienia, a Vincent i tak ich nie zapamiętał. – Witaj w naszej kompanii!
.::.
Młody pisarz spał w najlepsze. Pomimo sprzyjającej pogody, półleżał przykryty kocem z głową opartą o worek wypełniony czymś nadzwyczajnie miękkim. Żaden z ochraniających karawanę najemników nie przerywał jego snu. Z wyjątkiem jednego, najmniej cierpliwego.
Wóz zatrząsł się nagle od dodatkowego ciężaru, budząc mężczyznę. Ten powiódł zaskoczonym i zaspanym spojrzeniem po najbliższej okolicy, jeszcze mocniej dziwiąc się, kiedy zobaczył postawnego blondyna.
– Ty jesteś Vincent? – zapytał siłacz. Spod koca wystawały tylko piwne oczy i brązowa czupryna skryby, utrudniając zidentyfikowanie leżącego. Gdy Vincent pokiwał głową, nieznajomy wyciągnął rękę przed siebie. – Jan.
Ach tak, Jan. Przedstawili go jako najmłodszego z ich kompanii, zaznaczając, że pomimo niewielu przeżytych wiosen potrafi władać mieczem. Dodali, jak to najemnicy, że nie tylko tym ze stali. Chłopak zarumienił się przy tych słowach, co nie uszło uwadze jego towarzyszy i wywołało wybuch śmiechu.
Artysta delikatnie uścisnął Janową dłoń. Najemnik wręcz przeciwnie.
– W czym... – Chrząknął Vincent, kiedy uświadomił sobie, że głos ma słaby. – W czym mogę pomóc?
– Słyszałem, że trudzisz się pisaniem. Durkan stwierdził, że to zajęcie dla kobiet, nie dla prawdziwych mężczyzn, ale myślę, że to z zazdrości. On sam potrafi podpisać się jedynie krzyżykiem. W sumie... to ja też. – Jan podrapał się z zakłopotaniem po potylicy. Vincent pomyślał, że gest jest mu bardzo znajomy. – Podumałem, że może mógłbyś napisać dla mnie list? Zostawiłem w wiosce narzeczoną, staram się trochę zarobić przed naszym ślubem, coby jej ojczulek nie gadał na lewo i prawo, żem nierób. Do tej pory zlecenia trwały krótko, więc nie było takiej potrzeby, ale po raz pierwszy jedziemy tak daleko. Zapowiada się, że do domu będę mógł wrócić dopiero za kilka dekadni. Nie chciałbym, żeby Shora się o mnie martwiła ani myślała, że o niej zapomniałem. Zrobisz to dla mnie? Dobrze zapłacę! – dodał szybko, widząc wahanie na twarzy pisarza.
Chwila, którą Vincent dał sobie na zastanowienie, przeciągała się coraz bardziej i bardziej, aż uświadomił sobie, że powinien odpowiedzieć. Jan nie wyglądał na kogoś, kogo można było w nieskończoność trzymać w niepewności.
– Zrobię – powiedział w końcu.
Pisarz zrzucił z siebie koc, a następnie wygrzebał z torby podróżnej swoje przybory do pisania. Gdy był gotów, dał znak Janowi, że może dyktować, ino powoli. Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy koło trafiło na większy kamień i cały wóz ponownie się zatrząsł. Vincentowi omsknęła się ręka, a pióro przejechało po liście, zostawiając na nim grubą kreskę. Już miał ją zgnieść, ale coś go tknęło. Westchnął ze zrezygnowaniem.
– Później przepiszę – wyjaśnił chłopakowi, który wpatrywał się w niego pytająco.
.::.
Karczma, w której się zatrzymali na noc, nie wyróżniała się spośród innych na całym Torilu: drewniany szynkwas z wydrążonymi rowkami, którymi rozlane piwo spływało do wiadra (a potem prawdopodobnie z powrotem trafiało do beczki); stojący za ladą grubawy karczmarz z rumianymi policzkami, często przecierający spocone czoło skrawkiem tkaniny i tą samą szmatką wycierający kufle; umilający pobyt grą na lutni i śpiewem bard, w wolnej chwili adorujący prześliczne dziewki służebne, które prawie że bez wytchnienia kursowały od długich, prostych stołów, w większości zajętych przez kupców i ochraniających ich towary najemników do kuchni, z której to od czasu do czasu wychylał się jeszcze większy od gospodarza kucharz, pytając gniewnie, czy skończyli już żreć, na co ta mniej kulturalna wiara odpowiadała śmiechem; nie można było zapomnieć o kilku ciemnych kątach, w których równie ciemne sprawy załatwiali zakapturzeni jegomoście; do tego wszechobecny fetor potu, uryny, wymiocin i dymu.
Gdzieś tam, przy wolnym stoliku i w miarę możliwości z daleka od towarzystwa, samotnie siedział Vincent, zbyt biedny na wynajęcie pokoju i zbyt bogaty, żeby nie pozwolić sobie na ciepły posiłek. Początkowo karczmarz podejrzliwie spoglądał na artystę, który do picia zamówił tylko wodę, ale szybko o tym zapomniał, gdy najemnicy mocno nadszarpnęli zapasy zgromadzone w piwniczce.
Przepisywanie listu nie należało do wymagających, ale pisarzowi trudno było się skoncentrować, kiedy do jego stolika co chwilę ktoś podchodził, zapraszając do wspólnej biesiady. Vincent każdemu spokojnie tłumaczył, że jest zajęty. Zazwyczaj rozumieli, mimo że wystarczało to na krótko. Tylko jeden nie chciał odpuścić; uparł się, żeby przeczytać wiadomość do narzeczonej. Całe szczęście Jan był na chodzie, bowiem artysta nie poradziłby sobie z wielkim jak dąb i pijanym jak bela mężczyzną.
A gdy dali mu spokój... wcale nie stało się łatwiej. Jakby dotychczasowe przeszkody były jedynie... wymówką?
Jako prawdziwy artysta powinien tworzyć bez problemów, na zawołanie, pstryknięcie palcami, już teraz, w tym momencie, nie czekając na napływ cudownej, jedynej, niepowtarzalnej weny, która przychodziła i odchodziła, jak jej się żywnie podoba, niczym kochanka, która zaspokojona wraca do swojego codziennego życia, by po jakimś czasie, znudzona rutyną, odwiedzić ponownie, dać co najważniejsze, a potem porzucić, zostawiając z jeszcze większą, rozdrapaną i nigdy niegojącą się raną!
Potrząsnął głową, by rozwiać kłębiące się myśli. Udzielił mu się nastrój panujący na sali. Gwar pomagał chaosowi wlać się do umysłu, który do tej pory pozostawał spokojny jak tafla jeziora w bezwietrzny dzień.
Skupienie – tego było mu właśnie trzeba. Zajrzeć w głąb siebie, odrzucić zewnętrzne bodźce, nie zwracać uwagi na krzyki, śmiechy i piski.
Wdech, wydech. Spokój...
– A dlaczego w ogóle „Pod Zwalonym Pniem"? – usłyszał irytująco wysoki głos, zadający to samo pytanie już po raz piąty tego wieczoru. Ale karczmarzowi to nie przeszkadzało. Z uśmiechem na ustach rozsiadł się wygodnie na ławie, tuszą wymuszając zrobienie miejsca. W ręce trzymał kufel, z którego starał się popijać, acz częściej oblewał siebie i sąsiadów, niż trafiał do gęby.
– A więc to tak – czknął – wszystko zaczęło się od tego, że tak jak wy, drodzy – czknął znacząco – towarzysze, podróżowałem z karawaną... – zrobił chwilę przerwy na napełnienie kufla i opróżnienie go na pechowego biesiadnika – i trafiliśmy na pień – czknął – zwalony pień. Ogromny zwalony pień – czknął – tak duży, że nie było szans go objechać ni z jednej – czknął – ni z drugiej. Ciągnąć koni z wozami – czknął – po lesie też nie było – czknął – sensu. Postanowili wyciąć przejście – czknął – bo nikt nie wymyślił. Rąbali – czknął – rąbali i rąbali – czknął – końca nie widać. A ludzie – czknął – musieli gdzieś spać. Wozy – czknął – niewygodne, więc postanowiwszy – czknął – że temu zaradzę, wziąłem się do – czknął – roboty. Dziękuję, dobry – czknął – człowieku – powiedział, kiedy nalali mu piwa. Wszyscy obok i za karczmarzem uciekli poza zasięg kufla. I nie wrócili już na mokre siedziska. – Zanim byli w – czknął – połowie, ja skończyłem – czknął – karczmę. Pozostała tylko kwestia nazwy – czknął – a to nie było – czknął – trudne...
– Przecież to niemożliwe!
– W pobliżu nie ma nawet żadnego lasu!
– Zmyślił żeś i tyle!
Niedowiarki nie przeszkadzały, ponownie, karczmarzowi, gdyż ten po skończeniu opowieści... zasnął. Pewnikiem poczuł, że spełnił swój karczmarski obowiązek, i to wręcz po stokroć!, więc z uczuciem ulgi, któremu towarzyszyło głośne pierdnięcie, pogrążył się we śnie. O dziwo, nie chrapał.
Od razu zrobiło się ciszej. Pozostali przytomni biesiadnicy półgłosem, żeby tylko nie obudzić gospodarza, zastanawiali się, co by tu zrobić zabawnego ze śpiącym jegomościem w roli głównej.
Vincent jedynie pokręcił głową z dezaprobatą i wreszcie zabrał się do pracy. Zamoczył pióro w kałamarzu, wytarł je o brzegi naczynia, pochylił nad pustą kartą. Gdy spojrzał na pierwowzór listu, zazgrzytał zębami; wręcz nie mógł patrzeć na te wszystkie niedoskonałości: niekształtne litery, zbyt długie lub zbyt krótkie kreski, przekreślenia i kleksy po atramencie.
„Najdroższa Shoro!
Niech nie zdziwi Cię niespodziewana zmiana charakteru mego pisma na zgoła ładniejsze i czytelniejsze."
Pisarz nie mógł powstrzymać się od odrobiny dziecinnej złośliwości, której Jan na szczęście nie odczuł w żaden sposób. Wiedział bowiem, że dłoń przyzwyczajona do władania twardym mieczem może mieć problemy z delikatnym piórkiem.
„Możesz spać spokojna, gdyż prawicę wciąż mam całą, zdrową oraz sprawną, więc nie piszę lewicą, a za pośrednictwem..."
Vincent zatrzymał się przed słowem „gryzipiórka". Przygryzł dolną wargę, myśląc intensywnie o tym określeniu i zastanawiał się nad małą zmianą. Stwierdził, że zleceniodawca i tak nie przeczyta tekstu, tylko przeleci wzrokiem, by upewnić się, że wszystko rzeczywiście jest tak ładne, jak obiecał skryba.
„... młodego pisarza, który zabrał się z naszą kompaniją.
Droga przebiega nader spokojnie i bez żadnych przeszkód. Żaden zły bandyta nie wyskoczył nam na spotkanie. Pewnikiem wszyscy tacy słyszeli już o dokonaniach moich oraz moich towarzyszy, a sama dobrze wiesz, że opowieści o (nazwa kompanii) nigdy nie przesadzają!
Zmierzamy do Iriaeboru, który leży na Kupieckim Trakcie. Chyba nigdy w życiu nie widziałem szerszej drogi. Kilka wozów bez problemu może jechać obok siebie i zdarza się, że kupcy z naszej karawany handlują z kupcami z karawan jadących w drugą stronę. Nawet nie schodzą z wozów i nie blokują przy tym przejazdu.
Sam w ten sposób kupiłem prezent dla Ciebie, ale nie zdradzę Ci cóż to takiego. Jesteś zmuszona cierpliwie poczekać, aż wrócę. Moja nieobecność nie powinna potrwać długo. Myślę, że kilka dekadni i wrócę do domu, do Ciebie.
Nie ma dnia, żebym o Tobie nie myślał..."
– Młody, może pójdziecie na górę? – zawołał ktoś, czym spowodował kolejny tego wieczoru wybuch pijackiego śmiechu. Vincent zerknął w stronę najemników, który kontynuowali biesiadę. Karczmarza nie było. Był za to Jan, siedzący na ławie. Jedna z urodziwych dziewek służebnych również siedziała, tyle że na chłopaku. Usta zetknięte w namiętnym pocałunku, ręce błądzące po ciałach; Młody zagalopował się i pchał już łapy pod lnianą koszulę dziewczyny. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy Drav oblał go piwem. Parka nie przejęła się mokrymi ubraniami, w końcu za kilka chwil nie będą ich potrzebować...
Zgodnie z sugestią uciekli na górę, odprowadzeni śmiechami, gwizdami i sprośnymi komentarzami. Westchnąwszy, Vincent wrócił do pracy.
„...Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ogromna jest ma tęsknota za Tobą. Nie mogę się doczekać, aż znów będziemy mogli razem przespacerować się po łące i obserwować niebo, leżąc pod drzewem. Chciałbym spojrzeć głęboko w Twoje piękne oczy, zobaczyć Twą miłość do mnie.
Pieniądze, które zarobię po wykonaniu tego zlecenia, powinny pozwolić nam na rozpoczęcie budowy domu, gdy już weźmiemy ślub. Z chęcią zapytałbym, czy przygotowania idą zgodnie z planem i czy Twoi oraz moi rodzice cieszą się zdrowiem i spokojem, ale trudno mi rzec, gdzie będę, gdy list dotrze do Twych rąk.
Kocham Cię bardzo mocno.
Twój na zawsze,
Jan."
Vincent odłożył pióro na bok. Musiał odczekać chwilę, zanim wyschnie atrament, i poświęcił ją rozważaniu wszystkich za i przeciw, które zgromadziły się w jego głowie.
W końcu zakręcił kałamarz.
01.04.2020
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro