Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 019

Nite potarł opuszkami palców krawędź podarowanej mu właśnie kartki. Bez słowa ruszył w dalszą drogę.

A po nim zrobił to Razer, rzucający mi nieodgadnione spojrzenie.

I Karl, któremu przez myśl nie przeszło przedłużanie rozmowy.

Viena, zlękniona oraz zdeterminowana, tonąca we własnych myślach.

Rentar, rozkojarzony kłótnią, której nie miał prawa zrozumieć.

Iva, próbująca podnieść mnie na duchu uniesionymi kącikami ust.

I ostatecznie ja sama, ugięta pod ciężarem odpowiedzialności.

Zmieniłam bieg wydarzeń. Czekały mnie konsekwencje. Wstrzymałam powietrze w płucach. A podążający przodem Nite zaczął obracać kartkę na różne strony, jak gdyby miało to cokolwiek zmienić w treści na niej zawartej. Viena przyczołgała się bliżej.

– Ta mapa jest dobrze narysowana? – zagaił.

– Tutaj jest morze Sarch'her, a tutaj las, w którym pewnie nadal jesteśmy. – Norianka wskazała palcem jakieś punkty na papierze, ale grymas na twarzy dziewczyny uwidaczniał zakłopotanie podczas prób odczytywania szkicu. – A tutaj... tutaj nie wiem, co jest... Albo... Nie, to chyba nie to... A może jednak... Nie, chyba nie.

– Skąd macie mapę Norianu? – Rentar nie ukrywał zaskoczenia na widok zarysu ich własnego świata. I to głównie dlatego, że zarys ten wyszedł spod ręki rzekomego saraiczyka miast pobratymca obeznanego z rozmieszczeniem kontynentów. Z nieco większej odległości badał kontury Norianu, przymykając przy tym lekko tylko lewe oko.

– Sama ją naszkicowałam – przyznała niechętnie Iva – dlatego nie wszystko będzie tam zgodne z rzeczywistością. Miałam ograniczone pole do popisu.

– Tu są Krwawe Pola. – Viena nakreśliła na mapie drobny okrąg. – Ale nie widzę granic osad. – Tym razem wskazała Nite'owi punkty, gdzie na ogół powinny zostać umieszczone. – Proponuję, żebyśmy wyszli dopiero przy morzu Sarch'her, a później kierowali się na południowy-zachód wzdłuż wybrzeża. Finalnie dotrzemy na Pole Samobójców i do lasu Is,ands. Nie brzmi to jak najgorsza trasa, prawda, Ren? – Ale wnet jęła oscylować między jednymi myślami a drugimi. – Mam tylko nadzieję, że Goo przestanie nas ścigać. Nie będzie nas ścigać. A może jednak będzie?

Rentar pokręcił głową. W efekcie jego włosy przysłoniły szeroką szczękę oraz mocno zarysowaną twarz.

– Najprawdopodobniej wzmocni obronę, żeby nie doszło do następnego incydentu, ale osady nie opuści. Musi mieć na uwadze Dieath i dobro mieszkańców.

– Możesz oszacować, jak długo nam to zajmie? – zapytałam. – W sensie, dotarcie do morza Sarch'her. Pięć minut, dziesięć... czterdzieści?

Viena dotknęła ściany tunelu. Blaskiem oczu oświetliła pąsowe kwiaty, które raz za razem muskały czubek głowy norianki poddanymi grawitacji kuleczkami. Miodowymi, idealnie okrągłymi, bez skazy tudzież brudu paskudnych podziemi. I kuleczki te, niezmiennie budowane przez krople wygiętych szpileczek, przysłaniały sam środek rośliny. Połyskiwały. Upiększały korytarz. Zwiększały swą objętość poprzez nadchodzące łzy złocistej, półpłynnej masy. Lśniły. Migotały. Niczym gwiazdy na cmentarnym niebie wskazywały drogę; drogę pełną złota. Wciągnęłam powietrze z zachwytu, ledwie przenosząc myśli na usta:

– Hidiony.

Noriańczycy obrócili głowy, podobnie jak wojownicy oraz kapłanka.

Ale u moich przyjaciół nie był to znak pozytywny.

– Znasz te kwiaty?

– Wspomnienia wróciły?

Kiwając głową, udzieliłam pozytywnej odpowiedzi na oba pytania.

– Rosną tylko przy Sarch'her – odpowiedziałam. Nie wiem dlaczego. Przecież właśnie utwierdziłam żołnierzy w przekonaniu, że pomimo saraiskiego pochodzenia posiadałam wiedzę o Norianie, na którym nigdy rzekomo nie byłam. – W wysokich temperaturach kwitną jak normalne kwiaty, a na czas trwania chłodniejszych dni chowają się pod ziemię. Na powierzchnię wystawiają wtedy postrzępione łodygi i korzenie, żeby móc poprowadzić fotosyntezę nieco inaczej. To dlatego ich płatki, liście oraz owoce są widoczne tutaj. Chronią najważniejsze części przed mrozem... – Przygryzłam dolną wargę. Czułam, że posiadam większą wiedzę w tym zakresie, ale pewne wspomnienia na nowo więdły, nie pozostawiając w pamięci praktycznie nic.

– I dlatego rosną przy morzu – dokończyła Viena. – To ułatwia im pobieranie wody z zewnątrz, gdy nadchodzi zima, a główny element przysłania gleba. W dodatku te kulki są jadalne. Najlepszy element rośliny, prawda? – Rozpromienioną twarz norianki przyozdobił szerszy uśmiech. Odwzajemniłam go, choć pot wywołany duchotą podziemi spływał już wzdłuż dekoltu. – Możemy je pozbierać. A potem uzupełnimy manierki.

– Czyli... Jesteśmy już blisko Sarch'her? – upewnił się Nite, gdy wyczuł stopniowe odbieganie od głównego tematu.

– Tak. – Rentar omiótł mnie wzrokiem spod przymrużonych powiek. Ufnością bynajmniej nie promieniał. – A ty? Skąd wiesz o hidionach?

Z nerwów rozprostowałam ramiona.

– Na Saravie rosną podobne kwiaty... O podobnej nazwie. I podobnych owocach. Są bardzo podobne. Wiele rzeczy tu jest podobnych.

Razer uniósł brwi. Jego drżące wargi ujawniały, że z trudem powstrzymywał chichot. Ten kojący, zaraźliwy, dający poczucie komfortu chichot.

– Dobra, weźmy trochę owoców i chodźmy dalej. – Zmieszana Viena ledwie słyszalna była nawet pośród ciszy. – Widzę, że żołnierze idą bardziej na wschód, więc jeśli nie zmienią kierunku, bezpiecznie stąd wyjdziemy.

– Jaka jest noriańska definicja bezpieczeństwa? – zagadnął Razer.

– Wyjdziemy, odejdziemy, ale nie w całości – odpowiedział Karl, lekko zachrypniętym głosem. – Chyba że znowu napotkamy tę sukę, wtedy przewiduję dość mocny obrót spraw. – Odchrząknął, zanim przeczesał palcami rozczochrane włosy. Ich czerń zupełnie niewspółgrała ze złotem zbieranych hidionów, podczas gdy oczy, niegdyś zwyczajnie bursztynowe, właśnie zyskały odcień tych nader pięknych kwiatów.

– Tę sukę? – zagadnął Rentar.

– Wybacz, że zwracam się do twojej siostry tak po imieniu. Następnym razem może użyję tytułu dowódcy. – I wsunął miodową kulkę do kieszeni spodni.

– Karl – syknęłam. – Proszę, przestań.

– W porządku. – Harfoths powrócił do zbierania owoców wyraźnie zniesmaczony, ale częściowo też jakby pogodzony z obelgami kierowanymi ku dowódczyni. – Nie dziwi mnie wasza niechęć do Goorenth. Nas samych więcej dzieli, aniżeli łączy.

Musnęłam kwiat wierzchem dłoni. Gładki, niemal szklisty, ciepły. Bardzo powoli odliczałam każdy zerwany owoc, by niepotrzebne wtrącenia do rozmowy trzymać z dala od ust. Karl na pewno wiedział, co robi. Musiałam mu zaufać. Nie wzmógłby przecież konfliktu. Obróciłam kulkę w palcach. Ta, pomimo twardej skorupy, zafalowała.

Pierwszy. Drugi. Trzeci. Czwarty. Piąty.

– Wspominałeś, że macie odmienne poglądy. Pomagacie nam uciec – zauważyła Iva.

– Poglądy? Raczej zachowany zdrowy rozsądek. Nie zabijamy osób przez wzgląd na ich pochodzenie. Im właśnie pomagamy ujść z życiem... I przed waszym przybyciem na Norian szło nam to o dziwo łatwo. – Następne owoce zajęły miejsce pod czarną peleryną Rentara. – Może nawet zbyt prosto. Dopiero was otoczyła większymi zabezpieczeniami.

Dwunasty. Trzynasty. Czternasty. Zrobiła to akurat przed morderstwem... jak gdyby zagrożenie wyczuła jeszcze przed jego nadejściem, a mimo to zszokowana była późniejszą obecnością niebezpieczeństwa. Coś było tutaj nie w porządku. Osiemnasty. Dziewiętnasty.

– Ewidentnie jesteśmy gośćmi specjalnymi na tej planecie – dorzucił Razer.

– Przeszkadza ci to? – wymamrotał Karl. A próżnia zajęła miejsce na dłoni Nite'a.

– Niekoniecznie. Lubię być specjalny.

– Przepraszam? Przepraszam bardzo, że przerywam, ale możemy tu wyjść. – Viena uniosła rękę. Nie wyglądała na zadowoloną z faktu, że wznowienie dawnego tematu przypadło właśnie jej. Policzki norianki pokrył rumieniec. – Nad nami nikogo nie ma.

Nite płynnym ruchem dłoni skierował próżnię ku górze. I choć okrągły obiekt analogicznie do poprzedniego razu pochłaniał rytmicznie otoczenie, nas pozostawiał nienaruszonych. Ciśnienie zmalało. Ziemia wraz ze złotem hidionów niknęła we wnętrzu ciemności. Kawałek po kawałku. Światło pożerał mrok. Temperaturę obniżył mróz. Wpłynął do tunelu kaskadą przezroczystych pasm. I po dziesięciu sekundach podobnie poczyniły promienie słoneczne. Otuliłam się szczelniej płaszczem.

Dobiegł mnie szum fal. Łagodny. Niepokojący zarazem.

Pierwszy na zewnątrz wyszedł Nite, zaraz po nim głowę wychyliła Viena.

– Nie zbliżajcie się do wody – ostrzegł nas Rentar. Wyciągnął ku mnie dłoń, gdy spostrzegł problem z opuszczeniem podziemnego korytarza. – Chyba że lubicie odmrożenia i samoistną amputację kończyn. Temperatura w tej części Norianu jest teraz najniższa, więc musimy uważać. Tym bardziej, że Sarch'her inaczej ją odbiera.

Ale słowa nie oddawały powagi sytuacji, miałam tego świadomość. ,,Najniższa temperatura", wychodząca z ust Harfothsa, przykuła bowiem moją uwagę dopiero po tym, jak faktycznie zaczęła oddziaływać na ciało. Dotychczas brzmiała zwyczajnie. Zbyt zwyczajnie. Nie istniał zatem powód, dla którego myśli miałabym nakierunkowywać na nieco gorszy mróz... Jednak kiedy delikatny puch już osiadał na płaszczu, wsiąkał w skórę, a każdą komórkę wypalał po raptem dwóch uderzeniach serca, ganiłam się w duchu za tak lekceważącą postawę. Wsunęłam dłonie pod pachy, obserwując obłok pary.

– D-dlaczego akurat tutaj jest tak zimno? – wydukałam.

– Bo Dieath jeszcze do niedawna oddziaływał na Sarch'her. Za horyzontem zniknął raptem trzy godziny temu – mówiąc to, Rentar wskazał palcem czerwone wstęgi. Czerwone oraz bordowe. Przy linii dzielącej nieboskłon od morza splecione były one najciaśniej. – Temperatura nie zdążyła wzrosnąć. I szybko tego nie zrobi, bo Sarch'her przyswaja tę zewnętrzną zaskakująco dobrze. Zachowa ją na następne czternaście godzin.

– Czyli obecnie nieco cieplej jest w osadzie Goorenth – dopowiedziała Iva, która owe wyjaśnienia pojęła w pierwszej kolejności.

– N-nie rozumiem.

– Musisz jej to chyba rozrysować. – Mimo zaciśniętych zębów, Razer zdobył się na uśmiech i dodatkowy komentarz. – Do Y'ry trzeba przemawiać w sposób mniej naukowy.

Łypnęłam na wojownika, bo jedynie na to pozwalało mi ciało. Władające Norianem warunki atmosferyczne niemal dosłownie wysysały ze mnie energię życiową, ale podobnego piętna nie odciskały już na Rentarze. Mężczyzna przykucnął na ziemi, owijając kawałek peleryny dookoła dłoni. Ograniczywszy kontakt skóry ze śniegiem, nakreślił wzory. Wpierw okrąg. We wnętrzu okręgu drugi, znacznie mniejszy, usytuowany nieco wyżej. I w końcu obejmujący całość owal.

Owal ten przecinał okrąg w konkretnym punkcie.

– To jest Norian. – Rentar położył kciuk na najsampierw wydrążonym kształcie. – A to jest obecna trajektoria lotu Dieathu. – Zastukał palcem wskazującym o największą figurę. – Kiedyś krążył on wokół Norianu jak każdy inny naturalny satelita w kosmosie. Dopiero później, gdy wymknął się spod kontroli, zmienił trasę i zaczął przebijać planetę każdej nocy w tym samym punkcie. Doprowadziło to w efekcie do powstania Lahkateru, czyli Przepaści Dieathu, dzielącej nasz dom na część mniejszą oraz większą.

– No dobra, a ten mały okrąg? – Iva zmarszczyła nos, poprawiając opadający na czoło warkocz. Dwa mniejsze przy ramionach ledwie musnęła dłonią.

– To Strefa Bezpieczna, czyli Krwawe Pola – wyjaśnił. – Tylko na ten niewielki obszar nie oddziałuje chaos Dieathu. Widzisz? – Przejechał palcem po trajekorii księżyca. Zatrzymał się w miejscu najbardziej oddalonym od Norianu. – Jego zniszczenie tu nie sięga, więc na polach nadal kwitnie drzewo Astaouliusa. Sam teren natomiast... no, jest za mały, żeby mógł zostać zamieszkany przez kogokolwiek.

– I atmosfera Norianu nie ma na Dieath wpływu?

– Nie reaguje na nic, ani na grawitację, ani na atmosferę. Porusza się we własnym tempie, przebija wszystko bez żadnych przeszkód.

– Wpłynęło to jeszcze jakoś na otoczenie?

– Oczywiście. Na przykład na południowe góry, gdzie wstrząs przesunął płyty...

Otworzyłam usta, chcąc zareagować, ale rozproszył mnie jęk Razera.

– Mogłeś to wyjaśnić w sposób mniej naukowy i skomplikowany.

Rentar zatrzepotał rzęsami.

– Wydawało mi się, że potrzebujecie jakichś informacji.

– Nie ,,jakichś", tylko mniej naukowych i skomplikowanych.

Wówczas wtrącił się Nite:

– Skąd tyle wiecie o naturalnym satelicie, skoro noce spędzacie w schronach?

– Obserwowałem te tereny przez Uzuruia... a nawet sam proces przebijania się Dieathu. – Rentar, wzruszywszy ramionami, strącił przylepiony do spodni śnieg. – Jest wystarczająco wytrzymały, żeby przetrwać coś takiego.

– Czyli obserwowałeś wtedy lepianki! Uzurui może przeżyć chaos poza schronami, dlatego w nocy odgrywasz rolę strażnika. – Iva potarła zmarznięte dłonie, uśmiechając się triumfalnie. Wyglądała na zadowoloną z poprawnego zinterpretowania słów Harfothsa oraz szybkiego połączenia faktów. – Dzięki temu wiedziałeś, że jesteśmy niewinni i pomogłeś nam w ucieczce.

– Tak. A Viena Nearlos powiedziała, że chętnie się do tego planu przyłączy, choć później przez cały czas ogromnie panikowała.

– Może zmienimy temat, co? – Norianka zadarła wysoko podbródek. Wzrokiem powędrowała między bezlistne korony drzew, podczas gdy zwężonymi oraz zaciśniętymi ustami dawała towarzyszowi do zrozumienia, że myśli tych powinien za wszelką cenę unikać. – Wiemy już, dokąd idziemy. Warto byłoby teraz pomyśleć nad planem działania.

Nite zacisnął kurczowo na mapie sinoczerwone palce.

Drżącymi rękami rozwinął zmięty kawałek papieru.

– Według Rentara musimy pójść tutaj. – Wskazał palcem grubą kreskę. Nad nią, drobnymi znaczkami, oznaczono rozległe pasma górskie oraz leżące nieopodal miasta. – Lahkater, Przepaść Dieathu. To stąd wyłania się każdej nocy, tak? – Nie czekając na odpowiedź, zwrócił naszą uwagę na aktualne miejsce pobytu. – Przejdziemy przez Krwawe Pola, zgodnie z radą Vieny. Odzyskamy bagaże, jeśli nadal tam są, a potem ominiemy pobliskie osady, kierując się na zachód.

– Przepaść jest na południu – zauważyłam, mrużąc oczy.

– Drzewo Astaouliusa otaczają wrogie terytoria – przypomniał mi Harfoths. – Gdybyśmy od razu poszli na południe, zostalibyśmy zaatakowani z obu stron. Na przykład tu. – Nakreślił kciukiem niewidzialną ścieżkę. Przecięła ona granice dwóch osad. – W tym miejscu musielibyśmy uważać na Tasveg i Murtu. Jeśli rozpoczniemy wędrówkę wzdłuż wybrzeża, niebezpieczeństwo będzie stanowić jedynie Karthien.

– No dobra... A potem?

– Pola Samobójców i las Is,ands. Przemieszczanie się po otwartej przestrzeni nie jest szczególnie mądrym posunięciem, więc zboczymy nieco z trasy – zaszczebiotała Viena.

– Później dotrzemy do Miasta Odrodzenia i odwiedzimy górę S'alva,ram – dokończył Rentar. – Jest to względnie dość prosta trasa – dodał po chwili, jak gdyby słowa te w magiczny sposób miały poprawić nam humor.

– Prosta. Dopóki ktoś nas nie zaatakuje – wymamrotał Nite. – Istnieje też duże prawdopodobieństwo zgubienia się lub zaginięcia w niewyjaśnionych okolicznościach. – Potarł niezgrabnie podbródek. Jego ręce w dalszym ciągu potwornie się trzęsły, ale tym razem jakby... nie z zimna. Wsunął je pod płaszcz. – Albo umierania w męczarniach przez działanie satelity. To są fakty, nie patrzcie na mnie z taką miną.

– On już tak ma. – Razer, dostrzegając trupio bladą twarz Vieny oraz szeroko otworzone oczy, interweniował. – Na szczęście ja też tutaj jestem. Inaczej zanudziłabyś się na śmierć w tym towarzystwie.

Nie mogłam uwierzyć, że mnie również wojownik zaliczył do tego nudnego, pozbawionego emocji grona. Nite, Karl, Rentar i Iva, owszem, nie cechowali się rozrywkowością, ale ja, pomimo zajmowanej w świecie hierarchii, potrafiłam nie być nudna. Może niekoniecznie teraz, ale na pewno potrafiłam.

Nite złożył mapę na cztery części, a każdy element papieru starannie gładził i prostował. Horyzont, na którym wreszcie zatrzymał wzrok, przecinały właśnie pomarańczowe, cienkie żyłki, przeplatane naprzemiennie bordowo-czarnymi wstęgami oraz wieloma srebrnymi liniami. Wody zaś, nadal lekko wzburzone przy wspólnej linii morza i nieba, wyciszały się stopniowo parę metrów od brzegu. Wraz z nimi falował lód.

A przy praktycznie białym nieboskłonie wyglądało to zjawiskowo.

Tam właśnie zniknął Dieath. Jutro zniknie ponownie. Pojutrze zrobi to samo.

– W t-takim razie chodźmy już. – Szczękałam zębami, przestępując z nogi na nogę. – N-najpierw na K-krwawe Pola, tak?

– Nie możemy jeszcze iść. – Rentar wsunął rękę pod płaszcz. Tam, jak później się okazało, przechowywał drewnianą manierkę. Potrząsnął nią. I udowodnił każdemu, że na tamten moment była ona nieomalże pusta. – Bynajmniej nie teraz. Podaj mi swoją manierkę. – Wyciągnął dłoń ku Vienie. – Uzupełnimy je szybko. Wy opatrzcie sobie rany. Nie dotrzecie tam w stanie... bliskim śmierci.

– Uzupełnicie je wodą morską? – zdziwiła się Iva.

– Jest zdatna do picia po odpowiednim przygotowaniu. Sarch'her i Oper,sion różnią się pod tym względem od pozostałych trzynastu mórz.

O nic więcej nie zapytała. Spojrzała na mnie przez ramię dwukrotnie, pochwyciwszy dłoń Nite'a. I odeszła, by pomóc wojownikom, choć bandaże, leki, igły, nici oraz maści pozostały w utraconych bagażach. Za nią ruszył Razer. Jako ostatni, Karl.

Zacisnęłam szczękę. Przygryzłam policzek od wewnątrz.

Ysenth musiała znaleźć inne rozwiązanie. I to szybko.

A Viena podała swoją manierkę Rentarowi.

– Pójdę z nimi. Nie potrzeba do uzupełniania zapasów trzech osób. – Posłała Harfothsowi uśmiech, który zdobiły pełne uroku dołeczki. – No to do zobaczenia!

Odbiegła. Noriańczyk opuścił bezwiednie ręce wzdłuż ciała. A kiedy mroźne powietrze natarło na nas z północy, równocześnie wzięliśmy głęboki, drżący, pełen rezygnacji wdech. Udaliśmy się na ośnieżony brzeg Sarch'her.

***

– Wiedziałem, że tak będzie. – Rentar cisnął manierką o ziemię. Z westchnieniem przykucnął przy brzegu morza, ale taflę wody chłonął wzrokiem wystarczająco długo, bym uznała tę czynność za zły znak. Potajemnie planował się utopić. Może nawet kogoś z nas. A jego wściekłe spojrzenie tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzało. – Wiedziałem, że tak będzie. No po prostu to wiedziałem.

Nie wiedziałam, o czym noriańczyk wiedział.

Niemniej przytaknęłam, chcąc dodać mu otuchy.

– Ktoś musiał uzupełnić zapasy wody. – Wzruszyłam ramionami.

Odbicie uwięzionej w Sarch'her bogini spojrzało na mnie nieprzychylnie.

Wówczas z przerażeniem odkryłam u niej wyraźnie zarysowane kości policzkowe oraz mocno podkrążone oczy. Białe pasma włosów opadały kaskadą na ramiona, lecz ciężko było nie porównać ich także do splątanych nici sprzed wieluset lat. Poniszczone, proste... brzydkie. Nie pasowały do potężnego stwórcy. A tęczówki barwione szkarłatem przesiąkały gdzieniegdzie bielą oraz czernią. W przeciwieństwie do krwistych rogów oraz zawiłego tatuażu na lewej, prawie całej połowie twarzy.

Pospiesznie przeniosłam wzrok na Rentara.

– Wypełnimy te manierki i wrócimy do nich. To nic strasznego – rzuciłam.

Wzdrygnęłam się. Noriańczyk w okamgnieniu ścisnął mój nadgarstek. Zupełnie jakby przewidział, że sięgnę po drewniany przedmiot w pierwszej kolejności.

– Zapomniałaś już – stwierdził beznamiętnie.

– O czym?

– Woda.

– I co?

– Mróz na Norianie.

Doszłam do wniosku, że mężczyzna przywracał właśnie do mojej pamięci pewną bardzo istotną informację. Zapomniałam o niej. Być może. Ale nie było w tym nic dziwnego, bo wiadomości otrzymaliśmy zbyt wiele, toteż wybranie tej jednej, konkretnej spośród setek innych, równie ważnych, graniczyło z cudem.

– Nie lubię zagadek – wyjawiłam po krótkim czasie intensywnego myślenia.

– O Bogini Światła i Cieni, proszę, daj mi siły – jęknął, wznosząc oczy ku niebu. Niestety tej prośby nie mogłam spełnić. – Dieath był tu kilka godzin temu. Nie czujesz zimna? Gdybyś zanurzyła rękę w wodzie, szybko byś ją straciła. – Gestykulował przy tym chaotycznie, ale koniec końców sięgnął po manierkę Vieny. Ze spokojem. I... czymś, czego nie mogłam nazwać. – Pokażę ci jak przelewamy wodę. Tylko zaczekam na Uzuruia.

No tak. Uzurui. Niedawno pomógł Zilverowi i Sulverowi opuścić podziemny korytarz, ale później nie wrócił. Nie dał nawet znaku życia, więc mogliśmy jedynie snuć przypuszczenia co do jego nieobecności. Cofnęłam rękę od manierki. Myśl o samoistnej amputacji nadzwyczaj dobrze zagłuszyła początkowy pośpiech.

– Jesteś wkurzony – napomknęłam. Wzburzone w oddali fale nieustannie odbijały od siebie ciepłe barwy, którymi Dieath pięknie, a zarazem przerażająco przyozdobił nieboskłon. – Aż tak bardzo nie lubisz uzupełniać zapasów?

– Lubisz nalewać wodę do szklanki? – zagaił z półuśmiechem. – To jest zwykła, przyziemna czynność. Nie wiem, może ty tak robisz, ale ja z reguły nie zastanawiam się nad tym, czy lubię nakładać sobie jedzenie na talerz.

– Ja też się nad tym nie zastanawiam – zaprzeczyłam, oburzona wysnutym wnioskiem. – Po prostu wlewanie wody do manierek za pomocą węża nie brzmi prosto.

Zaśmiał się bezdźwięcznie.

– Na pewno jest to trudniejsze od przytoczonego przykładu, ale równie zwyczajne i niewarte uwagi. Zresztą, sama się o tym przekonasz.

– I to dlatego jesteś wkurzony? – ponowiłam pytanie. – Odniosłam wrażenie, że jesteś osobą bardzo opanowaną, a jednak po słowach Vieny...

Spochmurniał, więc urwałam. Wpatrzona w horyzont, milczałam.

Jedynie od czasu do czasu zaciskałam skostniałe palce na lodowatym materiale płaszcza, wypuszczając z ust obłoki pary.

– Ja... – zaczął, ale tylko to jedno słowo przerwało ciszę. Rentar ewidentnie potrzebował czasu na zebranie myśli, a o to nie miałam do niego pretensji. Naciskałam. Może byłam zbyt nachalna. – Szczerze? Może trochę się boję.

Spojrzałam na wodę, w której teraz to ja zapragnęłam się utopić. Stopniowo i definitywnie boleśnie wchodziłam do jego życia prywatnego. Tu chodziło o Vienę, na pewno, tego nie musiałam podawać w wątpliwość. Ale nie mogłam cofnąć słów. Innej opcji do wyboru również nie widziałam, dlatego milczałam. Pozwoliłam mu wybrać.

Jeśli zechce, opowie mi o wszystkim. Jeśli nie będzie na to gotowy... to także zrozumiem.

Wszak dopiero co dane nam było się poznać. Nie byliśmy wrogami; nie byliśmy też sojusznikami; byliśmy wielką niewiadomą. O tym należało pamiętać.

– Ale to nadal dla mnie dziwne – kontynuował lekko drżącym głosem, gdy z pomocą peleryny jął zdejmować z manierki Vieny śnieg. Podobnie jak za pierwszym razem: powoli. I z... czułością. Szacunkiem. – Teoretycznie nie powinniśmy sobie ufać. Spotkaliśmy się po raz pierwszy dopiero wczoraj, mieszkańcy osady zdążyli już uznać was za wrogów, a nawet doszło do morderstwa. – Uśmiechnął się. Coś wyraźnie go rozbawiło. – A mimo to odczuwam chęć podzielenia się czymś z tobą, choć nasze relacje w każdej chwili mogą ulec pogorszeniu... W sumie to nie zostały one nawet jeszcze zbudowane.

– Jeśli nie chcesz, nie musisz mi o niczym mówić.

Rentar przez dłuższą chwilę bił się z własnymi myślami. Obrócił głowę, lustrując wzrokiem las. A może coś pośród drzew. Położył manierkę na kolanach. I westchnął.

– Viena obdarzyła niektórych z was bardzo... – zawahał się, jak gdyby przekazanie mi czegoś kosztowało go zbyt wiele – ognistym i płomiennym uczuciem.

Ognistym i płomiennym uczuciem. Cóż za dobór słów...

– Chcesz mi przez to powiedzieć, że się zakochała? Przecież znacie nas kilka godzin.

– Nie mówię o zakochiwaniu się. – Jego policzki pokrył rumieniec. – Ale ona... Jakby to ująć... Nie jest stała w uczuciach. I łatwo się przywiązuje.

– Podoba ci się Viena?

– Była moją dziewczyną – wychrypiał. – Przez ponad dwa lata.

Zaskoczona zapomniałam o oddechu. Otworzyłam usta. Zamknęłam. Otworzyłam.

– Boisz się, że to ją zniszczy, prawda? Łatwowierność.

Odpowiedź była oczywista. Mimo to czekałam na reakcję Rentara.

– Wiem, że nie ma na to wpływu. Nie można kontrolować swoich uczuć, tak samo jak zachowań po pewnych przeżyciach, ale ja i tak... – Przełknął głośno ślinę. Ścisnął mocniej manierkę. – Nieważne, Uzurui za chwilę tu będzie. Zajmijmy się lepiej wodą. Tylko obiecaj mi, że nie wpadniesz do morza.

– Obawiam się, że nie mogę nic obiecać.

Z perspektywy czasu nie była to jednak wcale taka zła wizja.

To, co nadeszło później, jawiło się bowiem jako istny koszmar. 


KOREKTA 31.05.2024r.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro