Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 017

Była tam z pewnością jedna osoba. Jeden noriańczyk. Nie. Dwóch. A może trzech, czterech... Tragiczne warunki lasu stanowiły przeszkodę na czas patrolowania terenu, lecz przeszkodę tę przy większym skupieniu można było ominąć. Pomiędzy drobnymi szczelinami splecionych gałęzi wyłapałam zatem dwóch noriaczyków, lecz trzy następne sylwetki na krótki moment pozostawały mi obce. 

Kroczyły z tyłu. Jedna dumnie wyprostowana, dwie nieco osłabione, podtrzymujące siebie nawzajem. Osłabione lub ranne. Obie osoby, a może tylko jedna. Może tylko jedna osoba podtrzymywała tę drugą? Cóż, aktualna perspektywa uniemożliwiała wysnucie wniosku, dlatego poprzestałam na spekulacjach. A w oczy rzuciła mi się rozpromieniona twarz Ivy, czujne spojrzenie świdrujące dolne warstwy lasu, dłoń poprawiająca kaptur oraz warkocz przysłaniający czoło. Oczarowujący uśmiech wpełzł na blade lico kobiety. Coś zauważyła; coś przeanalizowała... I potwierdziła przypuszczenia. 

,,Viena, Razer, Karl, Nite i obcy noriańczyk." 

Poruszała powoli ustami, wypatrując u mnie oznak zrozumienia przekazu. 

,,To pułapka?"

,,Nie sądzę."

,,Masz jakiś plan?"

W odpowiedzi dyskretnie wychyliła głowę. Wątpiłam, by rozważała plan odbicia wojowników siłą, skoro od ziemi dzieliło ją ponad czterdzieści metrów, a wszelkie ruchy spowalniała sieć gałęzi. Atak z zaskoczenia nie mógł być nawet brany pod uwagę. 

,,Zejdziemy. Porozmawiamy z nimi."

Otworzyłam szerzej oczy. Zamierzała ot tak podejść do żołnierzy oskarżających nas w osadzie o morderstwo... Może już zapomniała o zaplanowanej egzekucji? Naszej egzekucji. Złapałam skrawek peleryny kapłanki. 

,,Oszalałaś?"

Zupełnie mnie zignorowała. Zgrabnie zeszła na niżej usytuowaną gałąź, oparła plecy o pień drzewa, złapała równowagę i wszystko to prawdopodobnie bez problemu powtarzała do momentu postawienia pierwszego kroku na śniegu. Z oczu zniknęła mi jednak znacznie wcześniej. Poraniłam kciuki na rogach. Wiedziałam, że do wojowników nie dotrę równie szybko oraz sprawnie, lecz po przepełnionych wątpliwościami sekundach – trzech, jeśli miałabym sprecyzować - pozwoliłam stopie swobodnie opaść na stabilne ramię drzewa. Złapałam twarde linki, gdy ciało straciło równowagę raptem metr niżej, a co poniektóre elementy sieci jęły wchodzić pod skórę przez otwarte rany; wypuszczać następne strużki krwi, które swym ciepłem oblepiały lodowatą skórę. Zeszłam niżej. 

I szczerze, nie miałam pojęcia, kiedy tak naprawdę przykucnęłam na ostatniej gałęzi. Pięć minut po Ivie, dwadzieścia, a może dziesięć sekund... Tutaj, pośród przepełnionych agonią drzew, czas zdawał się płynąć zupełnie inaczej, aniżeli w osadzie. Wieczność mogła być chwilą, chwila wiecznością; liczone sekundy zwykłym wymysłem, tworem pełnym sprzeczności, niezgodnością z rzeczywistością... 

Twarze towarzyszy również niewiele zdradzały.

– Twoi przyjaciele są ranni. – Viena obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem. A mogła zrobić tylko to, nie musiała nic dodawać. Słaba kondycja wojowników nie pozostawała niezauważona pomimo dzielących nas metrów. 

– To twoje węże zaatakowały żołnierzy przy schronie – zauważyła Iva, zmieniając temat. Jakże pocieszające bywała spostrzegawczość kapłanki.

– Zilver i Sulver jedynie lekko ich przestraszyły, więc nie nazwałabym tego atakiem. – Zarumienioną, częściowo skrytą pod kapturem twarz, norianka momentalnie obróciła, lecz oczy, jaśniejące niczym tarcze księżyców, pozostawiła utkwione w medyczce. Obserwowała ją; obserwowała także las poprzez węże, miałam co do tego stuprocentową pewność. Bo kiedy wpełzły one na ręce dziewczyny, blask ustąpił miejsca pustce.

– Czemu nam pomogłaś? – zapytałam, aczkolwiek po trzech uderzeniach serca przestałam interesować się odpowiedzią. Razer upadł na śnieg, brudząc biel szkarłatem wypływającym z podartej nogawki, a Nite przyklęknął obok przyjaciela, choć nie przyszło mu to z łatwością. Dłonią dociśniętą do przedramienia tamował bowiem krew, której utrata wywierała wpływ na równowagę oraz trzeźwość umysłu wojownika. Granatowe kosmyki przysłoniły zroszone potem czoło; przysłoniły zaczerwienione policzki oraz zamknięte oczy. Mocno zarysowaną szczękę trzymał stale zaciśniętą. 

Zabrakło mi tchu, ale podbiegłam do mężczyzn, by zamknąć w uścisku ich obu. Coś ścisnęło mnie w gardle; wstrzymało potok słów, uwalniając strumyk łez. Przygryzłam dolną wargę do krwi, nie chcąc szlochem zagłuszyć serc. Naszych serc. Ich serc. I ujęłam dłonie wojowników. Uniosłam wzrok. Karl wypuścił powietrze nosem, przerzucając ciężar ciała na prawą stronę. Lewa zawodziła, a robiła to dość często przez intensywnie krwawiącą nogę, którą niespełna kilka godzin temu moc nieustannie leczyła. 

Teraz coś uległo zmianie.

– Te rany... One są skutkiem ubocznym przenoszenia, tak? – wychrypiałam. – Karl, ty też jesteś poszkodowany, Iva musi wam pomóc.

– Nie mamy na to czasu. – Obcy głos wybrzmiał za moimi plecami. Męski, szorstki, stanowczy. Podobny do któregoś mi znanego. Dreszcz objął okolice kręgosłupa. Bardzo powoli obróciłam głowę. – Goorenth pewnie dowiedziała się już o waszej ucieczce. 

– Za niedługo Arnethion też nas znajdzie – wymamrotał Razer, ściskając moją dłoń. – Jakieś dwie minuty temu utraciłem wpływ na żołnierzy. – I również spojrzał na mężczyznę skrytego pod peleryną. Brązowe oczy. Tylko one rozbijały dzielący nas mrok. 

Viena przyklękła obok Nite'a, a kiedy przeczesała palcami swe krótko ścięte włosy, kolorystycznie dopasowane niemal idealnie do tęczówek drugiego noriańczyka, dokładnie zbadała wojownika wzrokiem. Jej twarz wykrzywił grymas. Bliznę przechodzącą przez sam środek srebrnego oka przecięły poziome zmarszczki na czole. 

– Możecie chodzić? Spróbujemy ukryć się przy wybrzeżu. 

– Idziecie z nami? – zapytałam.

Odchrząknęłam kilkukrotnie, wycierając łzy o materiał peleryny.

– Raczej nie wrócimy do osady, którą zdradziliśmy – odpowiedziała Viena. I choć kąciki ust dziewczyny z lekka się uniosły, to głos w dalszym ciągu zdradzał, iż konsekwencje tejże decyzji nie były noriance obojętne. 

Ktoś westchnął. Prawdopodobnie Razer, skoro parę sekund później dodał niepewnie:

– Wytrzymam jeszcze dziesięć minut... No, może jednak pięć. Rana na nodze nie wygląda jakoś szczególnie dobrze, więc wolałbym jej nie nadwyrężać, ale dam sobie radę. 

– Może wykonam transfuzję krwi? – zaproponowałam.

Ale Iva pokręciła głową, gdy podeszła do Nite'a. Ujęła czule rękę mężczyzny, gdzieniegdzie powoli ją uciskając, a potwierdzając pewne przypuszczenia, wysnuła wnioski. Cóż, nie były one radosne. Szybko posępniała. 

– Nie możesz. Jeśli wypełnisz ich żyły krwią, nad którą nikt nie ma teraz kontroli... 

– Przecież w świątyni...

– Musieliśmy zaryzykować, Y'ra. Inna droga na planety nie istnieje. Pamiętaj też, że w świątyni nad posoką panowali kapłani, bez których dojdzie tu do tragedii. Zrobisz wojownikom to, co zrobiłaś degrielowi. Wybacz mi szczerość. – W zamyśleniu przejechała palcami po przedramieniu Nite'a. A mężczyzna nie omieszkał ukradkiem kapłance się przyjrzeć, gdy ta na krótki moment uwagę poświęciła kończynie. – Posłuchaj, mogę opatrzyć rany... I mogę je zszyć, przecież jestem medykiem. Musimy tylko znaleźć się w bezpiecznym miejscu i odzyskać bagaże, jeśli nadal są na polach. 

Przytaknęłam, ale nie złagodziło to zakorzenionych we mnie myśli. Ekwipunek, nasz aktualny stan fizyczny, fragment duszy, Dieath. Kłopoty mnożyły się nieustannie, a na Norian przybyliśmy raptem kilkanaście godzin temu. 

– Dlaczego nam pomagacie? – zwróciłam się do Vieny, chcąc przerwać łańcuch udręki we własnej głowie. Niestety zamiast niej, odpowiedział mi obcy mężczyzna. 

– To nie jest najlepsze miejsce na rozmowy.

I pomógł Nite'owi wstać. Twarz noriańczyka stale przysłaniał kaptur, ale poprzez brązowy blask tęczówek ciężko było nie zauważyć podobieństwa do czegoś... lub kogoś. 

– Kim tak w ogóle jesteś?

– Rentar Harfoths – rzucił krótko.

– Harfoths... – Harfoths, Harfoths, Harfoths. To nazwisko brzmiało niebezpiecznie znajomo. Niebezpiecznie... Serce podeszło mi do gardła. – Jesteś bratem Goorenth?

– Pozazdrościć siostry – wymamrotał Karl. – Obyś nie miał więcej rodzeństwa.

– I tak po prostu stwierdziłeś, że pomożesz nam w ucieczce? – kontynuowałam. – Chyba nie będzie zadowolona z takiego obrotu spraw.

Rentar westchnął ciężko, przymykając oczy.

– Nie musi. Mamy inne poglądy, raczej jest tego świadoma. Przy odrobinie szczęścia może nawet mnie uniewinni... Vieny nie skrzywdzi na pewno – mówiąc to, wyznaczył odpowiedni kierunek wędrówki, ale nie postawił pierwszego kroku, spostrzegłszy zmagania towarzyszki. Próbowała podnieść Razera. Ten ani drgnął. Ścisnęłam jego rękę, by wraz z norianką posłużyć mu za podpórkę. – Goorenth wkrótce przestanie was ścigać, przynajmniej taką mam nadzieję. Za dwa dni rozpoczyna się bitwa, a odpowiednie przygotowanie do niej wojska jest priorytetem i obowiązkiem każdego dowódcy. 

Niebywale optymistyczny scenariusz. Aż nadto optymistyczny...

Przygryzłam od wewnątrz policzek. Prawdę powiedziawszy, chciałam zaufać słowom Rentara; chciałam zaufać jego dobrym intencjom, a także dobrym intencjom Vieny. Tyle że pokrewieństwo Harfothsa nakazywało mi mieć się na baczności. Równie dobrze podróż na wybrzeże mogła być częścią egzekucji, ku której nagle posłusznie zmierzaliśmy. Z drugiej zaś strony jedynie oni znali bezpieczne wyjście z lasu; ścieżkę niedoprowadzającą do spotkania z Goorenth. Musieliśmy zaryzykować. 

– Czemu miałaby cię uniewinnić. Przed chwilą powiedzieliście, że powród do osady, którą zdradziliście może być niemożliwy – przypomniałam Rentarowi.

– Powiedziałem też, że uniewinni nas wyłącznie moja siostra. Problem stanowią tu noriańczycy, którzy na powrót zdrajców mogą zareagować w zupełnie inny sposób. Wtedy nawet tak wpływowa osoba, jak Goorenth, nie uspokoi szalejących mieszkańców. 

– Arnethion też nie będzie taki pobłażliwy – wtrąciła nieśmiało Viena.

– Ale dlaczego was uniewinni?

– Bo ufa noriańczykom. Wierzy, że ci z własnej woli nigdy nie zakłóciliby spokoju Norianu – sprecyzował, badając las. Przez jaśniejące tęczówki wiedziałam jednak, że nie z aktualnej perspektywy. Gdzieś czaił się wąż. I z wężem tym Harfoths łączył swe zmysły. – Do momentu powstania chaosu Dieathu dochodziło tu oczywiście do tragedii, ale my nigdy nie braliśmy w nich udziału. To właśnie utwierdza Goorenth w przekonaniu, że odpowiedzialność za złe czyny zawsze ponosi ktoś inny. – Obracając głowę, zatrzymał wzrok na mnie. – Od samego początku planowała was zabić. Chęć zdobycia informacji była zwykłą przykrywką, choć wieści o bogini akurat szczerze ją interesowały. 

To by wyjaśniało jej późniejszą ignorancję. 

– Czyli Goorenth wierzy tylko bogini i pobratymcom. Może gdyby któryś z nich udowodnił naszą niewinność... – Iva przygryzła czubek kciuka, marszcząc nieznacznie przykryte warkoczem czoło. Owinęła wokół palca mniejszy splot, opadający dotychczas na obarczone ciężarem peleryny ramię, ale nie naruszyła w efekcie splątanych, skołtunionych przy uchu, brązowych, krótkich fal. Strąciła śnieg z czubka głowy.

– Najpierw musielibyśmy znaleźć prawdziwego mordercę. 

– Albo zrobić coś, żeby Goorenth zawarła z wami sojusz – dopowiedziała Viena.

Promienny uśmiech kierowała do Rentara.

Goorenth ufa noriańczykom... Ma do nich szacunek. Nie, gdzieś tu jest błąd. Na Krwawych Polach zdecydowanie ich zabijała, ciężko było przypisać niemalże rozerwane gardło do próby unieszkodliwienia napastnika. A tymczasem, zdaniem Rentara, swoich pobratymców dowódczyni zawzięcie broniła. Nie miało to sensu. 

– Ale dlaczego zabijała osoby przynależne do tej samej rasy? – zapytałam.

– Noriańczyków nie zabijała – zaprzeczyła Viena.

– Śmiem w to wątpić. Dookoła było pełno ciał. 

– To były ciała...

– Znaleźli nas – wysyczał Rentar.

Momentalnie obróciłam głowę, obejmując rękę Razera. Ciemność otoczyła drzewa swymi mglistymi ramionami, by naraz przysłonić to, co przysłonięte powinno było zostać. Wrogowie. A przy odrobinie szczęścia także my. Tętno przyspieszyło. Mrowienie wsiąkło w kości, wędrówkę rozpoczynając od żeber. Poprzez kręgosłup dotarło do dłoni; do wyczulonych na magię opuszków palców... Zacisnęłam ręce na przedramieniu Goustena, omal nie wymiotując z nerwów. Znaleźli nas, znaleźli nas... 

– Widzę ich. Prawie kilometr dalej. Ścigają nas. – Rentar zwiększył tempo, wywołując u Nite'a syknięcie oraz jęk sprzeciwu. Nie zdziwiło mnie to. Gałęzie haratały ciała. Nierzadko, jakby celowo, poszukiwały otwartych cięć, aby za ich pośrednictwem od wewnątrz rozdrapywać skórę. Wojownicy z uszkodzonymi kończynami musieli cierpieć po stokroć bardziej, choć mnie oraz Ivę także dopadły efekty uboczne przenoszenia. Co gorsza nikt na tamtą chwilę nie był zdolny do obrony, gdyby zaszła taka potrzeba. 

– Nie uciekniemy im – jęknęłam spanikowana.

– Będziemy walczyć – zadecydowała Iva.

– Ale...

– Nie mamy wyboru – poparł ją Razer. – Będziemy walczyć.

– Nie zgadzam się. Jesteście ranni.

– Tym będziemy martwić się później.

Melodia biegnących noriańczyków wybrzmiewała coraz głośniej. Las przekierowywał złowieszcze dźwięki prosto na nas, czerpiąc satysfakcję z paraliżującego ognia trwogi. A my na przekór temu walczyliśmy o każdy krok; każdy wdech. Walczyliśmy, by odrzucić strach, bo strach spowalniał. Strach był łańcuchem, który należało przerwać. Przyspieszyliśmy. Odległość między nami a żołnierzami została zmniejszona. Nie spojrzałam nawet przez ramię. Nie chciałam. Sto metrów. 

– Zatrzymajcie ich. Zrobię kryjówkę.

Rozkaz Nite'a dotarł do Karla. Wojownik obrócił się. Zatrzymał. Zaraz po nim postój wymusił Razer. Zamarli także żołnierze. Zamarł las. A Norian począł nasłuchiwać. 

– Nie podejdą bliżej, nie odważą się. No chyba że się odważą, ale ja bym się nie odważył. – Razer oparł ręce na drżących kolanach. I choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, a zgięte ciało żądało odpoczynku, uraczył wszystkich uśmiechem. 

Bo w istocie, gdyby noriańczycy pragnęli naszej rychłej śmierci, bez większego wysiłku wbiliby teraz broń w serca uciekinierów. Otuleni czarnymi pelerynami, ciężcy byli do zlokalizowania pośród mroku – posiadali szansę zadania krytycznego ciosu, a jednak przed nim coś ich powstrzymywało. Jakaś niewidzialna siła, która niosła za sobą lęk. Niepewnie badali teren, podczas gdy Razer zawzięcie prowokował każdego kolejno do zmniejszenia dystansu. Ogarnęła mnie niewyobrażalna pewność siebie. Wiedział co robi. 

Bliźniacze węże Vieny przyjęły kształt sztyletu, lądując w dłoniach norianki. Swąd spalenizny wypełnił las. Odgłos wyładowań elektrycznych przeciął powietrze. Iva sięgnęła po własną broń. Kiedy Razer postawił krok ku noriańczykom, ci żwawo się cofnęli. 

– Musimy uciekać – wyszeptała Viena drżącym głosem.

– Nite nie zrobił jeszcze kryjówki – zauważył Karl – a bliżej już nie podejdą.

– To nie zdolność Razera powstrzymuje ich przed atakiem. – Norianka przełknęła głośno ślinę. – Nie podchodzą, bo czekają. Czekają na Goo.

Zgodnie ze słowami dziewczyny, żaden żołnierz nie kwapił się do walki. I zgodnie ze słowami dziewczyny każdy sprawdzał teren nie w obawie przed wojownikiem, lecz w oczekiwaniu na dowódczynię. Byli rozluźnieni. Nie spięci. Obserwowali. Nie atakowali. Pilnowali. Pilnowali zwierzyny, niczym najpotężniejsi drapieżcy. 

– Jeśli się pojawi, unieszkodliwię ją. To dla mnie żaden problem – skwitował Razer.

– A jeśli stracisz przytomność? – wtrąciłam.

– No nie chcę cię niepokoić, ale w aktualnym stanie nawet teraz mogę to zrobić. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Masz szczęście, że Arnethion nie trafił mnie wtedy w żebra, bo pewnie leżałbym tu trupem.

Arnethion... No właśnie. Gdzie on jest?

Nie przebywał wśród noriańczyków, a przecież powinien był dotrzeć do uciekinierów w pierwszej kolejności. Zajmował wysokie stanowisko. Sprawnością fizyczną prawdopodobnie dorównywał Goorenth. Razer go nie pokonał, zdołałam to wydedukować. Dlaczego więc nie dołączył do oddziału? Twarze noriańczyków pozostawały mi obce, a zatem Arnethion... nie przyszedł? 

Jakże złudne były to myśli. Gdzieś po lewej stronie, pod naciskiem złamała się gałąź. Sylwetka przysłonięta peleryną mknęła między drzewami wprost na... 

– Nite! Rentar! – krzyknęłam przerażona.

I szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie, co miało miejsce zaraz po tym, jak pośród gęstwiny drzew wykryłam noriańczyka. Wiem tylko, że nagle za nim pędziłam, dzierżyłam sztylet Vieny, rozpaczliwie próbowałam doścignąć cel. Ale ten był szybki. Przerażająco szybki. Nie miałam szans go dogonić. Usłyszałam własne imię, ktoś je chrapliwie wykrzyczał. Wnet imię zagłuszył piskliwy rozkaz; rozkaz Vieny. 

– Rzuć sztyletem!

Wierzyłam, że właśnie to była jego treść. Zwiększana pomiędzy nami odległość utrudniała bowiem swobodną komunikację, a szalejąca w żyłach krew jedynie ów trud wzmagała. Szumiało mi w głowie. Ciało zalewała fala czystego wrzątku. Gałęzie siekały skórę. Cisnęłam bronią. Obserwowałam, jak zmierza ona ku noriańczykowi. 

I oczywiście nie zaskoczyła mnie jego natychmiastowa reakcja na atak. Obrócił się, łapiąc rękojeść sztyletu tuż przed twarzą. Doprowadziło to do jego postoju, który ja stale wykorzystywałam. Szybciej, szybciej. Nie przerwałam biegu, choć płuca wypełniał mróz. Musiałam go doścignąć. Musiałam im pomóc. A trzymana w dłoni żołnierza broń przybrała postać węża Vieny. Zwierzę wbiło kły w nadgarstek mężczyzny, lecz wbrew temu Arnethion nie został zdekoncentrowany. Zamachnął się na pobliskie drzewo z zamiarem rozłupania czaszki gada. Wąż puścił rękę. 

Doskoczyłam do noriańczyka, łapiąc przynależny do niego miecz, ale zabrakło mi sił na jego wyszarpnięcie. Zupełnie jakby moje mięśnie nagle zrobiono z ołowiu, a kończyny ugrzęzły w smole. Dociśnięto mnie do drzewa, o które wpierw uderzyłam głową. Powietrze opuściło płuca, gdy dodatkowo dłoń zaciśnięto na krtani. Druga ręka przekształciła miecz w nóż. Wpiłam paznokcie w skórę Arnethiona, bezskutecznie usiłując ją rozerwać. Ten ani drgnął. Krew zawrzała. Przystawił ostrze do gardła, ale... 

Nie poderżnął go. Otworzył szeroko zamglone oczy, upuścił broń, zastygając w bezruchu. Pod wpływem impulsu zacisnęłam dłonie w pięści, wymierzając cios. Coś chrupnęło. Przypuszczalnie nos. Mężczyzna upadł. Rozejrzałam się dookoła otępiale. 

– Biegnij! – nakazał Razer.

Viena podtrzymywała wojownika, kiedy szybkim krokiem uparcie zmierzali w naszym kierunku. Iva zaś razem z Karlem pilnowała tyłów. Przemieszczali się plecami do nowej towarzyszki oraz przyjaciela, bezustannie obserwując napastników. 

– Co... co się...

– Po prostu uciekaj!

Automatycznie spojrzałam na Arnethiona, którego ręce sunęły wzdłuż pnia, schodząc coraz niżej, aż ku samej ziemi. Szukał broni? Prawdopodobnie. Ale nie zauważał noża, choć ten leżał praktycznie u stóp srebrnowłosego żołnierza. Nogi poniosły mnie z dala od obrazu koszmaru. Sparaliżowany mężczyzna wzniósł oczy ku niebu. Znienacka pusty. Pozbawiony emocji. Pozbawiony czucia. Na swój sposób było to przerażające, nie mogłam zaprzeczyć... Ale resztki skupienia przeznaczyłam na ocenę sytuacji jego oddziału. 

Noriańczycy wciąż klęczeli na śniegu. Co poniektórzy upadli na bok, na plecy, na brzuch... Inni zaś, podobnie jak Arnethion, wypatrywali czegoś pośród koron drzew. Nie było tam nic; przynajmniej nic godnego uwagi sama tam nie widziałam. A jednak oni obserwowali. Razer uniósł psotnie kącik ust. Niski kucyk jego blond włosów powiewał na mroźnym wietrze; kosmyki smagały twarz równie intensywnie, co srebrzyste emblematy płaszcz. Zadarł wysoko lekko zarośnięty podbródek. Nie dawał po sobie poznać, jak wiele wysiłku kosztowała go dalsza ucieczka przed wrogiem. 

– Nieźle mi poszło, co?

Odpowiedziałam tym samym grymasem, zanim wycedziłam:

– Tak, świetnie sobie poradziłeś.

– Nie masz pojęcia, o czym mówię.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Tęczówki Vieny zapłonęły srebrem, gdy wysunęła przed siebie rękę z owiniętym wokół niej Zilverem... albo Sulverem. Odróżnienie węży chyba tylko noriance nie sprawiało problemu. 

– Spróbuję znaleźć Rentara...

– Ja to zrobię – wysapał Razer – póki mam bardziej rozwinięte zmysły. Chyba wiem, gdzie Nite zrobił kryjówkę. – Syknął cicho, dociskając dłoń do uda. Kropelki potu zrosiły czoło wojownika. – Beze mnie ich nie znajdziecie. 

– To jest powiązane jakoś z waszymi zdolnościami? – zagaiłam.

– Owszem. W dodatku moja nie jest widoczna, więc nowe wspomnienia ci nie grożą. Gdyby coś się działo, wszystko możemy zwalić na Karla i Nite'a.

Nowe wspomnienia... Tylko dlaczego nie utworzyły się one wcześniej? Było ku temu wiele okazji, a jednak umysł pozostał nienaruszony. A co jeśli... nie, to niemożliwe.

Zdradzili mnie. Wmówili mi brednie.

Nie, nie myśl tak. Jeśli oszukiwali, to na pewno nie bez powodu.

Razer zmrużył oczy. Coraz sprawniej oddalaliśmy się od żołnierzy, zyskując dodatkowe minuty na odnalezienie Nite'a oraz Rentara. 

– Tam są.

– Gdzie? – zapytałam, nabierając łapczywie powietrza. 

– Pod ziemią.

– Niby jak się tam dostali?

– Przez umiejętność Nite'a, Śnieżynko.

– Oszczędzaj resztki mądrości na wyprawę, a nie na durne przezwiska – warknął Karl, łypiąc na towarzysza złowrogo. 

– Karl, Słonko, jesteś zazdrosny?

– Stul pysk.

– Jak tam wejdziemy? – Pytanie padło z moich ust. I jeszcze w tym samym momencie uzmysłowiłam sobie, że mężczyzna mógł nie mieć przygotowanej na nie odpowiedzi. Kiedy wzruszył ramionami, przypuszczenia się sprawdziły. Nie wiedział, jak wejdziemy do środka. Po prawdzie nie wiedział tego nikt, a co gorsza zdolność wojownika nie oddziaływała na noriańczyków już prawie w ogóle. Skołowani żołnierze odzyskiwali świadomość z rękami opartymi o śnieg, Arnethion zaś pozostawał w uprzedniej pozycji bez żadnych oznak życia. Trzydzieści sekund. W przeciągu ich trwania musieliśmy zatem zniknąć z pola widzenia wrogów. Minut zabrakło, godziny nie istniały, pozostały jeno sekundy. Dwadzieścia dziewięć sekund. Gdy czas minie... rozpoczną pościg na nowo. 

– Może ich zawołamy? Wiecie, żeby pomogli nam wejść – zasugerowała Viena.

Razer cmoknął z dezaprobatą. 

– Zwrócisz na nas ich uwagę. – I skinął głową na oddział. – Póki co są ślepi i głusi, ale zaraz ten efekt minie. Hałasem zdradzisz im lokalizację kryjówki. 

Więc kontynuowaliśmy morderczy bieg, błagając los w duchu o dłuższe rozkojarzenie noriańczyków. Nie mogliśmy dać się złapać. Nie mogliśmy. Od schronienia dzieliło nas raptem osiem metrów... Sześć... Cztery... W miejscu, gdzie rzekomo utworzono azyl, Razer niezwłocznie przykucnął, jednak o lekkomyślności tego posunięcia zdał sobie sprawę poniewczasie. Zazgrzytał zębami, tłumiąc ból. Wpił palce głęboko w śnieg, może też w skrytą pod nim ziemię. I powtórzył czynność. 

– Jesteś pewien, że tam są? I czemu akurat pod ziemią? – wyszeptałam.

– Nie wiem – wycedził. – Ale Nite nie jest głupi. No, może czasami jest, ale ufam mu w bardzo wielu kwestiach, więc teraz zrobię to samo.

Przytaknęłam, kucając obok wojownika. 

– Pomóc ci?

Nie zdążył odpowiedzieć. Nie zdążył nawet zareagować. Tajemnicza wypukłość w ziemi wnet zwiększyła swą objętość, pożerając śnieg oraz wszelkie rozrzucone gałęzie. 

– Już nie trzeba. Odsuńcie się.

Grunt zadrżał nieznacznie. Malutka kula czerni uwolniła się spod gleby, kontynuując obrót wokół własnej osi w zawrotnym tempie. A z każdym kolejnym uderzeniem serca ów obiekt eskalował; bez żadnych przeszkód pochłaniał to, co znalazło się w zasięgu jego działania. Niczym drobna planeta mknął ku górze. Niczym planeta niszczył. 

– Co to? – Viena oddaliła się od ciemności na bezpieczną odległość.

Promień kuli, choć określenie próżnia pasowałoby do owego zjawiska równie dobrze, wyniósł prawie pół metra. Odeszłam na bok, by w przeciągu następnych paru chwil nie zostać wciągniętą do środka z korą pobliskich drzew. Cisza wtargnęła do naszych uszu. Zamarł wiatr. Mróz ustał. Dopiero gdy pustka przestała się rozwijać, a co za tym idzie, nie wpływała dłużej na otoczenie, czyjaś dłoń pomachała do nas z powstałej w następstwie dziury. Podeszliśmy bliżej. 

– Chodźmy. Zaraz zaczną nas szukać.

KOREKTA 16.05.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro