ROZDZIAŁ 013
Promienie słoneczne padały na nasze zmęczone twarze, nie oddając wcale upragnionego ciepła. Były wręcz lodowate, a przesiąknięte mrozem planety, potęgowały poczucie zimna na przemian z szalejącą dookoła śnieżycą. Drzewa wyginał wiatr, widoczność przysłaniały wielkie płaty śniegu - nie sposób było więc stwierdzić, czy obrana trasa nosiła miano właściwej. Mijaliśmy ciągle te same pola. Białe, bezkresne. Ciągle te same drzewa. Wysokie, bezlistne, obleczone siecią gałęzi. Nic nie ulegało zmianie, prócz czasu odliczanego w myślach. Wsunęłam dłonie pod pachy. Szare niebo pociemniało, słońce skryły szkarłatne chmury, a kosę na nowo przybliżono do tchawicy.
Mojej tchawicy.
– Godzina? – zapytała norianka. Ranną wskutek walki dłoń wsunęła pod pelerynę.
– Dziewiętnasta minut trzydzieści dwie – odpowiedział Arnethion, nie spuszczając wzroku z Razera oraz Nite'a. Został przydzielony do pilnowania akurat tych dwóch wojowników, ale nie omieszkał wspierać Vieny przy bardziej problematycznych więźniach, gdy zaszła taka potrzeba. – Dieath przebije S'alva,ram punktualnie o dwudziestej pierwszej, więc do nadejścia pierwszych ataków pozostało nam jeszcze sześć godzin i dwadzieścia osiem minut. Goorenth, posłuchaj...
– Straciliśmy za dużo czasu – przerwała mu, nie kryjąc rozczarowania. – Gdybyśmy mieli dodatkową godzinę, pomyślelibyśmy o nowych pułapkach.
– Nikt nie mógł przewidzieć, że wojska Karthien też nadciągną na Krwawe Pola przed ustaloną datą – dodała Viena po chwili namysłu. Norianka szarpnęła Ivę za ramię, wymuszając zrównanie kroku z rozmówczynią. – Ale myśl pozytywnie, Goo! Mamy trzy dni na opracowanie kolejnego planu działania. Wiem, pierwszy już zawiódł, ale to nie koniec świata. Dzięki tobie będziemy gotowi na wszystko za paręnaście godzin!
Wciągnęłam powietrze przez zaciśnięte zęby. Ranę na klatce piersiowej na nowo owładnął intensywny, rwący ból. I choć regeneracja stale zasklepiała cięcia, to nie czyniła tego tak sprawnie oraz efektywnie jak w chatce. Próbowałam zrozumieć, dlaczego, ale bez większego efektu. Mógł to być skutek uboczny przewlekłego stresu, a jednocześnie wpływ warunków atmosferycznych Norianu na organizm... lub coś zupełnie innego.
Zacisnęłam szczękę. Skup się! Przez dłuższą chwilę dokładałam wszelkich starań, by pomimo pisków w uszach wyłapać każde słowo z wrogiej wymiany zdań. Nie było to proste, zważywszy na niekontrolowane szczękanie zębami, aczkolwiek raz za razem odnosiłam sukces. Wciąż szłam. Podążałam przed dowódczynią na drżących nogach, obserwując rozległe tereny. Chrzęst śniegu pod stopami rozbrzmiewał w równych odstępach czasowych - bywało jednak, że podczas zwiększonego tempa dekoncentrował pochłonięty kolejnymi obliczeniami umysł. I wtedy dotarły do mnie słowa Arnethiona.
Dieath. Przecież znałam tę nazwę. Dieath... Ktoś stworzony bezpośrednio z mojej krwi. Nie, chwila... to nie jest osoba, ani inne żywe stworzenie.
Ucisk w głowie wzmocniła jakaś niewidzialna siła; mimowolnie przestałam zwracać uwagę na otoczenie. Niczym człowiek pogrążony w transie, kontynuowałam swe przemyślenia, choć konsekwencje tego czynu mogły być w skutkach tragiczne.
Stworzony z krwi... przedmiot? Nie, to coś o wiele większego i bardzo niebezpiecznego... Ale Dieath nie powinien stanowić zagrożenia dla noriańczyków. Był pod moją kontrolą przez cały ten czas. Stworzyłam go na Norianie, po czym zesłałam na...
Docisnęłam dłoń do pulsującej skroni. Podświadomie wiedziałam, że muszę uważać na możliwie fałszywe myśli, ale nie mogłam się do tego zmusić.
Gdzie go zesłałam? Gdzie teraz jest? Utworzyłam Dieath na górze... S'alva,ram?
Nagły podmuch wiatru zagłuszył noriańczyków.
Dieath... Góra S'alva,ram...
Szarpnięcie za kołnierz wyrwało mnie z amoku równie skutecznie, jak upadek na śnieg. Nogi zdrętwiały, odmrożenia stopniowo dawały o sobie znać.
– Y'ra? Y'ra.
Kątem oka namierzyłam osobę, której ciche nawoływania wstrzymywały mój powrót do zamglonych wspomnień. Iva. Kapłanka usiłowała przyklęknąć...
Została powstrzymana przez słusznie podejrzewającą coś Vienę. ,,Wspomnienia. Wróciły?" Medyczka poruszała ustami, lecz nie opuszczał ich dźwięk. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami. ,,Jesteś ranna?" Pokiwałam głową. Z niewiadomego powodu zaczynałam odczuwać niepokojące rwanie w okolicach nadbrzusza, mimo że ani w świątyni, ani podczas pojedynku z Goorenth nie zostałam tam zraniona.
– Jesteśmy na miejscu. – Dowódczyni przykucnęła obok mnie z uśmiechem, przesłoniwszy Ivę. Liczne blizny oraz rany na twarzy uległy lekkiemu zniekształceniu. – I następnym razem mniej ruszajcie japą, nie toleruję dyskretnych prób komunikacji. Arnethion, zabierz ich ze swoim oddziałem do północnego schronu.
– Są ranni – zauważyła Viena, przeczesując palcami krótko ścięte, brązowe włosy. – Zamknięcie ich w lepiance będzie równoznaczne ze śmiercią. Nie dożyją rana, więc nie uzyskasz potrzebnych informacji. – Posłała rozmówczyni porozumiewawcze spojrzenie. – Ostatnimi czasy wielu więźniów zmarło właśnie z powodu zakażeń.
Goorenth zmrużyła oczy, które ostrzegawczo rozbłysły fiołkową barwą. Nasza rychła śmierć, wbrew ówczesnym groźbom, nie usatysfakcjonowałaby norianki.
– Opatrzcie ich – rzuciła na odchodne. – Jeśli nie odpowiedzą na pytania, zaczniemy wyrzucać każdego po kolei na zewnątrz przed nadejściem Dieathu.
Arnethion w milczeniu przyjął rozkaz zaś dowódczyni przejechała dłonią po ostrzu kosy, wywołując fale. Broń zmieniała kształt, dopóki w ostatecznym rozrachunku nie przyjęła postaci węża z cielskiem owiniętym dookoła mojej szyi. Wyczułam łuski. Zobaczyłam czerń zmieszaną z lśniącą purpurą.
Wzdrygnęłam się, a to nie uszło uwadze Goorenth.
– Nie jest jadowity, ale wystarczająco silny, żeby udusić cię przy próbie ucieczki. – I zwróciła się do żołnierzy: – Zaprowadźcie ich do schronu. Muszę coś załatwić, dlatego dołączę do was później. Viena, ty poinformuj mieszkańców o nieoczekiwanych gościach... I upewnij się, że wszyscy są bezpieczni.
Viena popchnęła delikatnie Ivę oraz Karla na Arnethiona, przy którym stał już Razer z zaskakująco ponurym wyrazem twarzy. Przełknęłam ślinę, a kiedy znienacka mnie szturchnięto, ruszyłam do przodu. Śnieg doszczętnie przemoczył buty i kombinezon. Osiadał na tkaninie, nader szybko zamarzając; oblepiał czerwień ubioru bielą, by po czasie znów swobodnie wniknąć przez materiał do skóry. Skóra zaś wcale nie prezentowała się lepiej. Brunatna, miejscami sina, zwiastowała nadejście kolejnych stopni odmrożeń. Dłonie pod pachami docisnęłam do ciała. Zimno... Za zimno... Szczerze wątpiłam, bym ową rasę utworzyła w śmiertelnie niebezpiecznym klimacie.
Spod wpółprzymkniętych powiek badałam okolicę, kiedy ścieżką wyznaczaną przez kamienne znaki podążaliśmy w głąb osady. Powoli. Otoczeni żołnierzami, gadami, mieczami. I mogłabym przysiąc, że w przeciągu sekundy zmuszeni zostaliśmy do przeciskania się przez tłum zapracowanych noriańczyków, pomimo ówczesnej pustki lub braku zgiełku. Wszyscy mieszkańcy ubrani byli w te same peleryny, okrywające dokładnie każdą część ich ciała - nawet niewielki fragment skóry nie został wystawiony na działanie mrozu, czego niesamowicie im zazdrościłam.
Dodatkowy element ubioru dawał wiele przy srogiej zimie.
Uparcie przeciskałam się przez tłum z przeprosinami na ustach, obserwując idącego kilka kroków przede mną Arnethiona. Obok podążał Nite, po drugiej stronie zaś Karl, przed mężczyzną natomiast Iva i odwracający głowę co rusz Razer. Pilnowani przez ponad setkę żołnierzy, nie rozważaliśmy ucieczki tudzież niespodziewanego ataku.
Wszak na Norianie nie istniało miejsce, do którego moglibyśmy teraz pójść.
Gdy skutecznie wyminęłam dwójkę mieszkańców osady, dyskretnie zlustrowałam wzrokiem budynki wzniesione przy ścieżce. Oczywiście nie było to właściwe określenie, ale pierwsze, jakie przyszło mi na myśl. W niedużej odległości od siebie bowiem, na ogromnej polanie, z ziemi oraz kamieni, utworzono co najmniej trzysta niskich, pokrytych grubą warstwą śniegu lepianek. Ilu noriańczyków jedna pomieściłaby w środku? Na zewnątrz panował niewyobrażalny tłok, ale śmiało mogłam oszacować ilość noriańczyków w osadzie Goorenth. Osiem tysięcy. Może osiem tysięcy dwieście. Jeśli zatem moje obliczenia były poprawne, to na jeden schron przypadało dwudziestu sześciu obywateli Norianu, a przecież owa lepianka pomieściłaby ich co najwyżej dziesięciu.
Zatrzymałam wzrok na brązowych włosach Ivy, nie chcąc stracić jej z oczu, ale nie minęło dużo czasu, nim spojrzenie zawiesiłam także na lesie odgradzającym od czegoś dalszą część terytorium. Wątpiłam, by umieszczanie nas przy granicy było fenomenalnym pomysłem, aczkolwiek nie kwestionowałam decyzji Goorenth. To ułatwiłoby nam potencjalną ucieczkę. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
Gad Arnethiona zacieśnił splot na szyi Nite'a. Wojownik uniósł ku niemu dłoń, lecz na widok czarnego kaptura oraz stosunkowo wysokich kolców, rychło ją wycofał.
– W porównaniu do węża Goorenth, ten jest jadowity – ostrzegł go żołnierz.
Nite zacisnął usta w kreskę. Jego lewa brew drgnęła nieznacznie.
– Bardzo?
– Umrzesz po dziesięciu minutach. Wyjątkowo boleśnie swoją drogą.
– To jednak rezygnuję. Za długi czas oczekiwania.
– C-chcesz się z-zabić? – zapytałam, ale wątpiłam, by pytanie w ogóle do niego dotarło. Zęby uderzały o siebie coraz głośniej, omal nie pozbawiając mnie języka.
– Teraz już nie. Może potem. Nie chcesz zamienić się wężem?
Łypnęłam na niego. Arnethion skręcił w lewo, sunąc taktownie między lepiankami. Kaptur, który nieustannie przysłaniał jego twarz, a tym samym pozostawiał ją skrytą w ciemności, nie zamaskował jednak wbrew licznym staraniom blasku granatowych, być może czarnych też oczu. Podobnym odcieniem jarzyły się ślepia zwierzęcia.
– Dlaczego zabraliście nas do osady? – zagadnęła Iva.
Noriańczyk milczał, dopóki razem z żołnierzami nie przystanął przy drugiej w rzędzie kryjówce. Ta sięgająca ramion, posiadała wejście dwukrotnie mniejsze... I parokrotnie węższe. Szarpnął za właz. Wejście otworzono. Promienie słoneczne wpadły do środka, gdzie pod wpływem nagłych ruchów powietrza, drobinki pyłu wirowały w powietrzu. Ciemność przeminęła. Kamienną płytę oparto o ścianę lepianki.
– Porozmawiacie o tym z Goorenth Harfoths – skwitował obojętnie Arnethion.
– Razer porozmawia – sprostował Karl z dłońmi wsuniętymi do kieszeni. – W przeciwieństwie do niego stronię od konwersacji z dziwkami.
Tęczówki noriańczyka rozbłysły złowrogo, lecz na owo określenie nie zareagował impulsywnie. Byłam mu za to wdzięczna. Wypuściłam wstrzymywane powietrze, śledząc powstający w następstwie obłok pary. Zamarzniemy tutaj. Zamarzniemy. Skóra szczypała, nogi drżały niekontrolowanie, palce sztywniały; przypominały o nieludzko niskiej temperaturze Norianu. Podobnie ciężkie okazało się ignorowanie pieczenia w okolicach podbrzusza oraz piersi, gdy ogólny stan ran pozostawał tajemnicą.
Mogło być lepiej. Mogło być gorzej. Chcąc nie chcąc musiałam tę kwestię pozostawić żołnierzom, którym nakazano nas opatrzyć.
Dyskretnie namierzyłam wojowników oraz kapłankę. Karl bacznie taksował mnie wzrokiem, lecz przez ponury grymas twarzy, kontakt wzrokowy ciężki był do odwzajemnienia. Przeszedł mnie dreszcz. Włoski na karku zjeżyły się w jednej chwili. Usłyszałam chrzęst śniegu. Podszedł, zsuwając z ramion okrywający go płaszcz, którym na przekór podejrzliwości Arnethiona, naraz okrył moje ciało. Było... ciepło. Ciepło, przyjemnie. Bardzo ciepło, choć nadal nie wystarczająco.
– Z-zamarzniesz – wydukałam z dłońmi zaciśniętymi na szorstkim materiale.
Zmarszczył nieco nos.
– Ty już zamarzasz, a ja nie zamierzam dźwigać ze sobą kostki lodu.
– Właźcie do środka – odburknął Arnethion. – Nie mamy całego dnia.
Do lepianki jako pierwsza wczołgała się Iva, bo to właśnie ją jako pierwszą do ziemi docisnęli żołnierze. Zachowała spokój. Posłusznie wykonywała polecenia, aż w końcu zielony kombinezon medyczki przykryła górna część niskiego wejścia. Mniej ulegle postąpił Karl, wprowadzony do wnętrza schronu jako drugi. Szturchnął pobliskiego noriańczyka, warknął coś w odpowiedzi. Unikał bliskiego kontaktu, jak gdyby kontakt ten poskutkować mógł śmiercią. A trzecia w kolejności byłam ja.
Obolała powtórzyłam każdy ruch Ivy.
I wtedy też zderzyłam się z rzeczywistością, bo jak dotąd naprawdę sądziłam, że tragizm doświadczanych sytuacji nie wzrośnie chwilowo o żaden stopień. Noriańczycy umierali przez Dieath, przesiadywali w lepiankach, ale przecież w nich prawdopodobnie mieli zapewnione odpowiednie warunki do przeżycia następnych dni oraz nocy. Tymczasem miejsca, zgodnie z ówczesnymi domniemaniami, ledwie starczyło tam dla dziesięciu osób. Na ziemi wyłożonej ciemnymi deskami nie było nic, co można by uznać za niezbędne do normalnego funkcjonowania. Pustka. Zwyczajna pustka. Intensywny odór moczu, potu oraz kału. Jedyne pocieszenie odnalazłam w nieco wyższej temperaturze, lecz nadal nieodpowiedniej do zdejmowania grubych płaszczy lub peleryn.
Wczołgałam się na sam koniec lepianki. Chcąc usiąść pod ścianą, głowę musiałam umieścić na wysokości podkulonych nóg. Zgarbiona, westchnęłam ciężko. Pulsująca rana raz jeszcze przypomniała mi o swoim istnieniu, kiedy docisnęłam do niej rękę. Obok poruszył się Karl. Nite zajął miejsce przy Ivie zaś Razer naprzeciwko nas.
Właz przysłonił wyjście, odgradzając nas od światła. Zapanowała ciemność.
Łącznie w lepiance było nas trzynastu. Pięciu więźniów. Ośmiu noriańczyków.
A ja nie wiedziałam, dlaczego wciąż drżałam.
– Za ile nadejdzie Dieath?
Na pytanie któregoś z żołnierzy, Arnethion nie odpowiedział od razu. Wpierw rozjaśnił pomieszczenie blaskiem swych oczu, a kiedy to łuna światła otuliła każdy zakamarek schronu, zdjął z głowy kaptur. Wstrzymałam oddech. Swąd odchodów omal nie pozbawił mnie zawartości żołądka, choć praktycznie nic w nim nie pozostało.
– Cztery godziny i siedemnaście sekund – rzekł, choć do dokładnego oszacowania czasu nie użył zegarka tudzież słońca. Poprawił pelerynę, nikogo nie racząc wyjaśnieniami lub odrobiną uwagi.
– Zabraliście nas tutaj, żeby zdobyć informacje, mam rację? – wtrąciła Iva.
Na policzki kapłanki wstąpił rumieniec. Twarz nabrała barw. Nie dało się nie zauważyć, że pierwsze minuty spędzone pod ziemią korzystnie na nią wpłynęły.
– Nie widzę innego powodu, dla którego mielibyśmy utrzymywać was przy życiu. Jeśli okażecie się bezużyteczni, po prostu wyrzucimy każdego po kolei na zewnątrz. Poza lepianką nie przeżyjecie starcia z Dieathem.
– My również chcemy się czegoś dowiedzieć. Może powinniście rozważyć wymianę informacji? Wpłynęłaby ona przecież korzystnie na obie strony – zasugerowała śmiało.
– Nie interesują nas wasze problemy. – Arnethion wpił palce w szare, gęste włosy, przystrzyżone oraz zabarwione na czarno jedynie po bokach. – Ty... – zwrócił się do mnie – jesteś norianką?
Zastygłam w bezruchu.
– Ja? Nie... Nie pamiętam – skłamałam. Należało skłamać. Wyznanie, że noriańczycy mają właśnie do czynienia z potężną boginią, która bogini wcale nie przypomina, nie jawiło się jako najlepsza opcja.
– Nie pamiętasz?
Przyjrzałam się bliżej mężczyźnie. Tatuaż. Miał tatuaż. Tatuaż węża rozciągniętego od ucha, do końca kwadratowej żuchwy na prawej połowie lica. Odruchowo dotknęłam własnego, do niczego niepodobnego. Ot sieć rozgałęzień, plątanina nici bez większego ukrytego znaczenia. Nie łączyło ich nic. Definitywnie. Ale niewykluczone, że pytanie padło głównie przez wzgląd na pewne podobieństwa, których doszukać się nie mogłam.
– Nie pamiętam – powtórzyłam.
– Lubisz kłamać – zauważył rozbawiony. Mrużąc oczy, wprawił granatową łunę światła w ruch. – Już na pierwszy rzut oka widać, że nie należycie do naszej rasy. Ty masz niewielkie rogi na czole i nietypowy tatuaż. Jesteś też albinoską, a takie anomalie nas nie dotyczą – mówiąc to, skinął na mnie głową. – Wy zaś tatuażu w ogóle nie posiadacie. – Tym razem spiorunował wzrokiem Ivę oraz wojowników. – Nie wspominając nawet o wężach, które powinny wam towarzyszyć podczas bitwy.
– To dlatego nas zabraliście? Bo podejrzewacie, że nie jesteśmy stąd?
– Informacje. Potrzebujemy informacji, a jeśli nie pochodzicie z Norianu, to te informacje możecie posiadać. Dlatego na próżno usiłujesz ukryć swoją prawdziwą tożsamość, białowłosa damo.
Wąż Arnethiona ziewnął przeciągle, kolejno zasyczał, jak gdyby wyczuł zmianę nastroju właściciela. Wówczas zapadła pełna napięcia cisza, przerwana dopiero dźwiękiem przesuwanej płyty; dźwiękiem szalejącego wiatru; dźwiękiem wchodzącej do wnętrza postaci skrytej pod kapturem. Ktoś przykucnął, zamknął właz, obrócił się z uśmiechem.
– Wybaczcie, że kazałam wam czekać. Skoro wszyscy tutaj jesteśmy, to chyba możemy przejść do działania? – Goorenth rzuciła na ziemię skórzany, gruby worek, usadawiając się pod ścianą. Moje serce na moment przestało wybijać dawny rytm.
KOREKTA 01.05.2024r.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro