Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 009

Przed wspinaczką na Szczyt Niebios zaskoczył mnie rozmiar ekwipunku, którego posiadaczką nagle zostałam. Podczas wspinaczki natomiast wielkim zaskoczeniem okazała się waga, totalnie niewspółgrająca z wymiarami bagażu. Torba bowiem była niewielka - zawzięcie próbowałam usprawiedliwić to brakiem drogocennych albo osobistych przedmiotów do zabrania na planetę - aczkolwiek na przekór swej powierzchowności, niebywale ciężka. Wciągnęłam powietrze nosem. 

Wypuściłam ustami. Wciągnęłam ustami. Wypuściłam ustami. 

Nie potrafiłam ocenić, jak długo zmierzaliśmy na sam szczyt świątyni. Rachubę czasu straciłam po pierwszych czterdziestu stopniach schodowych, a nic nie wskazywało na to, by koniec miał nadejść po przebyciu podobnej odległości. Brnęłam przed siebie, ciężko dysząc, czasem nawet opierając się o kamienne mury z chęcią wyrzucenia ekwipunku ciążącego mi na ramieniu. I błagałam w duchu towarzyszy o zaprzestanie rozmowy; o niezadawanie pytań uwzględniających moją odpowiedź. 

Umrę, jeśli zaraz nie przestaną. Stracę przytomność. Stoczę się na sam dół świątyni. 

Poprawiłam chustkę na oczach, gdy świeże powietrze osnuło korytarz, wpadłszy do środka przez przypuszczalnie otwarte okna. Zadrżałam. Być może z zimna. Być może ze stresu. 

– Nie musisz obawiać się przenoszenia – napomknął Nite, którego kroków nijak nie potrafiłam wychwycić. Na przekór wyczerpującej podróży był cicho pod każdym możliwym względem. – Kapłani są śmiertelni, ale wiele zdziałali w ciągu roku.

Wolałam nie przeliczać tego wiele na procenty, choć radowała mnie myśl, że ich początek większy byłby od zera. Araiczykom za poświęcenie należała się dozgonna wdzięczność. Poprawiłam torbę zawieszoną na ramieniu. Mroźne podmuchy wiatru zyskały na sile. Ciśnienie zmalało, osłabiając organizm. Niedobrze mi... 

– Wiem, Nite – wysapałam. 

Pierwotnie planowałam powiedzieć coś bardziej motywującego, ale raptem po jednym słowie płuca zażądały tlenu, którego obecność nierzadko kłuła oraz bezdusznie piekła. Jęknęłam zrozpaczona. Torba omal nie spadła z ramienia. 

– Pomogę ci – zaproponował Faisen. 

Nie zawahałam się przystać na propozycję, bo ulgi pragnęłam bardziej, niż czegokolwiek innego. Wydusiłam więc z siebie podziękowania - niemal dosłownie, zważywszy na fatalny stan fizyczny - i rozprostowałam plecy. Musiałam przystanąć na krótki moment. Musiałam. Nogi podejmowały coraz większy wysiłek, by utrzymać mnie w dotychczasowej pozycji, a dalszy chód tylko wykrzesałby resztki nagromadzonej energii. Później nie miałabym szans ruszyć z miejsca. 

– Co... co jest w... torbie? 

– To, co wojownicy uznali za... niezbędne... do zabrania. – Oznaki zmęczenia u hodowczyni ciężkie były do zatuszowania. – Sztylety... ubrania, bandaże... leki, przyrządy pomiarowe... żywność, napoje, ubrania... liny i... nie pamiętam co jeszcze. Może apteczki... Iva będzie ich potrzebować. 

– Iva? – warknął Nite. – Iva będzie z nami? 

– Taką podjęto decyzję. Nikt inny... nie chce lecieć. 

Wznowiłam wędrówkę na szczyt powolnymi krokami. 

– To jest zbyt ryzykowne, może tam umrzeć. – Nie zamierzał odpuścić. 

– My też możemy, chłopie – wtrącił Razer. – Dzięki za troskę. 

– Ona jest śmiertelniczką. 

– Y'ra niby nie, a popatrz do czego doszło. Każdy ryzykuje, nie tylko Ysenth. 

Nite wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby, a ja nie chciałam wiedzieć, czego to była oznaka. Rozdrażnienia? Poddenerwowania? Stresu? Bezradności? Równie dobrze odruch mocno zaciśniętej szczęki mógł zawierać mieszankę wszystkich tych odczuć, a to na pewno nie był dobry znak. Kontynuowałam wspinaczkę. 

– Na Arai także nie jest bezpiecznie, Nite – dorzuciła posępnie Meila. Głos wojowniczki poniosło echo gdzieś przede mną. – Jeśli zostanie, narazi się na atak bóstwa. Może to nawet lepiej, że od teraz będzie pod twoją opieką?

Argument wprawdzie nie należał do solidnych, lecz stanowił idealny fundament do zbudowania innych, być może mocniejszych. Po dłuższej chwili Nite dodał:

– Zdaję sobie z tego sprawę, Meila. Ale śmiem wątpić, że koniec świata jest dla człowieka jakkolwiek bezpieczniejszy. 

– Jak już mówiłam – westchnęła zrezygnowana – teraz nigdzie nie jest bezpiecznie. Ani na Arai, ani na pozostałych planetach. Dlatego też nieważne, gdzie zabierzesz Ivę, ona zostanie wystawiona na ryzyko śmierci tak czy inaczej. – Tę kwestię przemilczał, więc wojowniczka także nie kontynuowała tematu. Przeszła sprawnie do innego. – Y'ra, jesteśmy na Szczycie Niebios. Mogłabyś na chwilę zostać tu ze mną? Wy już wejdźcie. 

– Meila – zaczęła Pearl, ale coś zniechęciło ją do głośnego wypowiedzenia własnych myśli. A może nigdy nie zamierzała tego robić? Może imię wojowniczki opuściło usta hodowczyni zupełnie przypadkowo? – W porządku. Chodźcie. 

Wsłuchana w liczne szmery, przestąpiłam z nogi na nogę. Bramę otworzono, wojownicy zniknęli za granicą Szczytu Niebios w towarzystwie Pearl... a na korytarzu, zgodnie z nakazem Meili, wkrótce potem pozostałyśmy same. Obróciłam głowę na prawo. 

Stamtąd dobiegły mnie odgłosy kroków. 

– Y'ra... – Ton głosu kobiety wybrzmiał o oktawę wyżej. Zadrżał. Wnet zrozumiała stała się prośba ot tak rzucona araice. – Żałuję, że nie mogę lecieć z wami. Ja... tak bardzo mi przykro. – Splotła nasze dłonie. Znów stanowczo, a przy tym delikatnie oraz troskliwie. – Obiecuję, że zrobię wszystko, by utrzymać araiczyków z dala od śmierci. Będą bezpieczni. I ty też bądź, proszę. – Szloch wsiąknął w nasłuchujące mury. Był to jedyny dźwięk, którego nie wypuściły; który nie poniósł się echem po mroźnym szczycie świątyni. – Nie pamiętasz nikogo, to musi być ciężkie... ale wiedz, że na tamtą trójkę również możesz liczyć. Nie dopuszczą do ciebie żadnego zagrożenia, zaufaj mi. – Kciukiem pogładziła mój nadgarstek. – Stwórczyni, błagam, zawalcz o własne jestestwo, gdy zajdzie taka potrzeba. Nie umieraj, nie poddawaj się, wróć, a pewnego dnia my znów staniemy u twego boku... I doprowadzimy tę wojnę do końca. 

Nagle każda przyziemna czynność wydała się bolesna. Oddychanie, wstrzymywanie powietrza, dotykanie cudzej dłoni z myślą, że dotyk ten może być ostatni. Wprawdzie nie znałam Meili za długo, gdyby wziąć pod uwagę jedynie czas spędzony z nią w ludzkiej postaci. Nie miałam też powodu, dla którego niechęć opuszczenia kobiety byłaby uzasadniona. Raz za razem podawałam w wątpliwość szczerość jej intencji, zmieniałam nastawienie względem wojowników, przy czym zmiany te kosztowały nas wiele... Nierzadko też rozważałam działanie na własną rękę bez szansy na sukces. 

Nie zawsze im ufałam. 

A jednak patrząc z perspektywy czasu na minione dni, czułam wiążące mnie z wojownikami więzi. I wiedziałam, że w obecności nieznanych mi nigdy osób, nie miałyby one prawa zaistnieć. Ścisnęłam dłoń Meili. Oczy pod chustką uroniły drobne łzy. 

– Poczekaj na nas – wychrypiałam. – Poczekaj, aż odzyskam wspomnienia. Chcę znów porozmawiać z wami jak za dawnych lat. – Meila O'vinis... Jej imię nie brzmiało wcale tak obco. – Dziękuję ci za wszystko. 

– Es faraos vini farada, vini endes. 

Zamknęła mnie w szczelnym uścisku, lecz tylko na kilka chwil. Nie zdążyłam więc spamiętać ciepła wojowniczki, szaleńczo bijącego serca, splecionych na plecach rąk... kojarzyłam jedynie fakt, iż tego wszystkiego dokonano. Uczucia zniknęły, dotyk nie pozostawił po sobie nic. Ale dopowiedziałam sobie w duchu, że przecież nie było to ostateczne pożegnanie, a zaledwie krótkotrwała rozłąka. 

– Od teraz niczego się nie bój, Stwórczyni – wydusiła z siebie po dwóch krokach postawionych ku drzwiom. – Bogini idzie po to, co jest jej przynależne. Bogini idzie po to, co jej odebrano. Teraz to inni powinni drżeć przed nią. 

Wrota otworzono raz jeszcze, a kiedy skrzypnięcie wypełniło korytarz, serce – jakoby szklany przedmiot – zbite zostało na miliony kawałków. Próg przekroczyłam w momencie zdjęcia chustki. 

KOREKTA

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro