ROZDZIAŁ 008
Siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt. Siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt jeden.
Iva opuściła mnie ponad dwie godziny temu.
Siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt dwa.
Przez ponad dwie godziny siedziałam w pomieszczeniu zupełnie sama.
Siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt cztery.
W rezultacie obawy narastały. Skumulowane, poszukiwały ujścia.
Siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt sześć.
Problem polegał zaś na tym, że pomimo wielu starań nie mogły go znaleźć.
Dlatego czekałam. Wpatrzona w niemal pustą tackę, liczyłam. Wbrew sobie przywracałam w pamięci minione wydarzenia, choć jak dotąd uparcie walczyłam o ich wymazanie. Przebudzenie. Wyprawa. Atak. Test. Koszmar. Posiłek. Wybór drużyny. Doprawdy... w przeciągu tych ludzkich, kruchych dni przeżyliśmy wiele, jednako w obliczu nieskończonych, boskich lat nie przeżyliśmy praktycznie nic. Teraz czas pędził. I teraz to wiedziałam. Zwiększał tempo. Czułam, że przyspieszał; czułam poprzez wymieniane sekundy, że dla uczłowieczonej mnie mknął po stokroć szybciej.
Dotknęłam podłogi stopami, ale chłód nieoczekiwanie objął odsłonięte ramiona. Odsłonięte... W głowie wybrzmiała jakże oczywista myśl ,,przebrali mnie". Nie potrafiłam jednak pojąć, dlaczego wywołało to ogrom zaskoczenia, skoro zmiana stroju była nieunikniona po nagłej kąpieli, a także dlaczego do świadomości dotarł ów fakt z dość sporym opóźnieniem. Straciłam suknię. Zastąpiono ją czarną bluzką na ramiączkach oraz zbyt szerokimi, brązowymi spodniami. Różnica była ogromna, a jednak podczas rozmowy z Nitem jej nie wyczułam. Policzki zapiekły mnie boleśnie.
Wolałam nie dociekać, kto dokonał zmiany ubrań.
Zsunęłam się z łóżka, łapiąc równowagę. Nogi cierpły, dokuczliwie mrowiły, ale ani nie słabły, ani nie pozwalały ciału upaść na ziemię, gdy stawiałam pierwsze kroki ku komodzie. Odzyskałam część sił. Niemniej, oparta o mebel, dawałam sobie czas na przywyknięcie do zanikających skutków zażytego areosycyliutopisu. Bo te wystąpiły ponownie dopiero po niewielkim wysiłku. Doliczyłam do dziesięciu.
Otworzyłam szufladę.
Materiał... Jakikolwiek... Gdzie są chustki...
Musiałam poszukać Ivy, choćby na oślep. Musiałam zapytać kapłanów o wojowników, którzy odeszli bez wzmianki o czasie potrzebnym na przygotowania. Wprawdzie nie chciałam dokładać im zmartwień nagłym opuszczeniem sypialni, lecz wizja bezustannego wyczekiwania wydała się gorsza, gdy nie miałam zapewnienia o powrocie towarzyszy. Równie dobrze mogłam czekać dwa dni...
... A ci ostatecznie by nie wrócili.
Chustka, szmatka, materiał, cokolwiek...
Ale odnajdywałam jedynie spinki do włosów, grzebienie, szczotki... I każda kolejna skrytka, analogicznie do poprzedniej, uwidaczniała zbędne przedmioty. Przylgnęłam do drzwi. Zostałam z niczym. Niemniej wierzyłam, że zamknięte oczy także zapewnią mi bezpieczeństwo po tymczasowym opuszczeniu sypialni. Przecież świątynia nie była pusta. W najbliższym czasie musiałam kogoś napotkać, mimo że plan - przez nieznajomość układu pomieszczeń - nie uwzględniał oddalania się stąd na zbyt duże odległości.
Nacisnęłam klamkę. Zamknęłam oczy. Otworzyłam drzwi.
Naraz uderzył mnie przyjemny podmuch, chłód korytarzy zmieszany z zapachem bzu, jasność uporczywie wymuszająca zaciśnięcie powiek, kroki... I echo. Głosy w oddali. Brzmienie, które uspokoiło skołatane serce, gdy dotknęłam naprzeciwległej ściany i podążyłam na prawo. Ktoś tu był. Miałam szansę zapytać kogokolwiek o wojowników. Przyspieszyłam kroku, badając jednocześnie palcami strukturę napotykanych przeszkód. Coś szorstkiego, coś wypukłego, coś gładkiego, duże wgłębienie, wypukłość, być może ramka obrazu, ostre kanty... Wiedziałam, że powrót byłby niemożliwy bez spamiętanej dotykiem drogi. Falowane wzory, gładka powierzchnia, gładka powierzchnia, wgłębienie... Dlatego błagałam samą siebie, bym później napotkane nierówności uporządkowała odpowiednio w odwrotnej kolejności. Krawędź ściany.
Skręcając w lewo, wpadłam niewątpliwie na roślinę. Liście zaszeleściły, doniczka przechyliła się niebezpiecznie, lecz nie uderzyła o podłogę - rękę bowiem automatycznie zacisnęłam na kolczastym... pniu? Syknęłam, ustawiając ją w pionie. Ale wówczas głosy ucichły. Kroków również nie wychwyciłam. Zapadła cisza. Przerwał ją mój oddech. Tylko raz. Zapach bzu stracił na intensywności. Chłód przerodził się w mróz.
Otwórz oczy. Otwórz oczy.
Nie, nie otwieraj. Nie otwieraj ich.
Dotknęłam ściany.
– Przepraszam, jest tu ktoś? Szukam kapłanów.
Straciłam resztki przekonania, że na korytarzach ktoś mi towarzyszył. Kapłani mnie zostawili. Pośród ścian stałam tylko ja. A jednak wbrew temu czułam czyjeś spojrzenie na ciele - świdrujące okolice piersi, serca, może czegoś nad nim. Nie przełknęłam śliny, choć zaschło mi w gardle. Zacisnęłam mocniej powieki. Postawiłam następne cztery kroki. Dotknęłam ściany. Zahaczyłam palcami o zgrubienie. Zatrzymałam się. Coś patrzyło wprost na moją dłoń. Patrzyło wrogo.
Otwórz oczy. Nie otwieraj ich.
Przycisnęłam ciało do nienaturalnie lodowatej ściany. Kciuk zsunęłam niżej, nie mogąc potwierdzić żadnych przypuszczeń. Wybrzuszenie. Wgłębienie. Bynajmniej nie miałam do czynienia z obrazem. Gdyby w murze wykuto zaś wzór, chropowate krawędzie podrażniłyby skórę, a tymczasem każdy element prostej kreski odznaczał się złudną wręcz gładkością. Szybko odrzuciłam myśl o normalnych drzwiach. Nikt nie umieściłby zawiasów w punktach, które ukradkiem musnęłam. Fizycznie było to niemożliwe, ale...
Pogładziłam przedmiot po lewej stronie. Ramka. Obraz. Powróciłam do linii, wspominając własne spostrzeżenia na korytarzu, po opuszczeniu uzdrowiska.
„Pomiędzy dwoma obrazami było uwypuklenie, mogące służyć za ukryte drzwi".
Uchyliłam nieznacznie powiekę lewego oka. Poczucie bycia obserwowaną zniknęło. Zastąpione niepewnością, którą wzmogła szczelina w podłodze między pierwszą linią muru a drugą, zdawało się także nigdy nie istnieć. Ta szczelina... Trzydzieści centymetrów długości. Równe trzydzieści centymetrów. Dokładnie tyle mierzyła szpara. Za mało jak na standardowe przejście. Czyżbym popadała w paranoję? Westchnęłam. Najwidoczniej. Nie było żadnej dziurki od klucza ani mechanizmów. To nie mogło być przejście.
Miałam ochotę wyśmiać własną głupotę, dopóki nie wyłapałam słodkiego zapach wanilii. Po nim usłyszałam długo wyczekiwane kroki. Zamknęłam oko.
Ściany korytarza odbiły czyiś śmiech.
– Znudziło się panience wyczekiwanie w pokoju? – Ten głos jest... dziwne znajomy. – Nie jestem tym zaskoczony, bez odpowiedniego towarzystwa też bym zwariował.
Hodowca z areny. To musiał być on. Chrapliwy, niski głos, ów zwrot...
– Kassan?
– Miło zostać zapamiętanym przez Boginię Życia i Śmierci.
– Widziałeś gdzieś Ivę? Albo wojowników? – zagaiłam, czując rumieniec na policzkach. Rozmowa z zamkniętymi oczami była nadto niekomfortowa. – Wyszli dwie godziny temu, ale nie powiedzieli, kiedy wrócą.
Wyłapałam szmer, westchnienie, powietrze wypuszczane nosem.
A po nim prychnięcie, przypuszczalnie zmianę dotychczasowej pozycji.
– Twojej czwórki nie widziałem, ale paskudna żmija poszła jeszcze ocenić przygotowania kapłanów do zabiegu, więc zaraz pewnie wróci.
Przygotowania do zabiegu? Brzmiało to iście fenomenalnie, gdy zabieg zamierzano przeprowadzić po raz pierwszy, a szansę na jego powodzenie stwierdzono po jednym nieudanym teście. Wolałam więc nawet nie wspominać o czasie, który ponoć wystarczył na zorganizowanie tego całego przedsięwzięcia. Kilkanaście godzin? Bo tyle minęło od otrzymania wyników testu. Sądziłam, że potrzebowaliby wprawy lub doświadczenia do tak szybkiego uskutecznienia procesu...
– Lubi panienka ściany?
– Są ładne – odparłam przeczuwając, do czego zmierzał. Widział mnie. Widział, jak badałam ściany. Przysłoniłam twarz dłońmi, udając wielce skupioną na odplątywaniu z rogów zbłąkanych kosmyków włosów. Widział cię! Skończona idiotko! – I przepraszam, jeśli w czymś ci przeszkodziłam.
– Tak właściwie to miałem iść do paskudy, więc nie obrażę się za dodatkową przeszkodę w wykonaniu zadania. Może panienka zająć cały mój czas.
Do paskudy? Do kapłanki? Do Ivy?
Relacja łącząca Kassana z Ivą była dla mnie, prawdę powiedziawszy, wielką niewiadomą. Wnioskując po zachowaniu, łączyła ich odwzajemniona nienawiść. I o ile Ysenth przy Dearlinie aż ociekała rządzą mordu, o tyle Kassan w pobliżu kobiety nie odznaczał się niczym podobnym. Owszem, nie okazywał medyczce szacunku, lecz z trudem podpinałam ów fakt pod negatywne uczucie. On po prostu kpił. Żartował. Drażnił ją. Traktował tę znajomość inaczej, aniżeli sama Iva.
To było coś innego, lecz ja nie potrafiłam pojąć, co.
– Nie przepadasz za nią – napomknęłam. – Mogę spytać, dlaczego?
– Panienka wybaczy, lecz szczegóły z życia osobistego zdradzam dopiero na czwartej randce – skwitował filuternie. – Może nawet zaproponowałbym coś podobnego, gdybym nie miał właśnie do czynienia z bogiem i wrażliwą na punkcie hierarchii kapłanką.
– Przepraszam, nie chciałam być wścibska.
– Nic nie szkodzi, po prostu załóżmy, że wszystkiemu winna była Ysenth – Odniosłam wrażenie, że machnął nonszalancko ręką. – Nie rozwódź się nad tym.
Zacisnęłam mocniej powieki, walcząc z chęcią ich uchylenia.
Istniało pewne pytanie, które pragnęłam Kassanowi zadać.
– Ten degriel z areny... Co się z nim stało? – Pieczenie w gardle zaciekle próbowało nie dopuścić do wypowiedzenia tych słów. – Iva wspomniała, że żyje, ale nie zdradziła szczegółów. Co z kończyną? Kapłani uratowali chociaż jej część?
– Do pełni sił już nigdy nie wróci, ale tego panienka jest raczej świadoma.
Wpiłam paznokcie w udo. Przygryzłam od wewnątrz policzek.
Tak, miałam tego świadomość, lecz ból wynikający z bezpośredniego przekazania wieści rozszarpał dawne rany; pozwolił im krwawić; pozwolił mnie wyniszczać. Ja zaś nie mogłam narzekać. Nie mogłam, gdyż sama poprosiłam o uszczegółowienie wypowiedzi. Wstrzymałam oddech. Wargi zadrżały, ale bez jakiegokolwiek dźwięku.
– Gdzie on teraz jest?
– W lecznicy. Nie pozwolę mu szybko wrócić do samicy.
Zacisnęłam usta w kreskę, smakując gorzkiej prawdy. Nie mogłam zrobić dla tego stworzenia nic, bo każda próba chociażby jego dotknięcia groziła nieprzewidzianym atakiem krwi. Może gdyby kapłani okiełznali posokę w żyłach istoty, nie doszłoby znów do rozszarpania jej cielska... Ale ja nie miałam w sobie na tyle odwagi, by zaryzykować.
– Mogę mu jakoś pomóc? – zapytałam, nie bacząc na przemyślenia. Przecież nie musiałam robić nic bezpośrednio. – Może poprzez was jakoś go wesprę?
– Herol potrzebuje przede wszystkim czasu i odpoczynku, lecz doceniam dobroć panienki. To taka miła odmiana po ostatnich wydarzeniach z paroma kapłankami.
Puściłam ostatnią uwagę mimo uszu.
– Ma na imię Herol?
– Powiedziałem Herol, więc raczej Herol. Stronimy od uwłaczającego numerowania zwierząt, chociaż jeszcze do niedawna powszechne było takie ich oznaczanie w pozostałych świątyniach. – Dotknął mojego ramienia. Zapach wanilii zyskał na intensywności, drapiąc jednocześnie nozdrza oraz krtań. – Potrzebuje panienka jeszcze jakichś wyjaśnień? Z chęcią przekażę informacje, ale może niekoniecznie na korytarzu.
– Nie... to znaczy, chyba nie – wypaliłam. Wiedziałam, gdzie była Iva. Wiedziałam również, że zamierzała za paręnaście minut wrócić do sypialni, dlatego temat wojowników tudzież podróży nie wymagał ponownego poruszenia przy Kassanie. Skinęłam głową, wdzięczna za pomoc. – Dziękuję. Pójdę już...
– Trafisz do pokoju? Może jednak wsparcie będzie niezbędne?
Doskonale pamiętałam drogę powrotną. Krawędź ściany, wgłębienie, gładka powierzchnia, gładka powierzchnia, falowane wzory... Lecz przystanie na propozycję Dearlina wydało się rozsądniejsze - dotykiem nie rozpoznałabym odpowiednich drzwi.
– Iva nie będzie zła? Powiedziałeś, że musisz do niej iść, ale za chwilę to ona przyjdzie do ciebie.
– Niech przychodzi. Ja nie będę się dla niej fatygował. – I ujął moją dłoń. Postawiłam za Kassanem pierwszy krok. Drugi. – Spotkanie też nie miało być czysto służbowe. – Trzeci, czwarty. – Panienka Jackaniss poprosiła mnie tylko o wizytę na Szczycie Niebios, żeby móc odpowiednio rozłożyć w czasie zwykłe przygotowania świątynne. I poprosiła o to mnie, bo akurat ja byłem pod ręką.
Skręciliśmy w prawo.
Intuicja, na przemian ze zdrowym rozsądkiem, wciąż powtarzała te same słowa:
Otwórz oczy. Nie otwieraj ich. Otwórz oczy. Nie. Nie, nie, nie. Przysłoniłam je wolną dłonią. Nie ryzykuj. Opuściłam na twarz dłuższe kosmyki włosów, zwieszając głowę. Nie ryzykuj. Moją rękę mocno ściśnięto. Serce zareagowało żwawym dudnieniem. Nieprędko dotarło do mnie, że mróz pozostawiliśmy daleko za sobą.
– I o wszystko musiałeś zapytać akurat Ivę?
– Jako prawa ręka Boskiego Medyka ma wgląd na wszystkie istotne zdarzenia świątynne, a zarazem dość spory wpływ na ich przebieg. Ja w skrzydle hodowców jestem niżej postawiony, dlatego często doświadczam pewnych ograniczeń.
Stosunkowo szybko wydedukowałam, że każdy tutejszy zawód posiadał własne skrzydło, potocznie zwane drużyną. I że to w nich prawdopodobnie należało spodziewać się dodatkowej hierarchii wewnętrznej, bądź co bądź wpływowej na całokształt świątyni. Przyspieszyłam kroku. Kassan zatrzymał mnie raptownym szarpnięciem za dłoń. Ciszę przerwały słowa, kobiecy głos oraz łapczywe, nagle urywane wdechy.
– Es faraos vini farada... vini endes... Y'ra, przygotowania właśnie się zakończyły... Możemy dołączyć do kapłanów... po wcześniejszej zmianie stroju... – Pearl musiała tu biec. Wątpiłam, by po zwykłym spacerze prawie że połykała własne płuca. – Mamy wasze bagaże... i twoje ubranie... ubrania... możesz któreś wybrać.
– Myślałam, że zaczekasz na nas w sypialni. – Gdzieś po prawej stronie dane mi było usłyszeć głos Meili. – Coś się stało? Potrzebujesz pomocy?
– Spokojnie, Karl, nie patrz tak na mnie – wtrącił zawadiacko Kassan, niszcząc rytm dopiero co rozpoczętej rozmowy. – Przecież panienka jest cała i szczęśliwa. Doskonale wiesz, że kobiety nigdy bym nie skrzywdził – ale urwał, jakby w zamyśleniu – przynajmniej nie tej. Czyżbyś spodziewał się innych, niecnych czynów?
– Chyba naprawdę chcesz zobaczyć, jak kruche masz ciało pomimo rozbudowanych mięśni – wycedził Karl przez zaciśnięte zęby. – Y'ra pójdzie z nami, więc możesz wrócić do swojego zwierzyńca.
– Bezczelny jak zawsze – podjął uradowany Razer. – I bardzo dobrze.
– Ranicie me pełne dobroci serce, wojownicy – odrzekł teatralnie hodowca. – Brak wam szacunku do ludzi... Bogini musi być wami rozczarowana.
Zabrakło mi tchu. Pragnęłam zaprzeczyć, mimo że serce zdążyło potwierdzić częściowo spostrzeżenia Dearlina. Brak choćby odrobiny szacunku ze strony Razera czy Karla istotnie był problematyczny; wzmagający rozczarowanie.
– Bogini jest z nas dumna – zaprzeczył Gousten – tylko jeszcze o tym nie wie.
– Y'ra... – Do niczego nieprowadzącą konwersację przerwała Meila. Mocno zaczynałam żałować podjętej niedawno decyzji... W przeciwieństwie do Nite'a, ona mogła utrzymać wszystkich w ryzach. – Chodźmy do pokoju, tylko bez osobników płci męskiej. Musisz przygotować się przed wyprawą. Pearl przyniosła ubrania. – Drobne palce zacisnęła czule na moim nadgarstku. Żelazny uścisk hodowcy zniknął, by więcej nie powrócić. – Do zobaczenia. Nie próbujcie nawet rozpraszać Stwórczyni.
I opuściliśmy ich, jeszcze zanim echo poniosło po korytarzu słowa sprzeciwu.
KOREKTA
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro