Prolog
W pokoju panowała prawie całkowita ciemność. Jasne światło padało jedynie na krzesło, na którym siedziała po turecku rudoblond dziewczyna z zabandażowanymi przedramionami. Patrzyła na pielęgniarkę i sierżanta policji stojących na granicy oświetlonego kręgu.
— Zaraz, zaraz. Santa Lucia? — spytała z niedowierzaniem.
— Przykro mi, ale po tym incydencie wymagane jest, by przebywała pani w szpitalu, nie więzieniu — odrzekł formalnie policjant.
—Jaja sobie robicie? Santa Lucia mi nijak nie pomoże i dobrze o tym wiecie! Ona nada się do czegokolwiek tylko jeśli chcecie mieć kolejnego kryminalistę-świra! To nie jest szpital, to wylęgarnia degeneratów, gdzie pakujecie ludzi zbyt niebezpiecznych dla więźniów! — Nachyliła się do nich w niedowierzaniu.
Wyglądała fascynująco. Na bladych, piegowatych policzkach i nosie wykwitł niezdrowy rumieniec, przypominający nieudaną opaleniznę. Na skroniach i czole perliły się małe kropelki potu. Długie, rudoblond sprężynki przylgnęły do jej głowy. Czarne, błyszczące szkliście oczy rzeczywiście przywodziły na myśl szaleńca.
— Przykro mi, panno Jones, to nie jest moja decyzja i nie mam prawa się z nią kłócić.
Dziewczyna wciągnęła głośno powietrze, by zaraz je wypuścić. Zamilkła na chwilę. W końcu rzuciła:
— Wiecie co? Jebcie się. Wszyscy. — Tu zatrzymała się na chwilę, przecinając wzrokiem ciemność pomieszczenia.
Stojący w ukryciu w rogu mężczyzna zajrzał jej prosto w oczy i choć nie miała prawa tego widzieć, odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym pogardy.
— Jeśli potrzebny wam kolejny pomyleniec, proszę bardzo, bo to właśnie hodujecie sobie sami w Lucii. Szkoda tylko, że ja muszę być materiałem — kontynuowała.
Następnie z wielką precyzją splunęła na buty sierżanta. Posłała mu bezczelny uśmiech złośliwej satysfakcji.
— Hej, Morgan! — wrzasnęła. — Chcę, żebyś wiedział, że jesteś wiarołomnym sukinsynem i nie tak się umawialiśmy! — dodała czarującym tonem.
W odpowiedzi otrzymała jedynie trzaśnięcie drzwiami. Zaśmiała się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro