Rozdział 37
— To... Tutaj?
Raika jeszcze raz przyjrzała się trzymanej w dłoni kartce z adresem i znajdującej się przed nią bramie.
Przybyły do Jeroz już rano, ale miasto okazało się ogromne i wcale nie łatwe do nawigacji. Kamienice potrafiły mieć nawet cztery piętra, a niektóre uliczki nadawały się tylko do przemieszczania się na własnych nogach. W końcu jednak odnalazły się w tym labiryncie przecznic i trafiły na obrzeża. Od razu widać było, że znajdowały się w dzielnicy ludzi o wyższym standardzie życia. Czyste ulice wyłożone jasną kostką brukową mówiły same za siebie.
Stały teraz przed jedną z bram, na której z dumą lśnił numer pięćdziesiąt cztery. Jej metalowa konstrukcja przystrojona była żeliwnymi liśćmi i kwiatami. Wysoki mur odgradzał obszerny ogród od ulicy. Za bramą ciągnęła się długa droga prowadząca do zatoczki, a za nią wznosiła się dwupiętrowa willa zdobiona kolumnami w porządku korynckim.
Ani Hania, ani z pewnością Raika nie spodziewała się trafić do takiego miejsca. Oczywiście bardzo często klientami okazywali się bogatsi obywatele, ale praktycznie nigdy nie zapraszali wynajętych najemników czy przemytników prosto do swoich domów. Posługiwali się pośrednikami, których nikt nie podejrzewałby o powiązania z półświatkiem. Tymczasem przed nimi malował się obraz posiadłości wyższej klasy arystokracji.
Raika wzruszyła ramionami i schowała kartkę z adresem do kieszeni. Co ją obchodziło, z jakiego szczebla społecznego Joanna miała klientów. Ważne, żeby pieniądze się zgadzały. Podeszła bliżej i zajrzała przez kraty za mur. Na prostym krześle siedział strażnik w czarnej liberii. Głowa opadała mu na ramię, a młoda twarz pogrążona była w błogim śnie. Leżący na ziemi kaszkiet zapewne okrywał wcześniej krótkie, jasne włosy.
— Hej! — zawołała Raik.
Mężczyzna obudził się nagle. Nieprzytomnym wzrokiem obejrzał się dookoła, zatrzymując go na dziewczynie. Podniósł się z krzesła.
— Kto tam? — zapytał cicho, widocznie znajdując się jeszcze w sferze snu.
— Przysyła mnie Joanna Tabur. Mam przesyłkę dla pani Eleonory Ross.
— A tak... Pani Ross... To tutaj...— powiedział i ziewając, otworzył bramę.
Raika uniosła jedną z brwi do góry. „Coś łatwo nas wpuścił" - pomyślała. Spodziewała się raczej, że po prostu odbierze od niej paczkę i sprawa byłaby z głowy. Nie zamierzała jednak tego analizować. Po prostu wprowadziła wóz do ogrodu, ciągnąc Esme za uzdę. Drobny, jasny żwir chrzęścił pod podeszwami i kopytami. Mijane krzewy po obu stronach drogi były równo przystrzyżone w obłe kule. Zatrzymała się przed samą willą i popatrzyła na główne drzwi. Wrota ciemnego drewna ozdobione zostały rzeźbionymi, finezyjnie wygiętymi zawijasami i motywami roślinnymi. Zdawały się patrzeć na nią z góry, tak jakby była kimś poniżej ich godności. Nie. Na pewno tędy nie wejdzie do środka.
Puściła klacz i ruszyła w stronę jednego z boków budynku. Obejrzała go bacznym wzrokiem. Były. Boczne drzwi dla służby znajdowały się na końcu wysokiej ściany. Wróciła do wozu i weszła do niego, szukając odpowiedniego pakunku. W końcu znalazła paczkę zaadresowaną na nazwisko „Ross". Zmarszczyła nieco brwi, podnosząc ją z ziemi. Różniła się od reszty. Została opakowana papierem, tak, że nie dało się sprawdzić z zewnątrz, co było w środku. Na jednej ze stron zaraz pod nazwiskiem zapisana była cena towaru. Nic nie wskazywało jednak na zawartość pakunku. Było to dziwne, ale Raiki wcale zresztą nie odchodziło, co zamówili poszczególni klienci. Zapewne narkotyki. No bo co innego?
Wyszła z wozu, po czym skierowała się do bocznych drzwi. Słyszała kroki podążającej za nią Hani. Zapukała energicznie i podparła się wolną ręką na biodrze. Po chwili w progu stanęła młoda kobieta. Była niezwykle niska i chuda. Czarna sukienka pokojówki wisiała na niej, a biały fartuszek z falbanami zaciskał się na wąskiej talii. Brązowe włosy upięte zostały w zgrabny koczek i przykryte koronkową opaską wiązaną pod brodą satynowymi wstążkami.
— W czym mogę pomóc? — zapytała cichym, piskliwym głosem.
— Przesyłka. — Raika wskazała na paczkę w jej ręce. — Dla pani Ross.
— Dla Lady Ross czy młodszej Pani Ross?
Raika zamrugała kilka razy. To było ich dwie?
— Dla pani Eleonory Ross — poprawiła się.
Pokojówka kiwnęła głową.
— Proszę wejść. Zaraz pójdę po pokojową Pani. — Zaprosiła je gestem dłoni do środka.
Raika rozejrzała się dookoła. Zdecydowanie był to pokój do odpoczynku i spożywania posiłków dla służby, ale mimo to wyglądał bardzo dostojnie. Długi stół ciągnął się przez całe pomieszczenie. Światło wpadało do środka przez prostokątne okno obok drzwi. Pod jedną z pokrytych jasną tapetą w roślinne wzory ścian stała drewniana, pojemna szafa zamykana na kluczyk. Obok niej widniały dwa, średniej wielkości obrazy w rzeźbionych ramach. W rogu widać było przejście do klatki schodowej, w której zniknęła pokojówka.
— Nigdy nie byłam w takim domu, a ty? — zapytała Hania, rozglądając się dookoła.
— W takim nie.
Oczywiście odwiedzała domy arystokracji już wcześniej, ale nie w Królestwie. Te, które należały do bogatych mieszkańców Mihaan, znacznie różniły się od zachodnich willi. Geometrycznych brył ethelańskich budynków nie można było porównać do spadzistych dachów i sztukaterii posiadłości Królestwa. To były dwa zupełnie różne światy.
Hania podeszła do wiszących na ścianie obrazów. Raika również im się przyjrzała. Jeden przedstawiał mężczyznę w średnim wieku w bogato zdobionym stroju. Długi zarost dodawał mu powagi, a złota szabla u jego boku wskazywała na wysoki status społeczny. Obok niego na drugim obrazie widniała kobieta. Uśmiechała się delikatnie, patrząc gdzieś w przestrzeń. Na bladej szyi widoczne były okrągłe, białe perły. Ażurowe koronki wskazywały na kunszt i umiejętności malarza.
— Ciekawe kim są... — odezwała się Hania.
— Pewnie pan i pani domu.
— Tak myślisz?
— To by miało sens.
Nagle rozległ się dźwięk szybko stawianych kroków. Obie odwróciły się w stronę klatki schodowej.
— Remy! Remy jesteś tu? — usłyszały niski, głęboki głos.
Do pokoju wszedł wysoki mężczyzna. Czarne włosy przyprószone siwizną lśniły lekko w świetle dnia. Łagodne, niebieskie oczy osadzone były głęboko pod grubymi brwiami. Cała twarz miała przyjazny, acz dostojny wyraz. Na kołnierzu białej koszuli wyszyto czarne wzory. Gdyby nie brak zarostu, to bardzo przypominałby człowieka z portretu. Z pewnością byli spokrewnieni.
— O... — powiedział, stojąc w progu. — Witam, chyba was tu wcześniej nie widziałem.
— Tylko dostarczamy paczkę. — Raika kiwnęła lekko głową.
— Paczkę? — Mężczyzna uniósł nieco brwi i wszedł głębiej do pomieszczenia. — Dla kogo?
— Dla... — przerwała, słysząc, że ktoś zbiega po schodach.
Po chwili ich oczom ukazała się drobna kobieta. W zaciśniętych dłoniach trzymała poły bordowej sukni. Z nienagannego upięcia włosów wystawały dwa, brązowe pasma po obu stronach twarzy. Złote kolczyki kołysały się w uszach, pasując do naszyjnika z czarnym, oszlifowanym kamieniem. Wokół dużych oczy widoczne było kilka zmarszczek zdradzających jej wiek. Nie wyglądała na zadowoloną.
— No wreszcie! Co tak długo?! — powiedziała podniesionym głosem i wyrwała paczkę z rąk Raiki.
Miała dodać coś jeszcze, ale zamarła, widząc, że nie były w pokoju same. Skrzywiła się, wbijając wzrok w stojącego obok mężczyznę. Ten uśmiechnął się do niej delikatnie i założył ręce na piersi.
— Ezra... — mruknęła w końcu.
— Co takiego sobie zamówiłaś droga bratowo?
Poczerwieniała lekko na twarzy, zaciskając palce na pakunku.
— To dla ojca. Leki.
— Ach tak? Lekarz przepisał?
— A co się tak interesujesz?! Oczywiście, że lekarz! — wzburzyła się.
Raika słysząc te słowa, uniosła jedną z brwi. Lekarz? To dziwne. Joanna trudniła się różnymi rzeczami, ale handlem lekami jeszcze nigdy. A przynajmniej nie do teraz. Możliwe, że coś się zmieniło. Albo lekarz przepisał narkotyki. Kto to wiedział.
— Quaya, daj pieniądze! — powiedziała po chwili Eleonora.
Dopiero teraz z klatki schodowej wynurzyła się kolejna kobieta. Ubrana w prosty strój pokojowej górowała wzrostem nad swoją panią. Podała jej jedwabny woreczek, który ta przekazała Raice. Dziewczyna otwarła go i zaczęła przeliczać banknoty. Kobieta, widząc to, zwęziła niebezpiecznie oczy i zacisnęła dłonie na paczce.
— Myślisz, że was oszukuję?! — Podniosła głos.
— Zawsze sprawdzam, czy się zgadza — mruknęła niewzruszona jej tonem Raika.
— Ach tak? To...
— Ellie, bez nerwów. Przecież to normalne, że chce przeliczyć — powiedział spokojnie Ezra.
Kobieta poczerwieniała na twarzy.
— Nie nazywaj mnie tak!
— Dobrze. Eleonoro.
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie. Zwrócił swój wzrok w stronę Raiki i stojącej obok Hani. Coś w jego oczach zaświeciło się, a uśmiech jeszcze bardziej pogłębił.
— Skoro już tu jesteście, to zapraszam na obiad.
Dziewczyny spojrzały na niego ze zdziwieniem. Oczy Eleonory otwarły się szeroko. Na twarzy kobiety wymalowało się oburzenie.
— Chyba żartujesz!
— Dlaczego miałbym to robić?
Zacisnęła mocno usta. Jej oczy zdawały się ciskać gromy. Wyglądała, jakby chciała go udusić. Fuknęła jedynie i odwróciła się na pięcie.
— Ani ja, ani Sebastian się na to nie zgodzimy! Matka również! Jesz dziś sam! — rzuciła i zła jak osa opuściła pomieszczenie.
Jej pokojowa dygnęła lekko przed Ezrą i ruszyła w ślad za swoją panią. Mężczyzna odpowiedział jej skinieniem głowy, po czym odwrócił się ponownie do dziewczyn.
— To co byście zjadły?
— Może lepiej pójdziemy? Nie chcemy robić kłopotu... — odezwała się cicho Hania.
— Nie, nie...— Ezra pokręcił głową i się uśmiechnął. — Proszę mi pozwolić się ugościć.
Raika popatrzyła na Hanię, która odpowiedziała jej tym samym. Nie miały powodu, aby odmówić zaproszenia. Obiad w takim domu? Kto by powiedział temu „nie"? Mimo to pozostawała czujna. To nie było zwyczajne zachowanie. Dlaczego miałby tak po prostu zaprosić ich do domu jak gości? Nie, tu musiał być jakiś haczyk.
— Byłbym zapomniał — powiedział, uśmiechając się i wyciągając do nich rękę. — Nazywam się Ezra Ross.
Dziewczyny uścisnęły mu dłoń, niepewnie podając swoje imiona. Mężczyzna dał znak, aby za nim podążały. Weszli po wąskich schodach na górę, uważając, aby nie się nie przewrócić. Ezra otworzył drzwi i przytrzymał je dla nich w szarmanckim geście. Podziękowały mu grzecznie, czując się nieco niezręcznie.
Znaleźli się w długim korytarzu. Do ścian przymocowane zostały lamele z jasnego drewna i wzorzysta, ale minimalistyczna w swojej kolorystyce tapeta. Co kilka kroków wisiały duże obrazy przedstawiające ludzi w bogatych strojach i dostojnych pozach. Ogromne okna wpuszczały do środka światło słoneczne. Na podłodze rozłożony był czerwony dywan, ciągnąc się od jednego końca pomieszczenia do drugiego.
— Panie!
Zza zakrętu wyłonił się lekko podstarzały lokaj. Mógł mieć z sześćdziesiąt lat, ale nadal prezentował się dumnie w swojej czarnej liberii. Ezra uśmiechnął się na jego widok.
— Remy! W końcu cię znalazłem.
— Panie... Pani Ross poszła do Starszego Pana Rossa...
— Ach, Eleonora... — Mężczyzna machnął w powietrzu dłonią. — Nie przejmuj się nią. A teraz, czy mógłbyś skoczyć do Very i powiedzieć jej, aby przygotowała obiad dla trzech osób w gościnnej jadalni?
— Dla trzech?... — Remy dopiero teraz dostrzegł obecność obu dziewczyn. Westchnął lekko. — A więc Pani miała rację...
Ezra zaśmiał się cicho i poklepał lokaja po ramieniu.
— To jak będzie z tym obiadem?
***
Hania usiadła przy dużym, dębowym stole. Przed nią, w głębokim talerzu parowała ciepła zupa. Warzywny bulion zabielony został śmietaną, a na talerzyku obok leżały dwie kromki chleba. Na środku blatu w półmiskach piętrzyły się ziemniaki, pieczone mięso i warzywa.
— Smacznego — powiedział z lekkim uśmiechem Ezra.
Dziewczyna kiwnęła głową i zamoczyła łyżkę w zupie. Już od pierwszego łyku dało wyczuć się umiejętności kucharki. Delikatny, słony smak rozpłynął się po jej ustach. Dawno nie jadła czegoś tak dobrego. „To są jednak dobrocie bogatych" - pomyślała. Ukradkiem spoglądała na siedzącego na końcu stołu Ezrę.
Mężczyzna jadł z przymkniętymi powiekami. W jego ruchach widać było grację i delikatność. Zresztą cały sprawiał takie wrażenie. Gdy się na niego patrzyło, aż czuło się bijący od jego osoby spokój. Niebieskie oczy miały dobrotliwy wyraz, a kąciki ust stale zakręcały się lekko do góry.
Hania miała w głowie prawdziwą burzę. Ezra Ross, Ezra Ross... Gdzieś już słyszała to imię. Nie miała jednak pojęcia gdzie. Zresztą nie tylko to ją nurtowało. Skąd nagła chęć na zaproszenie obcych sobie kobiet, jeszcze z niższego szczebla społecznego, na obiad? Nawet dla niej było to bardziej niż podejrzane.
— Dlaczego tak naprawdę pan nas zaprosił? — Ciszę przerwał głos Raiki.
Dziewczyna patrzyła na niego nieufnie, trzymając łyżkę w ręce. Nie wzięła jeszcze do ust ani kropli bulionu.
— Wystarczy „Ezra". — Mężczyzna odłożył sztuciec na bok i spojrzał na nią z uśmiechem. — Dosyć mam już ponad dwudziestu osób w tym domu, które co chwilę mnie tytułują.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
— Nie jest, to prawda. — Delikatny uśmiech nie schodził mu z twarzy. Jego głos, choć niski i głęboki, był miękki jak aksamit. — Ale moje motywy są niestety trochę brzydkie.
Hania wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Raiką. To nie tak, że się tego nie spodziewała. Nic na tym świecie nie buło przecież za darmo. Ale słowa mężczyzny nieco ją zaniepokoiły.
— I jakie to motywy? — Nie ustępowała Raika.
— Powiedzmy, że lubię denerwować moją bratową - powiedział, wracając do jedzenia. — A tak się składa, że nic jej tak nie doprowadzą do szału jak mieszanie się klas społecznych. Zresztą... — Zrobił krótką przerwę. — Ja po prostu lubię poznawać nowych ludzi. Przywara po dziennikarskiej karierze.
Hania otworzyła szeroko oczy. Miała. Przypomniała sobie.
— No tak! — powiedziała na głos. Speszyła się, widząc, że mężczyzna zwrócił ku niej swój wzrok. — Przepraszam... Po prostu wydaje mi się, że mój tata czytał pana... Twoje prace. „Reportaż ze stepu Terthestanu"?
Ezra uśmiechnął się ciepło. Małe zmarszczki w okolicach oczu świadczyły, że musiał to robić często. Coś w jego spojrzeniu się jednak zmieniło. Tak, jakby pociągnęła za jakąś strunę w sercu.
— To ja — odparł cicho i delikatnie. W ciepłym głosie słychać było nutę nostalgii. — Ale to było dawno temu...
Hania uśmiechnęła się, ale zanim zdołała coś powiedzieć, do drzwi do jadalni otworzyły się na oścież. Do środka wparował wysoki mężczyzna. Od razu dało się poznać, że jest spokrewniony z Ezrą. Ich twarze były niemal identyczne. Różniły się jednak atmosferą, jaką wokół siebie roztaczały. Ta Ezry była miła i delikatna, podczas gdy jego zdawała się mrozić powietrze wokół.
— Czyli Ellie miała rację — powiedział, masując skroń. — Czy ty zawsze musisz taki być? Nie za stary jesteś na takie złośliwości?
— A skąd. Mam tylko pięćdziesiąt lat.
— Nie możesz odpuścić nawet teraz? Ojciec jest chory, a ty takie cyrki urządzasz!
— Powściągnij nerwy Sebastianie. — Ezra wytarł usta chusteczką. - Nie wypada się kłócić przy gościach.
Mężczyzna skrzywił się i westchnął.
— Rób, co chcesz!
Po tych słowach Sebastian opuścił szybko jadalnie, idąc sprężystym, szybki krokiem. Ezra odprowadził go wzrokiem, po czym uśmiechnął się dobrotliwie do dziewczyn.
— Wybaczcie mojemu bratu. Jest on niestety o wiele mniej zabawny od Eleonory, kiedy się złości.
Hania kiwnęła lekko głową. Czuła się niezręcznie. Nie chciała być powodem kłótni w rodzinie. Nagle Ezra odwrócił się w stronę okna. Potężne chmury burzowe zakryły czyste wcześniej niebo. Pierwsze krople deszczu zaczęły odbijać się od szyb. Widząc to, Raika wstała z krzesła.
— Przepraszam, ale nasz wóz... — zaczęła.
— Już kazałem przenieść go w bezpieczne miejsce. — Ezra się uśmiechnął. — Może dokończymy jedzenie i przejdziemy do bawialni? Słyszę u was północny i centralny akcent. Chętnie się dowiem, skąd pochodzicie.
Raika spojrzała na niego niepewnie, po czym przeniosła wzrok na drugą dziewczynę. Hania wzruszyła ramionami. I tak nie mogły nigdzie jechać, kiedy padało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro