Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 32

  Raika skupiła całą swoją uwagę na szumieniu naczyń energetycznych. Pstryknięcie, wiązka energii, pstryknięcie. Wypaliła już kilka dziur w ziemi, co było dobrym znakiem. Przynajmniej na to miała wystarczająco siły.

  Spróbowała włożyć więcej energii w następny atak. Ból cisnął nią nagle o ziemię, zwalając z nóg. Jęknęła i chwyciła się za drżące od wyładowania ramię. Drobna strużka potu spłynęła po jej skroni. Podniosła się powoli, chwiejąc ciałem na boki.

  Chciała coś uderzyć. Krzyczeć i niszczyć, aż rozsadzające ją uczucie bezsilności i złości przeminie. Wiedziała, że musi być wytrwała. Ale cierpliwość w tej konkretnej sytuacji nie była jej mocną stroną. Co jeśli znowu natrafiłaby na kogoś na szlaku? Marne szanse, że i tym razem byłby to przyjaźnie nastawiony do niej człowiek z jej stron. Przecież musiała umieć się bronić. Bez energii była słaba. Jak miała poradzić sobie w pojedynkę, mając do dyspozycji jedynie szablę? Sama myśl o tym sprawiała, że bolała ją głowa.

  Musiała szybko dojść do siebie. Jednocześnie nie mogła się przeciążyć, inaczej cały jej postęp poszedłby na marne. Ale dlaczego tak wolno jej to szło? Czy te wszystkie lata użytkowania energii naprawdę nic się nie liczyły? Przecież była w tym dobra. Była jedną z najlepszych w Zakonie. I coś tak głupiego jak jedna nieuważna walka miała to wszystko zniszczyć?

  Nie. Nie mogła na to pozwolić.

  Wzięła kilka głębokich wdechów. „Nerwy nic tu nie pomogą" — pomyślała. Był to koniec na ten dzień. Była już zmęczona, a naczynia nadal drżały jej niespokojnie. Ruszyła więc z powrotem do obozu. Gdy była już blisko, zauważyła, że coś jest nie tak. Wszyscy stali, okalając coś na środku. Słychać było czyjś podniesiony głos. Co niektórzy szeptali między sobą.

Kto by pomyślał...

Nie, z tym chłopakiem zawsze było coś nie tak...

  Brwi Raiki ściągnęły się mocno, marszcząc jej czoło. O co chodziło? Przepraszając, przecisnęła się powoli przez tłum, aby zobaczyć, co takiego przykuło tak dużą uwagę

  Na środku obozu leżał najmłodszy syn Mehdiego. Podpierał się rękami na ziemi i drżał nieznacznie. Jego włosy zaplecione były w dwa warkocze w północnym stylu. Obok klęczała dziewczyna w czerwonym hijabie. Jej twarzy Raika nie potrafiła dostrzec. Wadi wpatrywał się mokrymi od łez oczami w ojca i matkę, którzy stali tylko kilka kroków od niego. Za nimi Aisha trzymała mocno wyrywającą się Waradę. Jeden z kuzynów mówił coś, wściekle wymachując rękami.

Słyszałem, jak się do niego zwracały! Twój syn jest degeneratem! — pieklił się mężczyzna.

  Twarz Mehdiego była całkiem blada. Słuchał, nie racząc syna ani jednym spojrzeniem. Za to jego żona stała z dłońmi przyciśniętymi do twarzy.

Hakim... — odezwał się cicho Mehdi. — Czy to, co mówi Qawiun, to prawda?

  Hakim milczał. Jego wzrok skakał z młodszego brata na ojca. Wyglądał, jakby toczył wewnętrzną bitwę. W końcu zamknął całkiem oczy i pochylił głowę.

Tato...

Nie „tatuj" mi tutaj! — Mehdi podniósł głos. Cały zdawał się drżeć. — Było tak, czy nie?

  Chłopak ścisnął usta w cienką linię. Skierował wzrok na spanikowaną Waradę. Narzucona na jej głowę niedbale chusta, była tam właściwie dla zasady, nie zakrywając prawie niczego. Na jej twarzy malował się strach. Zdawała się błagać samym wzrokiem. Wyrywała się w stronę brata, krępowana ramionami Aishy, która również wyglądała, jakby właśnie walił się jej świat.

Jeszcze się wahasz? Przecież tam byłeś! — wrzasnął Quawiun.

  Hakim wzdrygnął się i wyprostował w miejscu. Rzucił ostatnie przepraszające spojrzenie w stronę Wadiego, po czym powiedział tylko dwa słowa:

Było tak.

  Mehdi zachwiał się na nogach. Po tłumie rozniosły się pociągłe odgłosy zdumienia. Szepty nabrały na sile. Raika rozejrzała się dookoła. Cokolwiek się właśnie działo, nie wyglądało dobrze. Musiała odnaleźć Hanię. Gdzie ona była?

  Wtedy też odwróciła się postać w czerwonej chuście. Krew odpłynęła z twarzy Raiki. „No nie, co ona tam robi?" — pomyślała gorączkowo. Jednak to, co działo się przed nią, zdecydowanie wypędzało wszystko inne z jej głowy. Wiedziała dobrze, w którą stronę to szło. Odruchowo sięgnęła w stronę szabli.

Słyszałeś kuzynie — powiedział Quawiun i położył dłoń na ramieniu Mehdiego.

  Mężczyzna kiwnął nieobecnie głową. Z tłumu wyłonił się Dhueir z bułatem w dłoni.

Wiesz, co trzeba zrobić. — Wyciągnął broń do przodu, zachowując kamienną twarz.

  Mehdi ujął ją delikatnie i popatrzał na niego nieobecnym wzrokiem, który zaraz potem skierował na syna. Zrobił krok do przodu. Warada wrzasnęła i ze łzami w oczach zaczęła się jeszcze bardziej miotać w uścisku siostry. Wadi posunął się w panice do tyłu. Bułat uniósł się do góry.

  Nagle broń opadła na ziemię. Na twarz mężczyzny wstąpiło zaskoczenie. Jego żona stała przed nim z głową uniesioną do góry i mocno zaciśniętymi pięściami.

  Wytrąciła mu miecz z dłoni. Popchnęła go. A teraz stała między nim a synem.

Latifo... Odsuń się... — powiedział cicho Mehdi, podnosząc broń.

Czyś ty do reszty zwariował!? — krzyknęła kobieta. Jej dłonie drżały z emocji.

Ja? — Mężczyzna wskazał na siebie i zaśmiał się nerwowo. — To nie ja tu udaję...!

Wiesz, że nie o tym mówię!

Kobieto, zobacz, co się dzieje! Zobacz jaką hańbę nam przyniósł!

  Mehdi kipiał ze złości. Mimo to Latifa stanowiła dla niego mur, którego nie śmiał tknąć. Stała wytrwale niczym niedźwiedzica zasłaniająca całym ciałem swoje młode przed niebezpieczeństwem.

Gówno mnie to obchodzi! Ty tylko o tym honorze! Tylko o tradycjach! Może gdybyś nie był taki uparty, nie szwendalibyśmy się teraz jak psy po obcym kraju! — krzyczała.

  Mężczyzna wyglądał, jakby właśnie uderzyła go w twarz. Zrobił krok do tyłu i wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, które szybko zmieniło się w furię.

Więc to wszystko moja wina!? Robiłem to wszystko dla rodziny, dla nas! W przeciwieństwie do... — Kiwnął głową w stronę młodszego syna. Tak jakby nie był w stanie wymówić jego imienia. — Wiesz, że muszę to zrobić.

Nie pozwolę. — Latifa wyprostowała się jeszcze bardziej. — To moje dziecko. Nasze dziecko... — Jej głos zmiękł nieco. — Już jednego syna straciliśmy. Nie dam ci zabić kolejnego.

  Mehdi patrzył na nią przez moment, po czym odwrócił wzrok. Zapadła cisza. Nikt nie szeptał, wszyscy wpatrywali się w niego, czekając, aż coś powie lub zrobi. Ale on tylko milczał.

Tato... — wyszeptała Warada i opadła na ziemię, łkając. — Proszę...

  Cisza. Słychać było jedynie jej płacz.

  Mehdi westchnął przeciągle i po chwili oddał bułat Dhueirowi.

Niech nikt nie myśli — zwrócił się do wszystkich wokół. — Że to pochwalam. To nie jest już mój syn i nie pozwalam, aby ani chwili dłużej z nami przebywał. Ma odejść jeszcze tej nocy.

  Po tych słowach zniknął w jednym z namiotów. Wszyscy nadal stali i przyglądali się leżącemu na ziemi Wadiemu.

A wy co tak patrzycie! Koniec przedstawienia! — krzyknął nagle Hakim.

  Reszta obruszyła się i odwracając wzrok, wróciła do swoich zajęć.

  Latifa uklękła przy Wadim i wzięła go w ramiona. Chłopak wybuchł płaczem, wczepiając palce w materiał jej abayi.

Mamo... — wypłakiwał. — Przepraszam...

  Jego rodzeństwo patrzyło na nich zmieszanymi minami. Widać było na nich tyle sprzecznych emocji. Ale nie odrazę. Jej zdecydowanie tam nie było. Warada wycierała twarz z łez. Siedząca obok Hania również uroniła ich kilka.

  Raika podeszła do niej i chwyciła ją delikatnie za ramię. Pot spłynął jej z czoła. „Czy ona ma nawet pojęcie, w czym właśnie uczestniczyła?" — pomyślała. Na pewno nie. W Królestwie nie było zwyczaju honorowych zabójstw.

  Dziewczyna spojrzała na nią, po czym wstała.

— Musimy jej pomóc... — powiedziała cicho.

  „Jej?" — pomyślała Raika. Wtedy też zrozumiała. Więc o to chodziło. Wszystko nabrało sensu. Spojrzała na płaczącą Wadi. Matka nadal otulała ją swoimi ramionami.

Nigdy bym nie dała cię skrzywdzić, słyszysz? Nigdy... — szeptała, sama mając łzy w oczach.

  Raika poczuła ścisk w sercu. W swoim życiu spotkała się jedynie z jednym honorowym zabójstwem. Nie ważne jak to tłumaczone, ona nigdy tego nie pochwalała. Mord to mord. Nie ważne jak uzasadniony. Ta zasada obowiązywała także ją. Ale ona nie próbowała zabijać sobie bliskich. Uważała to za wyższy szczebel zła.

Pojedziesz z nami — powiedziała, zanim zdołała to przemyśleć.

  Latifa i jej dzieci spojrzały w jej stronę.

Proszę? — wyszeptała kobieta.

Zabierzemy ze sobą pani... Dziecko.

  Wszyscy spojrzeli na Wadi, która zamrugała kilka razy, zanim zapytała:

Naprawdę?

  Raika kiwnęła głową. Oczy Wadi znowu zaszły łzami. Schyliła się i przycisnęła dłonie do twarzy.

Dziękuję...

  Latifa ujęła dłoń Raiki. Przyciskając ją do czoła, podziękowała. Warada podbiegła do Wadi i przytuliła ją, nadal płacząc. Aisha oraz Hakim stali nad nimi, nie wiedząc, co zrobić. Po chwili niezdarnie również dołączyli do uścisku.

***

  Raika dała Wadi i jej rodzinie chwilę na pożegnanie. Sama czuła w sercu słodko-gorzki smak. Nie chciała opuszczać swoich ludzi. Ale ta sytuacja uświadomiła jej, że już na nią pora. Jej kultura była jak każda inna: miała dwie strony. Jedną była ta piękna i ciepła. Tą którą kochała. Drugą była ta okrutna i bezwzględna. Przed tą uciekła przecież z kraju. I teraz też był czas by ruszyć dalej.

  Sama jednak musiała się pożegnać. Podeszła powoli do Sayin i jej męża. Zaynab, Danira i Aya stały tuż za nimi.

Wygląda na to, że... To już koniec naszej wspólnej podróży — powiedziała ze smutnym uśmiechem.

  Sayin popatrzyła na nią przez chwilę, po czym uściskała ją. Musiała stanąć na palcach, aby to zrobić. Raika na początku zamarła z zaskoczenia, ale odwzajemniła uścisk.

Jeśli to będzie dziewczynka, nazwę ją po tobie... — wyszeptała Sayin.

  Raika spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.

Nie...

Tak. — Sayin uśmiechnęła się przez łzy, które szybko starła. — Przepraszam, to te moje ciężarne emocje... Po prostu chyba stałaś mi się ostatnio bliska. Chciałam, żebyś doczekała mojego porodu, żebyś zobaczyła malucha...

  Raika przez chwilę milczała. Ona też tego chciała. Podzielała uczucia Sayin. Chciała zobaczyć ją jako w końcu szczęśliwą matkę.

Sayin... — powiedziała cicho. — Posłuchaj mnie teraz.

  Dziewczyna wytarła mokre policzki rękawem.

Tak?

Jedźcie do Hidegyi. Znajdziecie tam karczmę, a tam wieczorami gra w karty Josef Tabur. Powołajcie się na mnie, zaprowadzi was do mojej przyjaciółki, Joanny. — Przerwała na moment. — Ona wam pomoże. Nie będziecie już musieli tak żyć... No i... — Uśmiechnęła się. — Powiedzcie żeby napisała do Opheliusa, kiedy urodzisz. On mi przekaże.

  Sayin popatrzyła na nią zdziwiona, po czym znowu zalała się łzami. Ponownie złączyły się w uścisku.

***

  Hania przyglądała się, jak Soraya żegna się z rodziną. Choć nie znała ich języka, aż za dobrze rozumiała, co się wydarzyło. Soraya prawie zginęła. Przez nią. To ona zaproponowała jej używanie innego imienia. Ośmieliła ją. To wszystko była jej wina.

  Westchnęła i oparła się o Esme. Wplotła palce w pasma czarnej grzywy.

  Przynajmniej mogła jej pomóc. Tyle mogła zrobić, aby zadośćuczynić swój błąd. To jednak nie zmieniało faktu, że chciała ją przeprosić. Ale żadne słowa nie wydawały się wystarczające.

— Hej...

  Podskoczyła, słysząc głos Warady. Odwróciła się do dziewczyny z dziwnym wyrazem twarzy. Przed nią też czuła się winna.

— Och... Proszę — powiedziała niezręcznie, podając jej pożyczoną chustę.

  Jednak Warada pokręciła głową.

— Nie, to prezent.

  Hania otworzyła szeroko oczy. Nie, nie mogła tego przyjąć.

— Prezent? O nie, nie mogę...

— Możesz. — Warada uśmiechnęła się do niej delikatnie.

— No... — Spojrzała na chustę i ścisnęła ją w dłoniach.

  Jak parszywie się teraz czuła. Spowodowała tyle bałaganu i nadal dostawała tyle ciepła. Już wolała, żeby na nią krzyczano, żeby wygarnięto jej tę winę. Ale nic takiego nie miało miejsca. Nadal traktowano ją tak dobrze.

  Nagle podeszła do nich Soraya w towarzystwie matki. Niosła w rękach skórzaną torbę.

— Jestem gotowa — powiedziała cicho.

  Latifa jeszcze raz ją przytuliła i ucałowała w czoło. Wyszeptała coś w ich języku i poklepała ją po ramieniu.

  Za chwilę przyszła również Raika. Wskoczyła na Esme, dosiadając jej i wskazując Hani i Sorayi, aby zajęły miejsca na koźle.

— Jedziemy — rzuciła.

  Hania wdrapała się na wóz. Za nią podążyła Soraya. Ze smutnym uśmiechem nadal trzymała dłoń mamy. Nie puszczały się nawzajem, wiedząc, że mogły się więcej nie zobaczyć.

  Ale klacz w końcu przeszła do kłusa. Dotyk został przerwany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro