Rozdział 1
18 lat później, 3 tysiąclecie, rok 840
Zbliżał się ósmy kwietnia, co w Królestwie Zjednoczonych Narodów Zachodnich oznaczało tygodnie hucznych przygotowań. Dzień uznawany za początek wiosny dawał mieszkańcom całego kraju powód do organizacji z tej okazji barwnych festiwali oraz jarmarków. Szczególnie uroczyste i paradne obchody można było znaleźć na północy. Na wiosnę ta część Królestwa wypełniała się w końcu zielenią i rozmaitymi gatunkami kwiatów, co po miesiącach mroźnej i białej zimy powodowało wręcz ekstazę i stan podgorączkowy u ludzi tam mieszkających.
Wioska Almary nie wyróżniała się pod tym względem. Każdy ciężko pracował, aby wszystko było idealne i gotowe na rozpoczęcie święta. Ulice dokładnie sprzątano i dekorowano girlandami oraz bogato zdobionymi sztandarami i wstęgami. Karczmarze i piekarze przygotowywali swoje przybytki na zakwaterowanie i wykarmienie zarówno turystów, jak i lokalnych uczestników święta. Nie było słów, które opisałyby rosnącą ekscytację mieszkańców wioski, szczególnie tych młodszych. Tylko dwie osoby w całej okolicy zdawały się nie przejmować nadciągającą uroczystością.
Rybak Antal Szilagyi i jego córka Hanna nigdy nie przywiązywali uwagi do świąt i festiwali obchodzonych w wiosce. Ich życie krążyło wokół pracy i wieczorów spędzonych we wspólnym towarzystwie. Dla nich świat zaczynał się i kończył tam, gdzie rozpościerały się wody Dollos. W samych Almarach pojawiali się nieczęsto, aby sprzedać ryby i zakupić potrzebne im rzeczy. Było to jedyne miejsce, które odwiedzali. W żadnym innym wypadku nie opuszczali mokradeł i połączonego z nimi koryta rzeki. Taki układ pasował im obojgu i nikt z zewnątrz nigdy nie kwestionował ich stylu życia. Przynajmniej nie otwarcie. W mieście można było jednak usłyszeć niepochlebne głosy na temat sposobu, w jaki Antal wychowywał swoją córkę.
Praktycznie każda starsza kobieta, ale również i młodsze, załamywały ręce i rozpaczały nad losem Hani, która w ich mniemaniu nie mogła rozwinąć się w pełni jako kobieta, mieszkając całe życie jedynie z ojcem na odludziu. „Wyrośnie na dziwaczkę i nigdy nie wyjdzie za mąż" było najczęściej powtarzanym przez nie zdaniem, gdy była o niej mowa.
Hanna Szilagyi jednak swoim zachowaniem i osobowością nie wykazywała ani odrobiny dziwaczności. Była przyjazna, miła i otwarta w kontakcie z ludźmi, za co mieszkańcy Almar zwykle odwdzięczali się tym samym. Za to za jej plecami część osób z kroplami potu na czole czekała, aż dziewczyna kompletnie zwariuje od ciągłego towarzystwa ojca i ryb. Chociaż Hania świadoma była tych plotek, to twierdziła, że nie ma najmniejszego sensu na nie odpowiadać. Było jej dobrze i nigdy nie skarżyła się na ciężką pracę. Zwłaszcza teraz, kiedy choroba Antala wzmogła się i uniemożliwiła mu jej wykonywanie.
Mężczyzna z niewiadomych powodów zaczął podupadać na zdrowiu kilka miesięcy wcześniej. W bardzo szybkim tempie choroba zaczęła utrudniać mu oddychanie i poruszanie się. Lekarze oraz kapłani nie potrafili ustalić tego przyczyny, więc Antal po prostu pogodził się, że może nadchodzić koniec jego życia. Nie rozmawiał jednak o tym z córką. Oboje postanowili być nieco samolubni i po prostu ignorowali postępującą chorobę.
***
Hania siedziała samotnie w łodzi, zajmując się połowem i próbując nie zmieniać dotychczasowej ilości złowionych ryb, w której mieścili się, łowiąc we dwójkę. Było to trudne, lecz nie śmiała narzekać. Jedna z sieci uszkodziła się, więc w pocie czoła próbowała ją w tym momencie naprawić. Na głowie zawiązała turban z wełnianej chusty, który skutecznie powstrzymywał jej falowane, płowe włosy przed wpadaniem na twarz. Na zazwyczaj jasnej skórze widać było wypieki spowodowane wysiłkiem oraz gorącem bijącym od wody. Zielone, okrągłe oczy lśniły w skupieniu. Jedna z nóg wystawała nieprzyzwoicie spod sukienki aż po samo kolano. Na obu stopach widniały wysokie aż do połowy uda skórzane buty specjalnie przystosowane do pracy w otoczeniu gorących wód Dollos. Dwie warstwy skóry zapewniały zabezpieczenie przed potencjalnymi poparzeniami.
— No — powiedziała cicho z zadowoleniem, kiedy w końcu udało jej się całkowicie załatać dziurę w sieci.
Odrzuciła ją na bok i odetchnęła głęboko, przymykając oczy. Para wodna unosząca się z rzeki była ciężka, jednak przyzwyczajony do tego nos Hani pozwalał jej pośród zapachu parującej wody wyczuć subtelną woń zakwitających niedaleko kwiatów. Uśmiechnęła się łagodnie i otworzyła oczy. Mimo że nigdy nie miała okazji uczestniczyć w obchodach ósmego kwietnia, to skłamałaby gdyby powiedziała, że nadejście wiosny wcale ją nie obchodziło. Cieszyła się, jak każdy inny człowiek, przebudzeniem przyrody i nadchodzącymi dłuższymi dniami.
Miała nadzieję, że i w tym roku poziomki wyrosną w tym samym miejscu, co w latach poprzednich. Ojciec uwielbiał ciasto z owocami leśnymi i bardzo chciała je dla niego zrobić. Z każdym dniem było z nim coraz gorzej, chociaż starał się to przed nią ukryć. Nie chciała go martwić, więc udawała, że nie widzi, jak drżą mu ręce podczas jedzenia lub jak wypluwa z siebie odrobiny krwi po każdym ataku kaszlu. Robiła to także dla siebie. Nie była gotowa przyjąć do wiadomości, że jej tacie prawdopodobnie nie zostało dużo czasu. Nie chciała z nim rozmawiać o tym, co się z nią stanie po tym, jak odejdzie. Wiedziała, że ten świat nie jest łaskawy dla samotnych dziewczyn jej pokroju. Bała się zostać sama i wiedziała, że w momencie, w którym zabraknie Antala, jej przyszłość stanie pod znakiem zapytania. Nie miała jednak siły, aby o tym myśleć, a co dopiero o tym rozmawiać. Wolała pozostawić ich rozmowy lekkimi i przyjemnymi, takimi, jakimi były zawsze.
Zabrała się z powrotem do pracy. Po kilku godzinach, połów nareszcie można było zakończyć. Dziewczyna zacumowała łódź na brzegu i przerzuciła sobie przez ramię dwie sieci wypełnione rybami. Jej kolana ugięły się lekko od ciężaru, lecz nie straciła równowagi. Wyszła z łodzi i zaczęła kierować się w stronę domu.
Ścieżkę, o ile można było tak nazwać znaną Hani trasę do chatki, cechowała niezwykła grząskość i krętość. Mimo że mokradła były miejscem niebezpiecznym, szła pewnie, stawiając kroki niemal automatycznie. Wychowała się tu i znała to miejsce jak własną kieszeń.
Kiedy szła przez część bagien znajdującą się najbliżej Almar, niespodziewanie do jej uszu dotarł dźwięk czyjegoś głosu. Zatrzymała się natychmiastowo i zaczęła uważnie nasłuchiwać. Przez spowijającą stale mokradła mgłę nie widziała właściciela głosu.
Dziewczyna była jednak prawie pewna tożsamości ukrytego jegomościa, ale postanowiła zbliżyć się do niego, zanim się odezwała. Mężczyzna zdawał się być bardzo sfrustrowany. Podążając za przekleństwami, które coraz częściej pojawiały się w bełkocie wypowiadanym przez mężczyznę, bezszelestnie przeszła przez zarośla, bagniste kałuże i porośnięte grzybami oraz glonami skały wystające z wody. Po chwili jej oczom ukazał się zarys wyraźnie zdezorientowanej postaci, rozglądającej się na boki i przeklinającej w wiatr. Kiedy zauważyła wystające spod sponiewieranej czapki brązowe włosy, jej twarz natychmiastowo rozpromieniła się, a usta wygięły w szczerym uśmiechu.
— Panie Elmerze! — powiedziała radośnie.
Mężczyzna obrócił się gwałtownie w jej stronę. W okrągłych, brązowych oczach pojawiło się zaskoczenie, które szybko zastąpiła ulga. Elmer uśmiechnął się i odetchnął. Wykonał kilka niezgrabnych kroków w stronę dziewczyny. Podmokły, gorący teren wyraźnie nie był dla niego komfortowym miejscem.
— Panno Haniu! Na wszystko, co święte, naprawdę myślałem, że do panienki nie trafię i że już nigdy nie wyjdę z tych przeklętych bagien! — wykrztusił z siebie na jednym oddechu.
Hania zaśmiała się cicho i położyła sieci z rybami na ziemi, aby wygodniej prowadzić rozmowę.
— Mnie także miło pana widzieć... Ale co pan tu w ogóle robi?
— Mój Pan przysyła wiadomość do panienki. Powiedział, żebym dostarczył to już dzisiaj, a nie zapowiadało się na to, że pojawi się panna w Almarach, więc... — powiedział zmieszanym tonem mężczyzna, podając jej kopertę.
Hania popatrzyła na przedmiot ze zdziwieniem. Obróciła go w rękach kilka razy, aby lepiej mu się przyjrzeć. Koperta zrobiona była z drogiego, grubego papieru i zaadresowana została do niej czerwonym atramentem.
— Kapłan Havas?
Nie kryła zaskoczenia. Chociaż ona i jej ojciec pojawiali się od czasu do czasu w mieście, to ciężko byłoby ich uznać za część jego społeczności. Co dopiero więc za część społeczności kościelnej. Standardowa korespondencja przypominająca o wydarzeniach i wydatkach nie wchodziła w grę.
Hania delikatnie otwarła kopertę, uważając, aby nie uszkodzić drogiego papieru. Wyciągnęła kartkę znajdującą się w środku i rozłożyła ją z ostrożnością. Zdziwienie na jej twarzy wzrastało wraz z każdym przeczytanym słowem.
Elmer obserwował ją bacznie, nerwowo bawiąc się przy tym krawędzią swojej koszuli. Oczy Hani rozszerzyły się delikatnie. Krew odpłynęła z twarzy dziewczyny, pozostawiając ją całkiem białą. Odetchnęła i złożyła kartkę w pół. Włożyła ją z powrotem do koperty, po czym wsunęła list do jednej z kieszeni w sukience. Uśmiechnęła się lekko. Był to jednak wymuszony i nieszczery uśmiech, zupełnie niepodobny do tego, jaki zwykle posyłała innym.
— Proszę przekazać kapłanowi Havasowi, że odezwę się jeszcze do niego w tej sprawie... Teraz muszę pana przeprosić, ale spieszę się do domu... — powiedziała pośpiesznie i zanim Elmer mógł odpowiedzieć, chwyciła sieci z rybami.
Jej osoba szybko zniknęła we mgle, zostawiając mężczyznę samego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro