Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 2 - Wszystko się może zdarzyć...

,,Myślałam, że umowy są krótsze, a te które wiążą nas na całe życie dotyczą tylko małżeństw. Nie wiem dlaczego stało się tak, jak się stało, ale wiem, że przede mną będzie jeszcze wiele wyrzeczeń, a co najważniejsze technik manipulacji.

Z pamiętnika Maury S.

Zaczęło się niewinnie. Parę szeptów, ciche, ciężkie oddechy, ciche głosy mówiące coś między sobą. Coraz głośniej i głośniej, odbijające się echem o ściany czaszki. Głosy narastały w coraz wyższej tonacji i tempie, a gdy mentalnie wykrzyknęłam: «Dość!», ucichły. To nie jest schizofrenia paranoidalna. Nawet gdybym chciała tak myśleć, to i tak nie stanie się to rzeczywistością. Wszystko się zaczęło gdy byłam dość mała. Miałam mnóstwo przyjaciół w różnym wieku. Wiecie jak to jest z podwórkowymi znajomościami - byli starsi, młodsi, ci sympatyczni i ci wredni. Myślałam, że moja popularność wśród ludzi utrzyma się na stabilnym poziomie i nic nie zmieni się przez następne kilka lat. Ale zaczęło się dziać gorzej, znacznie gorzej niż myślałam. W kolejnych etapach dorastania tata patrzył na mnie z coraz większym niepokojem. Z komentarzy w stylu: To miło maleństwo, że masz tylu wspaniałych przyjaciół..., całkiem szybko przeszło do: Rose, z kim ty gadasz? I wtedy zaczęłam powoli uświadamiać sobie, a co jeśli ja mam tak rozwiniętą wyobraźnię, że wykracza ona poza normę? Ja wiem, że to absurdalna konkluzja, ale co innego mogło mi przyjść do głowy w wieku dziesięciu lat? Im dalej w las, tym teoria o wybujałej  wyobraźni zaczęła słabnąć, budząc niepokój nie tylko w ludziach mnie otaczających, ale również mnie samej. Po jakimś czasie stały się dwa światy, a ja balansowałam między nimi. Żywi i umarli. Biały i czarny. A ja jako wypłowiała szarość pośrednicząca między nimi...

***

         Obudziłam się zlana potem. Nie wiem czy to przez panujący upał, czy przez ten sam koszmar, który śnił mi się już trzeci raz z rzędu; ale jedno jest pewne: Wyglądałam jak ludzka fontanna, a to nie było przyjemne zarówno dla oka, jak i dla nozdrzy.
     Potarłam czoło spoconą dłonią, której jednynym źródłem nawilżenia był mój śmierdzący pot. Spojrzałam na swoje ręce. Całe się trzęsły, jakby dopiero co niosły dwudziesto kilogramowy ciężar.
     — Sen... — westchnęłam. — To... tylko sen.
     A może retrospekcja? Poklepałam się kilkukrotnie, by oprzytomnić swoją rozmazaną twarz. Brak demakijażu mi nie służył, a spowodował tylko, że na czole wyskoczyły mi dwa, czerwone pagórki, które będą musiały być za chwilę usunięte.
      — Rosemary — do pokoju wszedł tata. — jak wstaniesz, masz udać się do kuchni.
     — Co znowu zrobiłam? - jęknęłam chowając się pod kołdrą.
     — Śniadanie masz zjeść przed wyjazdem, bo mi padniesz na tym lotnisku.
     — Nie jestem głodna... — mruknęłam.
     — Ale mnie to nie obchodzi, czy jesteś. Masz zjeść i tyle. Nie mam ochoty odbierać później telefonów, bo ty zasłabłaś.
     — Zjem w aucie.
     — Nie ma mowy, dopiero co w nim sprzątałem.
Wyszłam spod kryjówki, zaczerpując świeżego powietrza.
     — Będę za 10 minut. — mruknęłam wypraszając ojca.
Mężczyzna westchnął teatralnie opuszczając pokój, po którym rozniósł się zapach dezodorantu. Po chwili namysłu otworzyłam okno, by jednak trochę powietrza wparowało do pokoju, a duszący zapach ustąpił mu miejsca. Ziewnęłam przeciągle.
Wydarzenie sprzed paru godzin zapadło mi w pamięć co było dziwne, gdyż przeważnie zapominam lub najzwyczajniej w świecie staram się zapomnieć o takich sprawach.
Ziewając poraz ostatni, udałam się prosto do zabałaganionego biurka, po czym zaczęłam wybierać z niego najpotrzebniejsze rzeczy.
     — To, to i to... — mruczałam pod nosem wyciągając zeszyt, piórnik oraz kosmetyczkę. — i...
Zmarszczyłam brwi. Na podłodze pod szafką biurka, leżał pamiętnik mojej mamy w towarzystwie porozrzucanych ołówków i długopisów. Podniosłam książkę, po czym dotykając ostrożnie jego powierzchni, odwróciłam na zapisaną stronę.

  ,,Piszę to teraz, nie znając godziny w której to nastąpi. On może wrócić... co ja gadam, on wróci napewno. Wróci i kto wie? Może zrobi mi krzywdę jak mamie i tacie, a może jednak uda mi się zanegocjować cenę do zapłaty? Czy mnie też podejdzie sprytnie prowadząc do mej zguby? Jedno wiem - robi się niebezpiecznie. Wiedziałam, że ten wyjazd do Rumuni nigdy nie był dobrym pomysłem. Oh, Robercie... gdybyś tylko wiedział w co się twoja mała siostrzyczka wpakowała..."

     — Mamo... — szepnęłam zaciskając wargi.
     — Nie żeby coś, ale Robert pytał kiedy... — do pokoju weszła moja macocha, na co niemalże podskoczyłam do góry.
Rzuciłam pamiętnik do walizki i przyprowadziłam się do ładu.
     — Tak? — spytałam, udając że wszystko w porządku.
     — Robert pytał kiedy przyjdziesz na śniadanie.
     — Teraz. — burknęłam, wymijając blondynkę w drzwiach.
Przechodząc przez przedpokój dostrzegłam resztę walizek, które stały posłusznie pod drzwiami domu.
Kręcąc głową udałam się do kuchni, w której - jak się nie przeliczyłam - siedział podirytowany ojciec, popijający kawę.
     — Jestem. — mruknęłam, siadając ociężale na jednym z krzeseł.
Mężczyzna uniósł wzrok z nad kubka, po czym odrząkując znacząco, zabrał się za jedzenie kanapek przygotowanych zapewnie przez Marę.
     — Rozumiem, że mamy jak zawsze ciche dni. W porządku. — odparłam, chwytając jedną z kanapek. — Jak ci okres minie, to daj znać.
Ojciec parsknął pod nosem, odkładając jedzenie na bok.
     — Jestem zły, że nie informujesz mnie o wszystkim.
     — Nie wymagasz, zbyt wiele? — spytałam unosząc brwi. — Dziewczyny w moim wieku, praktycznie w ogóle nie rozmawiają z rodzicami.
     — Ale ty nie jesteś inne dziewczyny. Ty, to ty.
     — Klasyk. — rzuciłam, odkładając filiżankę.
Do pomieszczenia weszła Mara, która ze zniecierpliwieniem wymalowanym na twarzy, przyglądała się jak jem jej kanapki.
     — Bardzo dobre. — odparłam sarkastycznie.
     — Cieszy mnie to — uśmiechnęła się. — ale mogłabyś się pośpieszyć.
     — Tyle, że mi się nigdzie nie śpieszy. — odpowiedziałam biorąc łyka mojej ukochanej, białej herbaty.
     — Młoda damo!— warknął tata. — My tylko na ciebie czekamy, więc z łaski swojej pośpiesz się!
Speszona, wzięłam ostatniego gryza, po czym wyszłam do pokoju, zabrać swoje rzeczy. Myślicie, że będę tańczyć jak wam zagram? Niedoczekanie wasze. Poczekajcie aż tylko wrócę z tej Polski, to dopiero będziecie mieli jazdę bez trzymanki.

***

     Ciągnęłam ze sobą już ostatnią walizkę, która sprawiała wrażenie najcięższej ze wszystkich. Wizja siedzenia sześciu godzin w aucie, a następnie paru w samolocie wydawała być się gorsza, niż przewracanie gnoju na farmie wujka Edd'a.
     — Pieprzony wyjazd, pieprzeni...
     — Ruszaj się, nie mamy całego dnia! — usłyszałam babę ojca, która stała już pod naszym samochodem.
     — Jak tak wam spieszno, to sami se do nich jedźcie! — krzyknęłam do niej, zamykając na klucz drzwi do domu.
Nie miałam ochoty nigdzie jechać. Jedyne czego pragnęłam, to jakiś konkretny wypad z Max i jej dziewczyną.
     — Uspokójcie się. — westchnął tata, po czym wziął ode mnie walizkę i wsadził ją do obszernego bagażnika.
     Zamknęłam klapę, by następnie zasiąść na tylnym miejscu i zapiąć pasy.
Ojciec ostatni raz sprawdził czy na pewno zamknęłam dom, po czym wsiadł na miejsce kierowcy i odpalił samochód.
     — Masz wszystko? — spytał, na co przewróciłam oczami.
     — Tak, jedźmy już.
     Mężczyzna przytaknął, ruszając spod domu. Nie mając nic lepszego do roboty, włączyłam muzykę, oddając się widokom zza szyby. Wymijane przez nas drzewa kręciły się niczym w karuzeli, od której niejednemu zawraca się w głowie. A im dłużej wpatrywałam się w gęstwinę mrocznego lasu, tym wyraźniej dostrzegałam ciemny punkt, który sprawiał wrażenie poruszającego się na równi z autem.
     Przymknęłam oczy, w usilnej próbie
zaśnięcia. Nastał mrok, jeden wdech, jeden wydech. Wyobrażałam sobie, że jestem w swoim domu. Otacza mnie błogi nastrój w towarzystwie dwóch kotów Brytyjskich ułożonych wygodnie na moich udach, a przyjemną atmosferę podkręcają melodie The Neighbourhood, które już znam na pamięć. Zaciągając się duszącym zapachem kadzidła, spoglądam przez wielkie okno na pogodę, która jest dzisiaj wyjątkowo kapryśna i liczę wraz z nią krople mżawki obijające się o drewniany parapet. Jeden z kotków przeciąga się leniwie, drapiąc moje wiotkie uda, zaś drugi liże w skupieniu zranioną łapkę. Uśmiecham się do nich ciepło, zastanawiając się czy nie zadzwonić do Ellie, która ma miesiąc wolnego od pracy.
     Jeden wdech, jeden wydech i
   

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro