Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII Piekielna wataha

Martin przyszedł po swoją lunę o umówionej godzinie. Ta jednak nie była zachwycona jego widokiem, kiedy oznajmił, że zabiera ją na pierwsze zajęcia.

Teraz jednak nie ma możliwości uciec, bo znajduje się w sali, skąd niedawno wyszło grono małych dzieci. Te widząc ją i wyczuwając na niej zapach luny, od razu ukłoniły się posłusznie, z najwyższej klasy szacunkiem. Jakby to miały przed momentem wykładane na zajęciach. Bzdura!

Luiza również wychowała się w rodzinie, gdzie maniery i dobre wychowanie były podstawą, ale to...

– Nie wyglądacie na zadowoloną, luno – zauważa nauczycielka, kiedy przygląda się swojej pani. – Emocje nie mogą być widoczne na waszej twarzy. Proszę więc o szczery uśmiech!

Na te słowa dziewczyna mruga, prostuje się w ławce, gdzie została usadzona i...

– Uśmiech!

Nie... To są chyba jakieś żarty. Luiza nie ma zamiaru udawać, że nic nią nie włada. Że nie chce stąd uciec. Ta kobieta chyba też nie zdaje sobie sprawy, że nie zawsze da się utrzymać taki wyraz twarzy. Ona jej to udowodni.

– Chyba będę musiała wyjaśnić wam kilka zasad, panujących w środowisku, gdzie będziecie się od dziś obracać, luno – mówi kobieta nieznośnym sopranem. Wrażliwe uszy Luizy mają ochotę zwiędnąć przez ten głos, ale raptem wpada na pomysł.

– Nigdy nie chciała pani śpiewać w operze? – pyta, na co jej nauczycielka unosi brew. – Tam może ktoś by pani słuchał. W sali lekcyjnej tym tonem możecie tylko okna powybijać.

Kobieta od razu przestaje się uśmiechać. Po postawie Luizy już wie, że przegrała i dlatego...

– I wy jesteście mate naszego wspaniałego alfy?! – woła piskliwie. Luiza zatyka uszy, choć wcale jej to nie boli.

– Tak, zdecydowanie mu pani zacząć śpiewać.

– Wyjdź ladacznico z mojej sali! Wróć jutro, gdy twój mate zrobi z tobą porządek!

Teraz na twarzy młodej luny, wreszcie, zgodnie z wolą nauczycielki, pojawia się przesłodzony uśmiech.

***

Po obiedzie Luiza prowadzona jest przez Martina po korytarzach tak krętych i tak jednakowych, że nie potrafi ona zorientować się gdzie jest. Wreszcie jednak pokonują bardzo długie schody prowadzące głęboko w dół, a jej oczom ukazuje się szklany korytarz, którego ściany są zbudowane z witraży, ale takich przez które nie przechodzą wiązki światła. Prawdopodobnie właśnie znajdują się w piwnicach watahy.

Podłoga jest tu bardzo gładka, jakby wykonana z polerowanego kryształu. Jej pantofle omal nie tracą na przyczepności, gdy stawia pierwsze kroki na parkiecie. Jednak dziewczynę najbardziej trwoży sufit, który wydaje się oddalony od niej, niczym niebo.

Miejsce to wygląda bardzo krucho i niebezpiecznie. Zupełnie jakby miało za moment runąć. Jednak nie to sprawia, że Luiza prawie zatrzymuje się w półkroku. Prawdziwy strach wywołuje w niej odczucie, że jest obserwowana przez wiele par oczu. Oczu, których nie potrafi zobaczyć.

– Nie rozglądaj się, luno – mówi Martin, a jego głos niesie się echem. Duża dłoń chłopaka nagle chwyta ją za łokieć, aby dziewczyna skupiła się na drodze, zamiast na tym co wokół. Dopiero po chwili doprecyzowuje: – To miejsce zostało skonstruowane z myślą o nieproszonych gościach, którzy mogą pojawić się w pobliżu tejże sali.

– Co proszę? – dopytuje Luiza, marszcząc czoło. – Jakiej sali? Ja nie widzę tu nic poza witrażami.

Chłopak wzdycha zniechęcony, a mimo to odpowiada:

– Sala znajduje się na końcu tego korytarza, który to ciągnie się przez całą długość budynku.

I na tym kończy się ich krótka rozmowa, a cisza zaczyna się przeciągać, aż do chwili, gdy wreszcie docierają przed potężne, dwuskrzydłowe drzwi, wykonane jakby w całości ze złota.

Luiza aż wyczuwa emanującą od nich moc i siłę, które utrzymują je zamknięte przed niechcianymi gośćmi, o których wspomniał Martin. Zastanawia ją nawet czy i ona jest jednym z nich...

Jej beta stuka miedzianą kołatką w drzwi, które ustępują przed nimi po chwili, a ze środka sali wylewa się białe światło, jakby za podwojeniem miały ukazać się bramy niebios. Blask jest tak intensywny, że Luiza nie jest w stanie dostrzec nic poza nim, do momentu, w którym nie pokonuje progu, a wtedy... Znajduje się jakby w nowym miejscu. Oświetlonym z zewnątrz, choć sądziła, że jest w podziemiach watahy. Jakby przeszła przez pewnego rodzaju portal do innego świata. Z tym, że ten świat jest wciąż tylko pomieszczeniem.

Kiedy jednak rozgląda się wokół, zauważa coś, co ją przeraża i trwoży. Martin nie wszedł tu za nią. Luiza znajduje się sama w tym przestronnym pomieszczeniu i już ma się wycofać na korytarz, gdy nagle...

– Więc jednak się pojawiłaś.

Czyjś głos odbija się echem od ścian, a Luizę przechodzi potężny, ostrzegawczy dreszcz. Jednak nim zdąży się poruszyć, nagle zostaje uderzona i przewrócona na marmurowe kafelki, a jej ręce zostają chwycone i wykręcone do tyłu, z taką siłą, że nie może ich wyrwać. Ponadto ten ktoś przyciska ją do posadzki, unieruchamiając także nogi i całe jej ciało.

– Kim jesteś? – Głos dziewczyny jest na pozór kruchy. Drżący, acz w samym pytaniu wychwycić da się pewnego rodzaju niezłomność.

– Jestem... Twoją nauczycielką walki, rzecz jasna. Chyba nie zapoznałaś się w pełni z planem swoich codziennych zajęć, panienko, skoro o to pytasz. – Tu kobieta stawia chwilową pauzę i lekko luzuje chwyt na nadgarstkach młodej luny. – Mój syn przyprowadził cię tu po obiedzie, przed którym obywałaś zajęcia z savoir vivre'u, mam rację?

Luiza aż nie wie czy powinna na to odpowiadać. Dlatego gdy cisza się przeciąga, kobieta wreszcie wzdycha i zupełnie popuszcza chwyt na nadgarstkach swojej pani. Potem wstaje z niej i otrzepuje ręce, jakby zetknęła się z czymś brudnym.

– Nie zostałaś nadal oznaczona, a to błąd.

Luiza unosi wreszcie głowę, aby spojrzeć na dostojną kobietę o związanych w koński ogon płowych blond włosach i cerze tak gładkiej, że zazdrościłaby jej niejedna kobieta. To ta sama osoba, która „powitała" ją i Darię, gdy zostały przywleczone tu przez Aleksa. Lecz nie ten fakt i nie te cechy wywołują w dziewczynie kolejną trwogę. Kobieta w zieleni trzyma właśnie w dłoni lśniące grozą ostrze, które jest za długie jak na zwyczajny sztylet. To nie przypomina tego, co otrzymała od Doriana wczoraj wieczorem.

– Słyszałaś co mówiłam? – pyta poważnym tonem nauczycielka, gdy Luiza zaczyna podnosić się z podłogi. – Mój siostrzeniec jest idiotą, skoro nadal nie okrył cię swoim zapachem. Zwłaszcza, że jesteś...

Wtedy kobieta urywa na chwilę, a jej nozdrza rozszerzają się znacznie. Luiza rozpoznaje również charakterystyczny dźwięk węszenia, co wcale jej się nie podoba.

– Phi! – prycha nagle, ściągając łopatki. – Jesteś słabym mieszańcem. Kim są twoi rodzice?

To nagłe pytanie o pochodzenie, wydaje się dziewczynie wścibskie, dlatego milczy.

– No? – kobieta zakłada ramiona na piersi i stuka palcami o ramiona. – Gadaj, luno, albo...

I tu nauczycielka nagle znajduje się za jej plecami, a ostrze pod gardłem luny.

Luiza już nie myśli dłużej.

– Ojciec to beta, natomiast matka jest człowiekiem.

Kobieta wraca na miejsce, krzyżując spojrzenie z luną. Błysk w jej oku wydaje się niebezpieczny, zwłaszcza, gdy dodaje:

– Dorian od zawsze sięga po najniższe owoce. Nawet w kwestii luny dla stada... – Te słowa kieruje jednak bardziej do samej siebie niż do stojącej przed nią dziewczyny. – Ale teraz do rzeczy. Skoro ja znam ciebie, również wypada mi się przedstawić. – Luiza spina się nieznacznie na te słowa. – Nazywam się Maria de la Riever. To moje pełne miano, jednak nikt tak na mnie nie mówi. Jestem tu bowiem najwyższą z dam. Wielką arystokratką, której rodzina żyła w tym miejscu od wielu, wielu pokoleń. Jeszcze zanim la Mote zapuścili swoje korzenie na tronie. Moja siostra, a mama twojego mate, była la Riever przed wyjściem za alfę Gilberta de la Mote. Teraz wiesz już, że w tym miejscu istnieją dwa liczące się rody. – Wtedy siwa suknia kobiety szeleści, gdy ta obraca się przodem do okien, a tyłem do swojej rozmówczyni. – Jednak jak już wcześniej wspomniałam, nie mówi się na mnie ani po imieniu, ani po nazwisku, gdyż jestem wyjątkowa i nawet kiedy wyszłam za mąż, za brata alfy Gilberta, udało mi się zachować rodowe nazwisko i przekazać je nie tylko dzieciom, ale i mężowi. Dlatego też wołaj mnie Lady lub pełniej, Lady Maria.

To przydługie przytoczenie rodowodu kobiety nieco namieszało Luzie w głowie, choć co nieco udało jej się też zrozumieć... A przynajmniej tak jej się wydaje.

– La Mote zapuścili korzenie na tronie? – dopytuje, jakby była to najważniejsza kwestia.

Lady Maria zerka na nią kątem oka.

– Ach! Ty o niczym nie wiesz, prawda? Nie masz pojęcia gdzie jesteś i z kim od dzisiaj musisz się mierzyć. Może wypadałoby ci i to uświadomić?

Wtedy jej ręka wskazuje rząd krzeseł pod oknami, aby młoda luna mogła usiąść i wysłuchać monologu kobiety. Luiza robi to posłusznie, choć oczekiwała czegoś bardziej niebezpiecznego podczas tej tak zwanej: lekcji walki.

Może to i dobrze, że się pomyliła?

Kiedy jednak Lady otwiera usta, aby się odezwać, po chwili zamyka je, a przy tym zaciska pięści u boków. Cisza przeciąga się znacznie, a arystokratka wydaje się nasłuchiwać. Kiedy jednak rozluźnia się po paru chwilach, patrzy na Luizę z pobłażliwym uśmiechem, mówiąc:

– Zaraz przyjdzie Martin.

– Słucham? – pyta Luiza, nieco zawiedziona. Choć tak naprawdę nie ma pojęcia dlaczego musi opuścić salę treningową równie szybko jak podczas poprzednich zajęć.

– Bękarty – mówi krótko kobieta, a Luiza naraz przypomina sobie poczwarę ze swojego pokoju z uprzedniego dnia. Drętwieje, a wtedy drzwi sali...

– Lady!

– Wiem, Martinie. Zabierzcie lunę do jej azylu. Będzie tam bezpieczna.

– Oczywiście!

I tak dziewczyna wstaje, ostatni raz spoglądając na twarz Lady Marii, która nie wiadomo kiedy i skąd wyjęła długi miecz, błyszczący w blasku promieni słonecznych. Kiedy wychodzi z sali razem z betą, całe to światło znika i pozostają tylko witraże oraz ten niesamowicie długi korytarz, który muszą pokonać, aby dotrzeć do właściwej części watahy.

***

Martin zamyka drzwi do pokoju luny, a ona znów zostaje sama ze sobą. Ale mimo znalezienia się w tym „bezpiecznym" miejscu, ciągle rozgląda się dookoła, nie wiedząc czy potwór z wczoraj nie wróci. A co z Darią? Co z jej najdroższą przyjaciółką? Co jeśli zostanie porwana przez te okropne potwory? Dlaczego nie może chować się tutaj razem z nią?

Luiza raptownie wstaje z łóżka, gdy myśli nie dają jej spokoju. Wyjmuje spod poduszki sztylet Doriana i podchodzi do drzwi. Jednak mimo myśli walczących w jej głowie o dominację, jedna jest nieugięta i o dziwo wcale nie wiąże się z Darią.

Tylko z jej samolubstwem.

„Ona sobie poradzi. Musi" – Tak tłumaczy sobie to, że planuje znów uciec, ale tym razem już bez przyjaciółki. – „Jest silna".

I wtedy drzwi pod jej naciskiem ustępują, a ona rozgląda się po znów pustym korytarzu. Ma deja vu.

Po chwili wybiega z pokoju i pędzi przez nieznany sobie dotąd teren. Przede wszystkim próbuje wyczuć świeże powietrze, które znajduje się na zewnątrz. Tam, gdzie dziewczynę czeka wolność i ratunek, ale... Nie wyczuwa powietrza, ani jego zapachu, bo zamiast tego jest silny chłód oraz inny. dziwny zapach. Coś jakby nie z tego świata. Luiza nigdy nie czuła czegoś takiego i może właśnie dlatego nagle zatrzymuje się przy schodach, prowadzących w dół. Nie wie co robić. I jest to jej błąd.

Nagle powietrze przed nią zaczyna falować, kiedy ta próbuje ustać na zdrętwiałych nogach. Luiza myśli, że tylko jakieś halucynacje, ale nie... To nie zwidy, bo nagle, tuż przed nią, pojawia się dziwna plazmatyczna, różowa energia. Dziewczyna ma wrażenie, że to coś chce ją wciągnąć do środka, ale ona jeszcze jakimś cudem nie porusza się. Nie daje się wessać. Niestety dość szybko przez jej upartość, z plazmy wyłania się to, czego obawiała się najbardziej... Bękart.

Istota wygląda jednak inaczej niż ta z wczoraj. Ma jedynie te same diamentowe oczy w nienaturalnie zielonym kolorze. Jego drapieżny uśmiech komponuje się również z brakiem źrenic czy białek...

– Nie zbliżaj się! – woła przerażona Luiza i nieznacznie cofa się o krok. Bękart jednak atakuje, a jego dłoń zakończona długimi pazurami, łapie ją za nadgarstek. Szpony przebijają skórę i plamią jej dłoń krwią. Luiza krzyczy, gdy wszelkie starania wyrwania się, spełzają na niczym. Ona, wraz z bestią, powoli znajduje się coraz bliżej plazmy. Jednak szybko wpada na jeszcze jeden pomysł i wyjmuje z fałd sukni sztylet, aby ciąć nim bestię. Ale ktoś inny okazje się od niej szybszy...

– Łapy precz od naszej luny!

Długi miecz przebija ciało potwora na wylot. Okazuje się jednak, że nie robi mu przy tym większej krzywdy. Lecz na szczęście jego chwyt poluzowuje się, a Luiza może odskoczyć.

Jej wybawcą nie jest jednak nikt kogo do tej pory poznała.

– Wracaj do pokoju luny, jeśli ci życie miłe! – woła nieznajomy starzec, utrzymując potwora w ryzach, po chwili wyjmując z jego ciała ostrze. Wtedy potwór odwraca się, tym razem obierając za cel mężczyznę. Luiza chce nawet krzyczeć, żeby uciekał, ale zostaje nagle chwycona za łokieć i pociągnięta.

Martin!

– Nie lekceważ rozkazów starszyzny! – woła beta, zabierając Luizę jak najdalej od Bękarta.

– Ale on...

– Da sobie radę – woła Martin, gdy wbiegają po długich i szerokich schodach. – Jest silniejszy niż my wszyscy razem wzięci. Nie raz wychodził z podobnych opresji.

O dziwo Luiza wierzy jego słowom i dalej pozwala się prowadzić do pokoju luny. Jej ręka nadal krwawi obficie, plamiąc podłogę i dywany, po których biegnie. Jednak w końcu znajdują się w jej różowym pokoju, a potężne drzwi zamykają się za nią z trzaskiem. Tu Luiza, mimo wcześniejszego niepokoju, czuje się dużo bardziej bezpieczna niż na zewnątrz. Jednak kiedy spogląda na Martina, stojącego z głową spuszczoną w dół oraz całego dygoczącego ze strachu, zaczyna żałować niejako, że zrobiła co zrobiła...

– Dlaczego luna wyszła stąd mimo zakazu? – warczy Martin przez zaciśnięte zęby, a oczy wypełnione ma szmaragdowymi plamami, które powiększają się z każdym kolejnym słowem. – Czy wiecie, co mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy nie znaleźli was na czas?! Myślicie, że jesteście jakieś nietykalne?! – Tu beta nabiera w płuca głębszy oddech, aby się uspokoić. – Jeśli te potwory was porwą, straci na tym całe stado! Dorian umrze z tęsknoty za wami! On już teraz wariuje, że nie może was chronić!

Jednak ona nie odpowiada od razu. Najpierw pokazuje swój ranny nadgarstek, a beta aż blednie.

Dopiero potem Luiza mówi cicho i spokojnie.

– Ja... Po prostu się bałam.

Martin od razu wyrywa się z przerażenia i zaczyna działać. Rozrywa kawałek sukni Luizy, aby tymczasowo zatamować krwawienie. Ona nawet nie drgnie, gdy to robi, a jedynie trzęsie się cała i obwinia za głupotę. Wie, że teraz beta nie może pomóc jej w inny sposób, póki Bękarty robią z jego domu rzeźnię.

– To jest najbezpieczniejsze miejsce w całej sforze – zauważa Martin z oburzeniem. – Żaden Bękart nie wejdzie tu dzięki specjalnej barierze chroniącej ten pokój. Więc nie było potrzeby do obaw.

– Ale wczoraj jeden wszedł do mojego pokoju. Nawet ze mną rozmawiał!

Beta sztywnieje gwałtownie, a jego dłonie pocą się.

– Jesteś pewna, że...

– A co innego mogło mieć tak odrażający wygląd i diamentowe oczy?! – W głosie luny jest panika, a Martin nagle przeklina pod nosem i wyciera zakrwawione dłonie w spodnie, po związaniu opatrunku.

– Dorian musi was oznaczyć jak najszybciej. Inaczej one będą tu wracać.

Luiza już ma zacząć kłócić się, że nie pozwoli sobie tego zrobić, ale wtedy Martin odwraca się w stronę wyjścia. Luiza automatycznie woła za nim:

– Zaczekaj! Nie zostawiaj mnie tu samej!

– Nie mogę. Muszę...

– Możesz! – W jej głosie jest dużo więcej błagania i paniki niż zwykle by sobie na to pozwoliła. – Proszę...

– Pójdę szybko po Doriana. To on powinien...

– Nie! Nie chcę zostawać sama nawet na chwilę!

Wtedy jej ręce automatycznie chwytają tył marynarki bety, który wyczuwając jej desperacje, sztywnieje i zaciska szczękę. Nie zdaje sobie przy tym sprawy, że cała jego twarz jest rumiana od bliskości ciała tej młodej dziewczyny.

Szybko jednak poddaje się jej woli, mówiąc:

– Dobrze, zostanę. Ale tylko ten jeden raz.

Luiza jeszcze bardziej wtula się w jego plecy. Próbuje się uspokoić.

– Dziękuję. Wiele to dla mnie znaczy.

***

Kolejny atak przyniósł ze sobą żniwo. Porwano dwie omegi, którym nie udało się ukryć na czas przed tymi zmorami. Ich mate zginęli z tęsknoty chwilę później, choć wynikło to dopiero po szybkiej sekcji zwłok, podczas której wykryto, że serca ich dokonały samozniszczenia, co jest typowym objawem urwanej więzi przeznaczenia.

Lady Maria wraca właśnie od lekarzy, którzy przejęli znalezione przez nią ciała. Jej głównym zadaniem, z każdym kolejnym atakiem, jest sprawdzanie listy obecności członków watahy. Celem tej czynności jest nadrobienie strat w ludziach oraz – w przypadku takich jak ten – pochowanie ciał czy też oddanie osieroconych szczeniaków do rodzin zastępczych.

Kobieta jednak nie ubolewa w tej chwili nad stratą rodzin zmarłych i porwanych, ale bardziej interesuje ją pewna słaba luna, której obecność doprowadziła do tego ataku. Szczerze, sama przed sobą, nie wie co powinna o niej myśleć i jak odbierać to, że jej siostrzeniec nadal nie oznaczył dziewczyny. Co może go przed tym hamować? Szok, że ją odnalazł czy też coś innego?

W każdym bądź razie, sytuacja jest poważna i jeśli będzie utrzymywać się przez najbliższy czas, wszyscy zaczną podejrzewać, że Dorian kłamie. Z resztą ona już teraz podejrzewa co może być na rzeczy, ale nie chce się z tym odnosić, póki nie zdobędzie niezbitych dowodów.

Poza tym, gdy jej przypuszczenia okażą się prawdziwe, alfa Gilbert nie tylko nie będzie zadowolony, ale tym bardziej nie pozwoli tej smarkuli włóczyć się wolno po sforze.

I nawet sprzeciw jego syna na nic się tu zda.

Wtedy kobieta wchodzi do pokoju, gdzie jeszcze nie dotarł jej mąż, zapewne zajęty ochroną swojego ukochanego synka – Kornela. Tak więc odruchowo Lady otwiera specjalną skrytkę, gdzie – jak podejrzewała – znajduje list na postrzępionej kartce. Drżącą ręką bierze go, aby po chwili móc rozłożyć papier i skupić się na krótkiej wiadomości od tej osoby.

Tekst zapisany krwią dzisiejszych ofiar głosi:

Droga Mario, ona przybyła. Tak jak zapowiedziano wiele lat temu. Teraz pilnuj swojej nowej luny, aby mogła wyzwolić moją watahę, uratować dzieci moje i Gilberta.

Twoja najdroższa L.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro