Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1

Słońce chyliło się ku zachodowi. Powietrze aż wibrowało od gorąca, kiedy pan Stevens zdjął swój kapelusz i otarł rękawem koszuli pot z czoła. Poprawił włosy na głowie, których w dawnych latach mógłby pozazdrościć mu nie jeden mieszkaniec Strange Hill, po czym założył okrycie na głowę.

Właśnie kończył poić konie, które musiał później zamknąć w zagrodzie. Ostatnimi czasy ktoś uszkodził mu ogrodzenie i dwa z nich uciekły. Zbadał miejsce wypadku. Wiedział, że nie było to żadnym dziełem przypadku, a celowym działaniem. Następnym razem, kiedy dorwie gogusia, poczęstuje go ołowiem ze swojej dubeltówki. Miał ją po ojcu. Stara była i wysłużona, ale wciąż działa. Jedynie czasem potrafiła się zaciąć. Ot przypadłość starych gratów. Zresztą sam już był stary. Liczył na pomoc swojej wnuczki, ale ona była jeszcze na studiach i nie wyglądało na to, żeby miała wrócić.

Kiedy się ściemniło i zamknął ogrodzenie, ruszył w kierunku starego drewnianego domu, z którego łuszczyła się powoli biała farba. Chciałby odnowić drewno, ale ciężko przędł ostatnio. Może dlatego dostał pismo z banku, że jeżeli nie spłaci dziesięć tysięcy dolarów długu, nieruchomość przejmie bank.

Już on wiedziała, że nie bank tylko jakiś zakichana deweloper, co to by wybudował na tym miejscu domy i sprzedawał z zyskiem. Ale nie miał zamiaru tego tak zostawić. Był dzisiaj umówiony na spotkanie z szeryfem w lokalnym barze. Wiedział, że jeśli będzie trzeba, pójdzie na wojnę nawet trzymając w ręku swoje widły i dubeltówkę.

Godzinę później zaparkował swojego starego, lekko zeżartego przez rdzę pickupa przed barem. Wyłączył silnik i wysiadł, po czym skinął jednemu z mieszkańców i wszedł do środka. W nozdrza uderzył go zapach piwa. Wolał bimber, ale dzisiaj piwem też nie pogardzi. Zwłaszcza, że szeryf ostatnio już i tak był wobec niego łaskawy, kiedy złapał go pod wpływem. Zapuszkował jedynie na całą noc w lokalnym hotelu z metalowy kratami. Przynajmniej nie musiał nic płacić. Darmowa miejscówka, tylko jeść nie dają, ale to mógł przeboleć, bo nie zamierzał więcej się tam znaleźć. Jeśli Ashley się dowie, dostanie burę, a przecież był jej dziadkiem.

– Piwo – odezwał się do młodego barmana, kiedy usiadł przy barze.

– Cześć Stevens. – Padało obok.

– Szeryfie. – Starszy pan podał mu rękę.

– Mamy problem.

– Powiedz mi coś, o czym nie wiem – mruknął, po czym upił łyk zimnego napoju. – Dobre – cmoknął.

– Tym razem cię zapuszkuję na dłużej.

– To nie bimber, tylko piwo. Nie przesadzaj. Więc może omówimy ten problem?

– Nie tutaj. – Pociągnął pana Stevensa do stolika w rogu. – Siadaj.

– Zamieniam się w słuch.

– Dostałeś coś o tym, że zalegasz ze spłatą podatku za dom?

– Te pazerne hieny są chcą ode mnie dziesięć tysięcy dolców. A skąd ja im wyczaruję takie pieniądze?

– W tym rzecz, że nie tylko ty dostałeś takie pismo. Twoja sąsiadka również, Lans.

– Pam Amergold? – zapytał ze zdziwieniem.

– Otóż tak.

– Ale to jej rancho jest jednym z najbogatszych. Więc jakim cudem ona też by zalegała?

– Bardzo dobre pytanie. Obstawiam, że ktoś tego dobrze nie przemyślał, wysyłając wam zawiadomienia. Nie sprawdził dobrze. Więc jak myślisz, kto tym razem poluje na naszą ziemie i Strange Hill?

– Pewnie jakiś goguś w Garniaku, co to myśli, że może nas kupić albo raczej dostać nas przez bank.

– Wiesz, co by się stało, gdyby do tego miasteczka wkroczyły buldożery?

– Trzeba zebrać mieszkańców. Nic im nie oddam. – Upił solidny łyk piwa. – Po moim trupie, Hirsch. Po moim trupie.

– Już w tym mieście jest wystarczajaco trupów. I dobrze wiesz, że nie mówię o cmentarzu, Lans.

– Cóż, zawsze może być ich więcej. – WZruszył ramionami.

– Co ty chcesz zrobić?

– Wszystko, co konieczne. Ta ziemia – wskazał podłogę – należy do nas wszystkich. Każdy może się tutaj osiedlić, ale nie pozwolę, żeby jakiś zasraniec wybudował tutaj osiedle domów jednorodzinnych. To jest jeden z powodów.

– W takim razie trzeba zwołać zebranie. A tak swoją drogą, kiedy wraca Ahsley?

– Nie dla psa kiełbasa, szeryfie.

– Ty stary pryku, nie to miałem na myśli. Ale, jak widać, głodnemu chleb na myśli?

– Idź ty lepiej pilnuj porządku, bo jeszcze znowu ci posterunek smarkacze podpalą.

– Nie powiedziałbym, że to smarkacze – mruknął Hirsch, ale starego Lansa Stevensa już nie było.

Ot i mieli problem. Nie sądził, że jeszcze będzie musiał się z tym w swoim życiu mierzyć. Kiedy został szeryfem, był młodym chłopakiem. Teraz miał czterdziestkę na karku i tajemnice, której lepiej, żeby zostały wciąż pochowane pod ziemią. Inaczej dorwanie się do nich FBI i wszystkie co popadnie.

Wyszedł z baru i stanął na ulicy. Ciepłe powietrze uderzyło w jego schłodzoną od klimatyzacji w barze skórę. Rzucił okiem na pobliskie latarnie, które rozpraszały mrok, który zaczynał spowijać miasteczko. Ruszył chodnikiem do biura, ale po drodze spotkał burmistrza.

– Musimy pogadać, Hirsch.

– Tak, gadałem już z Lansem Stevensonem.

– Oho. I co on na to?

– Że po jego trupie.

– Na pewno po czyimś, ale nie po naszym. Czyli robimy zebranie?

– Tak. W kościele?

– Chcesz mieszać w to klechę? – zapytał burmistrz.

– Nadaje się idealnie. Nic nie będzie podejrzewać. Jeśli mam to zrobić, to musi to wszystko wyglądać na wypadek.

– W takim razie do jutra, szeryfie. Dobranoc.

– Uważaj na siebie burmistrzu. Ostatnio w okolicy zapuściły się wilki – rzucił szeryf Hirsch i ruszył do siebie. Musiał pogadać ze swoi zastępcą, który czasem nie należał od zbytnio rozgarniętych.





*******************************************************

Czarna komedia? A czemu nie, takie też lubię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro