Rozdział 6
Kiedy Webby tylko dostrzegła Lenę od razu rzuciła się w jej stronę z otwartymi szeroko ramionami, jakby znów miała te dwanaście lat i chciała ją wesprzeć po całej tej sprawie z królestwem cieni. Zacisnęła mocno dłonie wokół jej talli i wtuliła głowę w zagłębienie jej szyi przymykając przy tym oczy i wdychając ten charakterystyczny zapach fiołków i cytryny, który Lena wynosiła zawsze ze swojego miejsca pracy. To tylko wskazywało na to, że niedawno ją zakończyła na co Webby instynktownie zmarszczyła brwi. Zazwyczaj jej przyjaciółka kończyła swoją zmianę naprawdę wyczerpana, a w ostatnim czasie potęgowało się to przez nieobecność kilku pracowników, których obowiązki musiała wziąć na siebie starsza. Co więc robiła tutaj, o takiej godzinie i to na dodatek pod domem samej Magici, której nienawidziła całym swoim sercem?
Przeszukała na szybko swój umysł w poszukiwaniu odpowiedzi i od razu po kilku sekundach zapaliła się w jej głowie zielona lampka. Impulsy magii i uczucie obserwowania w porcie. Może czarodziejka doszła do wniosku, że Magica miała coś z tym wspólnego? Ale czy to było możliwe? W końcu Magica nie dysponowała taką ilością magi jak wcześniej, nawet nie jedną dziesiątą. Ale kto ją tam wie? Przez ostatnie lata nie wykazywała się praktycznie żadną aktywnością, która mogłaby pochłaniać jej energię. Było to na tyle dziwne, że raz nawet poszli zobaczyć czy podczas tego gdy oni spokojnie jedli śniadanie ona przypadkiem nie kopnęła w kalendarz.
Była jednak również opcja, że Lena chciała zapytać ją o radę, a obecność Violet była konieczna ze względu na wsparcie emocjonalne, nie tylko magiczne gdyby coś poszło nie tak. Zawsze istniała możliwość, że De Spell posiadała informacje o pewnych sytuacjach, które interesowały dziewczyny lub była w nie bezpośrednio zamieszana tylko ukrywała to na tyle dobrze, że Webby i jej rodzina tego nie dostrzegła (co przecież nie byłoby takie trudne biorąc pod uwagę to, że praktycznie zamknęli się na cztery spusty w rezydencji rzadko, kiedy wychodząc nawet tak po prostu żeby się przewietrzyć). Odsunęła się od niej lekko jednak nadal żeby być na wyciągnięcie jej ręki i popatrzyła ponad jej ramieniem żeby spojrzeć na chatę, której istnienie do tej pory ignorowała. Jej oczy otworzyły się szerzej w zaskoczeniu, ale i też szoku przez to co zobaczyła.
Kiedy Lena z jej siostrą poinformowała ją, że dom Magici został zniszczony myślała, że chodziło jej o jakieś grafitti, ewentualnie, że ktoś się włamał i wyważył drzwi (co jest głupie z perspektywy czasu ponieważ gdyby chodziło o coś takiego to rodzeństwo ubrało by to w całkowicie inne słowa, a po za tym nikt nie jest na tyle szalony żeby atakować pieprzoną byłą królową cieni), jednak teraz gdy patrzyła na obraz przed nią nawet i jej żołądek zacisnął się, a ona zaczęła żałować, że zjadła tyle słodyczy, które ją teraz zemdliły.
— Nie za ładny widok co nie? — Zapytała cicho retorycznym tonem Lena również obracając się w tamtą stronę, a te lekkie poczucie komfortu, które czuła zaczęło się dość szybko ulatniać.
— Tak było jak już przyszłyśmy — dodała Violet stając koło nich, a zaraz po niej dołączyli do nich również i trojaczki, które do tej pory trzymały się dość na uboczu nie chcąc przeszkadzać dwójce dziewczyn.
Chata zazwyczaj zadbana jednak w pewien sposób wydająca się stara oraz zakurzona teraz była obrócona o przysłowie sto osiemdziesiąt stopni. Drzwi były wyłamane z nawiasów, okna wybite, a tynk oraz kawałki roślin, które rosły dookoła leżały razem wymieszane ze szkłem na ziemi w dość nieładnym połączeniu. Z tej odległości w której stali dało się również dostrzec kilka czarnych plam na trawie jakby coś je wypaliło oraz kawałek wnętrza domu, który nie wydawał się być wcale w lepszym stanie.
Dewey otworzył szerzej dziób zupełnie tak jakby chciał coś powiedzieć jednak tego nie zrobił, a krew zdawała się odpłynąć z jego twarzy jeśli się dobrze przyjrzeć. Przez ostatnie lata nie był świadkiem niczego aż tak szokującego tak samo jak jego starszy brat oraz Webby i reszta. Właściwie to brak Louie'go spowodował, że nagle wszystko stanęło w miejscu w około rok czasu. Magica zaprzestała swojej wrogiej aktywności, tak samo z resztą jak Glomgold oraz Beaks. Wtedy się tym zbytnio nie przejmowali jednak nie oznaczało, że nie zwrócili na to uwagi, czy to prywatnie czy na forum. W końcu wieść o tym, że jeden z największych wrogów ich pra wujka zaczął powoli interesować się tylko i wyłącznie legalnymi źródłami dochodów była dość niespotykana.
Mark również zdawał się wyjść na prostą oraz zaczął wymyślać własne (z podkreśleniem dla tego słowa) pomysły, które ku szoku wszystkich działały niemal bez zarzutów (Fenton i Granda i tak utrzymywali, że to nie mógł być jego orginalny sprzęt i komuś go ukradł chociaż nie było na to żadnych dowodów). Jednak teraz gdy patrzył zaczął odczuwać.... Ekscytację? Podniecenie? Jego ciśnienie na pewno podskoczyło w górę w tak znajomy sposób sprzed lat za każdym razem gdy zapowiadała się interesująca przygoda z mnóstwem okazji by się na niej wykazać. Nie czuł tego tak długo, że zdołał nawet zapomnieć jak uzależniające było samo odczuwanie tego, już nie mówiąc o adrenalinie płynącej w jego żyłach podczas akcji. Spojrzał w bok. Louie wrócił do nich i nigdzie się nie wybierał, więc dlaczego by nie spróbować tego rozwiązać całą rodziną jak za dawnych lat? W końcu nic nie tworzy tak więzi jak wspólna i niesamowita wyprawa w nieznane.
Huey za to nie do końca wiedział co myśleć jednak wiedział jedno, wydarzyło się to w najgorszym możliwym czasie jaki był. Dosłownie przed chwilą odzyskali Louie'go, nawet nie zdążyli się nim dobrze nacieszyć, zapewnić mu spokoju którego potrzebował, a już wyskakuje coś nowego i stresującego co zapewne i jego bardzo zaniepokoiło. W końcu jego najmłodszy brat był tym najwrażliwszym z ich trójki, już nawet i bez tego, że został brutalnie wyrwany ze swojego życia w wieku czternastu lat i to na dodatek na praktycznie pięć lat, na pewno bardzo się to na nim odbiło. Potrzebuje czasu na odpoczynek i nawet coś tak znajomego jak potencjalna przygoda by nie pomogła, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że on za nimi już wcześniej nie przepadał, a teraz po prostu chce prowadzić przeciętne życie by się zregenerować psychicznie (ponieważ tak jak ustalono, nie miał żadnych raz fizycznych, a nawet jeśli to by ich o tym poinformował zamiast kłamać, bo po co miałby to robić?). Widział jednak te znajome iskierki w oczach Dewey'a, które były taką rzadkością, że jednocześnie nie miał ani trochę sił lub ochoty sprawiać żeby zgasły. Był zwyczajnie rozdarty pomiędzy dwiema możliwościami nie potrafiąc zdecydować, która jest lepsza.
Louie za to.... Louie za to czuł jak jego wnętrzności wykręcają się na lewą stronę by za chwilę związać się w niezwykle ciasny i bolesny supeł oraz zostały rozciągnięte do granic swoich możliwości. To nie miało tak wyglądać. Miał spędzić trochę czasu z rodziną by zobaczyć czy warto w pewnym stopniu naprawdę wrócić, a dopiero potem zacząć działać. Kiedy jednak cokolwiek działo się tak jak chciał i to w naprawdę kluczowych momentach? I tak miał szczęście, że jeszcze żył, podczas organizowania tego wszystkiego, przecież nie był tak samo ostrożny jak jest zazwyczaj, wręcz przeciwnie, jeśli chodzi o to pozwolił sobie na naprawdę wielkie niedbalstwo wszystko robiąc w pośpiechu.
— Wchodzimy tam? — Zapytał Dewey nie mogąc ukryć sposobu w jaki spoglądał w stronę chaty. Ubrany na zielono kaczor o mało nie powstrzymał skrzywienia, które chciało wypłynąć na jego lico.
— Nie jestem pewna czy to dobry pomysł — zaprotestowała słabo Violet po czym się zamyśliła na chwilę. — Jednak mimo wszystko powinniśmy to sprawdzić, nie patrzyłyśmy do środka zanim wy przyszliście więc tak naprawdę my też nie znamy skali ewentualnego zagrożenia. Lepiej będzie tam zajrzeć teraz niż wrócić później i narazić teoretycznie wszystkich na zagrożenie.
— Też tak uważam — zgodził się Louie przestępując pewny krok przed siebie w stronę budynku na co jego bracia zamrugali w tym samym czasie lekko zdziwieni tą stanowczością w jego tonie. — Tak będzie raczej najlepiej dla wszystkich, poza tym, mamy jeszcze Lenę, prawda? — Posłał w jej stronę zachęcający uśmiech, który ona po chwili zastanowienia odwzajemniła. Widać było, że dodano jej nieco pewności siebie.
— Jeśli ktoś będzie czegoś próbował przekona się, że nie warto zadzierać z rodziną Duck — dodał Dewey chociaż gdzieś z tyłu głowy obijał się mu głos, że przecież nie walczyli od naprawdę długiego czasu z nikim ani nie ruszali się zbytnio gdziekolwiek. Nasuwało się więc jedno zasadnicze pytanie: Czy nadal było możliwe by byli w takiej formie jak przedtem?
Tak więc decyzja została podjęta, a oni skierowali się w stronę domu, już po chwili do niego wchodząc bez żadnych przeszkód jeśli nie liczyć tego, że ubrany na niebiesko kaczor, który uparł się żeby pójść boso musiał uważać na ostre odłamki na ziemi.
W środku było nawet gorzej niż na zewnątrz. Na ścianach były plamy różnych kolorów, a w powietrzu unosił się drażniący zapach chemikaliów, którego nie wyczuli wcześniej przez odległość dzielącą ich od tego miejsca. Louie od razu powiązał to ze sobą wnioskując, że to musiały być różnego rodzaju mikstury chociaż i nawet gdyby odór zdołał ulecieć zanim już przyszli zdołał by to ustalić bez większego problemu. Na podłodze walały się różnego rodzaju papiery, czy to kawałki książek, czy jakieś luźne notatki. Widział jak Huey i Violet skrzywili się w tym samym czasie na ten widok. W sumie gdyby literatura go pociągała on również odczułby wewnętrzny ból gdyby zobaczył coś takiego. Kucnął i podniósł jedną stronę okładki, która została oderwana, a gdy zobaczył jej tytuł jednak zmienił zdanie, a jego obojętność zmieniła się w niezadowolenie. Westchnął i odłożył to na bok idąc za swoim rodzeństwem.
Przeskoczył nad rozbitą fiolką z której powoli parowała jakaś niebieska substancja. To świadczyło, że nie mogło stać się to jakoś dawno temu, jednak musiało minąć na tyle dużo czasu żeby mikstury wchłonęły się już w większości w ściany oraz inne rzeczy, na które trafiły podczas walki. Bo nie było szans żeby Magica miała taki napad agresji żeby zrobić to wszystko i zniszczyć rzeczy, na które poświęciła tyle czasu.
Kanapa miała nadpalony brzeg, dwie szafy oraz kocioł zostały wywrócone w taki sposób, że nie ważne w jaki rodzaj przedmiotów znajdował się w środku to i tak zostałyby zniszczone, zwłaszcza, że widać było niejednokrotne obicia na nich. Oparcie krzesła, które najpewniej stało przy biurku zostało złamane w pół, a atrament który musiał być jeszcze nie tak dawno w kałamarzu w jakimś zabezpieczonym miejscu plamił panele podłogowe.
Webby zatrzymała się by spojrzeć na Lenę, która nadal stała w wejściu domu i patrzyła na to wszystko szeroko otwartymi oczami.
— Kurwa mać — tylko tyle z siebie wydusiła po czym poprawiła swoją przydługą grzywkę i już powierzchownie spokojnie skierowała się wgłąb budynku idąc za śladami innych. Webby zmartwiona poprowadziła ją wzrokiem.
Wtedy praktycznie równocześnie wszyscy podskoczyli w miejscu słysząc głośny skrzek dochodzący zza jedynych drzwi kierujących do dalszej części mieszkania. Pierwszym, który ruszył w tamtą stronę był Louie jednak Dewey szybko go wyprzedził nie chcąc pozwolić mu wejść na pierwszą linię ognia. Nie miał ochoty ryzykować, że gdy nagle coś na nich wyskoczy on nie będzie w stanie go obronić. Lepiej więc by było żeby to on musiał jak już szarpać się z tym czymś co tam było. Oczywiście jeśli ten dźwięk nie był tylko halucynacją spowodowaną toksycznymi oparami w powietrzu. Ale trudno by było żeby każdy z nich miał taki same zwidy w postaci nieistniejących dźwięków.
Wyciągnął dłoń przed siebie po chwili opierając ją o klamkę i już więcej nie myśląc zbytnio nacisnął ją szybkim i krótkim ruchem otwierając drzwi szeroko żeby od razu zobaczyć co jest w środku. Niemal jak na zawołanie skrzek powtórzył się ponownie oraz można było usłyszeć wzbijanie się w powietrze i wywracanie czegoś metalowego. Zmarugał powoli na obraz przed sobą po czym zaśmiał się lekko przesuwając się na bok by jego przyjaciele mogli zobaczyć to co on.
Kiedy inni zajęli jego miejsce również wchodząc do pomieszczenia od razu skupili wzrok na tym co jeszcze przed chwilą ich tak wystraszyło. Kiedy inni mieli wypisane zaskoczenie na swoich licach, Louie uśmiechnął się połową twarzy.
— Czy to nie jest przypadkiem... Bradford? — Webby przechyliła głowę, a sęp zrobił to samo ani na chwilę nie zamykając swoich czarnych ślepi. — Okej, to jest dziwne.
— Jestem zaskoczony, że on nadal żyje — dodał swoje trzy grosze Huey podchodząc bliżej jednak stworzenie od razu wzbiło się ponownie w górę z groźbą w postaci wystawionych pazurów. Młody mężczyzna od razu się cofnął unosząc dłonie w geście poddania się.
— Nie nazwałabym tego życiem — odezwała się Lena krzyżując ramiona na piersi. — On jest w tej postaci od jakiś sześciu lat, nie zdziwiłabym się gdyby już zapomniał jak to jest być człowiekiem oraz stracił większość wspomnień z tego okresu. Jego zwierzęce instynkty musiały przejąć już dawno nad nim kontrolę, inaczej sam by do nas przyleciał wiedząc, że atakowanie nas nic mu nie da bądź chociaż próbowałby otworzyć drzwi by się wydostać — potarła swoje oczy samej pamiętając, że taki proces staczania się nie był niczym przyjemnym. Sama przechodziła przez coś takiego, kiedy została zamieniona w cień jednak w porównaniu z Bradfordem nie był to duży okres czasu, zdecydowanie nie. Po za tym miała jeszcze Webby do której została przywiązana jej postać. Gdyby nie ona pewnie też by tak skończyła zapominając kim jest.
— To... Smutne — powiedziała tylko młodsza Sabrewing, a wszyscy musieli się z tym zgodzić.
W tym czasie Louie rozejrzał się po pomieszczenie analizując jego wygląd. Wydawało się, że tylko ta część mieszkania nie ucierpiała w żaden sposób oprócz złotej klatki, która teraz leżała wywrócona na podłodze, zaraz na niej lub nad nią w zależności od gotowości do ataku znajdował się sęp. Wszystko było na swoim miejscu idealnie uporządkowane oraz wyczyszczone co było naprawdę dużym kontrastem w porównaniu z tym co widzieli wcześniej. Wydawało się, że w powietrzu nie unosi się nawet jedno ziarenko kurzu co było bardziej niepokojące niż tamten bałagan. Gdyby nie był ateistą w tej chwili modlił by się do Boga żeby się okazało, że to nie ma tak naprawdę znaczenia. Nie mógł się jednak oszukiwać w nieskończoność.
Kolejny skrzek dotarł do jego uszu, a zaraz potem poczuł powiew wiatru na piórach oraz zobaczył coś spadającego mu przed nosem. Zanim zdążył to złapać spadło na podłogę, a z tamtąd zostało podniesione przez Violet. Miał ochotę zakląć siarczyście. Kobieta przez krótką chwilę śledziła tekst (bo musiał tam być tekst wnioskując po tym jak ruszały się jej gałki oczne), a z chwili na chwilę jej brwi marszczyły się coraz bardziej w jawnym znaku, że coś jest stanowczo nie tak. W końcu uniosła głowę łapiąc z nim kontakt wzrokowy i mrużąc oczy. Wtedy się odezwała mówiąc coś czego nikt się nie spodziewał, nikt oprócz niego samego.
— Wiedziałam, że w twoim powrocie coś śmierdzi — oznajmiła nie znoszącym niezgody głosem, a jego bracia wciągnęli nagle powietrze w szoku i oburzeniu.
— Violet o co chodzi? — Zapytała Webby zdezorientowana. Jasne, mówiła przyjaciółce, że miała dziwne przeczucia, Lena pewnie też zwierzyła się z tego siostrze jednak nie podejrzewała, że ona też może mieć tego typu spekulacje. Co znajdowało się na tym skrawku papieru, że postanowiła nagle ogłosić to tak na forum również i przed braćmi chłopaka?
— Nie uważasz, że trochę przesadzasz? — Dodał również Dewey. — W sensie, Louie jest z nami, co masz na myśli mówiąc, że coś śmierdzi? To nie ma sensu.
— Nie miał sensu jego powrót tutaj — zaprzeczyła i zanim ktokolwiek zdołał rozpocząć kłótnię kontynuowała. — Powiedział wam, że był przetrzymywany przez wampira szczęścia we Włoszech jednak czy nie wiecie przypadkiem, że one są prawdziwą rzadkością, a w ostatniej dekadzie znajdował się tam tylko jeden, który na dodatek splajtował i został aresztowany jakieś dwa lata temu jeśli się nie mylę? Nawet i bez żadnych środków na życie zdołałby wrócić zdecydowanie wcześniej, zwłaszcza gdyby jeszcze zgłosił się do odpowiednich służb albo gdyby one go znalazły. Po za tym jakim cudem ktoś przebywający za granicą byłby w stanie na kilka godzin pojawić się w jednym z najlepiej chronionych budynków w mieście i wynieść z niego nastolatka bez zauważenia przez nikogo oraz bez obudzenia go. Już nie mówiąc o zabraniu go do tych cholernych Włoch. Nie wspomnę nawet o tym skąd miał o nim wiedzieć i po co się nim interesować skoro nie posiada takiego szczęścia jak jeden z waszych wujków. Później mamy kwestię, że on nie przyszedł prosto do was, a dosłownie kilkukrotnie włamał się na jeden z najbezpieczniej serwerów na świecie tylko po to by umówić się na spotkanie, na dodatek prosząc tam również Lenę chociaż w takiej sytuacji można by pomyśleć, że miałby na uwadze na razie raczej tylko swoją rodzine. Gdyby tego było mało nawet nie powiedziałeś od razu wtedy Fentonowi oraz Gyro swojej prawdziwej tożsamości tylko wyskoczyłeś z jakimś ratowaniem świata. To wszystko nie ma sensu, a teraz jeszcze to — podstawiła mu pod dziób kartkę żeby mógł przeczytać jej zawartość.
"Drogi Llewellyn Duck, jeśli to czytasz chcę cię poinformować, że jestem rad twojego bezpiecznego przybycia oraz szczęśliwego spotkania z rodziną. Chcę jednak żebyś nie zapominał powodu dlaczego spowrotem skierowałeś się do Duckburga po tylu latach. Byłbym wdzięczny również gdybyś ty i twój partner biznesowy oddali moją oraz mej siostry własności.
Z poważaniem P"
— Jak ja nienawidzę gdy on pisze w taki sposób — mruknął jedynie pod nosem nie komentując w żaden inny sposób zawartości notatki. Po chwili kartka została zabrana od Violet i pozostała czwórka zaczęła czytać jej zawartość z coraz większym niezrozumieniem na twarzy. — Dobra, miałem nadzieję, że zdołamy to nieco odłożyć jednak najwyraźniej nie mamy czasu. Aktualnie nazywam się Llewellyn Taylor i wytłumaczę wam wszystko dopiero wtedy, kiedy zwołamy resztę rodzinki, zgoda?
---
— Czyli, jeśli dobrze rozumiem, nigdy nie zostałeś porwany? — Zapytał powoli Scrooge nie do końca chcąc przyjąć to do wiadomości.
— Dokładnie — chłopak pokiwał głową.
— I na dodatek uciekłeś? — Della siedziała z pochyloną nisko głową z wplątanymi palcami w włosy. Louie nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem.
— Zgadza się — odpowiedział ponownie z nieprzeniknioną twarzą.
Zapanowała cisza, której od ponad dwudziestu minut próbowali uniknąć, nie dało się jednak tego ciągnąc dalej zwłaszcza, że Louie zdołał niezwykle szybko streścić sytuację w której się znajdowali. Z tego co mówił wynikało, że pewien czas temu wszedł w posiadanie czegoś należącego do rodziny De Spell oraz zachował ten przedmiot dla siebie. Webby już wtedy cisnęły się na usta pytania dlaczego on to zatrzymał jednak powstrzymała się nie chcąc przerwać jego słów w połowie. Za to podczas słuchania go pojawiało się coraz mniej odpowiedzi, a jeszcze więcej niewiadomych. Jak w ogóle zdołał zabrać coś od Magici? Czy podczas tego był tutaj czy może znalazł jej własność gdzieś w świecie z dala od tego miejsca? No i dlaczego podpis został wstawiony w postaci "P"?
— Dlaczego to zrobiłeś? — Della opuściła ręce.
— Ale co konkretnie, zrobiłem dużo idiotyzmów w swoim marnym życiu — jej syn próbował zażartować.
— Mówię o tym wszystkim! — Dodała o wiele ostrzej unosząc wysoko głowę by pokazać jawną złość i zdradę w swoich oczach. Huey i Dewey wymienili się razem zaniepokojonymi spojrzeniami. Nigdy do tej pory nie widzieli swojej rodzicielki tak wściekłej. — Czy ty wiesz jak się martwiliśmy? Czy ty wiesz jak do cholery się pogrążaliśmy żeby cię znaleźć?! — Poniosła ton swojego głosu, a młody kaczor cofnął się do tyłu z nieco szerzej otwartymi oczami. — Byliśmy gotowi zrobić wszystko tylko żebyś wrócił! Jebane nagrody pieniężne za informację, setki nieprzespanych nocy przesłuchując wszystkich naszych wrogów po kilkadziesiąt razy! Przestaliśmy chodzić na te cholerne przygody, przestaliśmy robić cokolwiek, bo ciebie nie było! A teraz wracasz tak po prostu, udajesz, że zostałeś porwany, a potem wyskakujesz z tym, że okradłeś cholerną De Spell i potrzebujesz pomocy?!
— A czy to moja kurwa wina, że tak łatwo się daliście?! — Przestąpił parę kroków do przodu najwyraźniej odzyskując reson. Beakly skrzywiła się wiedząc, że za chwilę nie dość, że będzie musiała interweniować i wszystkich uspokajać to na dodatek nasłucha się wulgaryzmów. — Wymyśliłem najgłupszą wymówkę jaką się dało żebyście się sami zorientowali, że jest tu coś nie halo! Jednak jedynymi osobami, które coś zauważyły byli Webby, Scrooge i pani B! Czy naprawdę chcesz mnie oskarżać o waszą własną głupotę-!
— Babciu? — Krzyki zostały przerwane, kiedy słabym głosem odezwała się Webby kierując swojej spojrzenie na siwowłosą kobietę. McDuck również przyglądał się jej z niedowierzaniem.
— Nie chciałam was martwić — westchnęła w końcu po kilkunastu sekundach ciszy. W jej głosie dało się natomiast wyczuć rezygnację.
— Nie skoczyłam jeszcze z tobą — zarządziła Della widząc, że jej najmłodszy syn kieruje się do wyjścia. Ten tylko stanął do niej tyłem nie myśląc nawet o odwróceniu się w ich stronę. — Czy naprawdę myślisz, że po praktycznie pięciu latach możesz tak po prostu-
— Ja przynajmniej wróciłem po pięciu, nie po dwunastu — odparował niebywale spokojnym tonem, a każdy najmniejszy szmer ucichł skupiając się na postaci ubranej na zielono. — Może i ty tak naprawdę nie chciałaś wylądować na tym jebanym księżycu jednak to również ty zdecydowałaś wsiąść do tej jebanej rakiety, kiedy twoje dzieci mogły wykluć się w każdej chwili. To twoje działania zdecydowały, że cię nie było. Nie wujka Scrooge'a, nie wujka Donalda, twoje. A na domiar złego jakbyś wystarczająco nie spieprzyła to Scrooge o mało nie został bankrutem, wiedziałaś o tym? — Zapytał prześmiewczym tonem, a oczy jego matki otworzyły się znaczenie szerzej przepełnione bólem, w kąciku jej oczu zaczęły również formować się małe łzy choć on tego nie mógł dostrzec. — Donald zabrał nas i nie wrócił do rezydencji przez następne cholerne dziesięć lat, a i tak dowiedzieliśmy się o tym kto jest naszym wujkiem tylko dlatego, że potrzebowaliśmy kurwa opiekunki ponieważ wujek nie ufał nam na tyle żeby zostawić nas samych. Sam nie wiem czy to było jebane przekleństwo czy błogosławieństwo jednak stoję tu tak samo jak ty teraz. Tak samo jak ty wróciłem jednak nie zamierzam zostać, nigdy nie planowałem kurwa zostać. Zostawię was samych tak jak było do tej pory żebyście użalali się nad sobą, ale pamiętajcie, że ja nie będę tego robić za wami — obrócił się na pięcie żeby spojrzeć z góry prosto w zdradzone i nawet zapłakane twarze swojej rodziny, ale i tak szybko skupił się spowrotem na swojej matce spoglądając głęboko w jej oczy swoim naturalnym kolorem zieleni bez niebieskich soczewek. — Kiedy w końcu się ogarniecie zadzwońcie do mnie, zostawiłem mój numer telefonu w biurze Scrooge'a więc nie będzie problemu w kontakcie. Jeśli spróbujecie mnie namierzyć zniszczę kartę SIM oraz komórkę i w ten sposób stracicie jedyny kontakt do mnie, a nie zamierzam ponownie kontaktować się pierwszy. Po za tym nie nazywam się Louie, a Llewellyn tak dla waszej wiadomości; Louie jest dawno martwy.
I wyszedł, a zaraz po tym w pomieszczeniu zabrzmiał pierwszy głośny płacz. Zaraz po nim kolejne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro