Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Strona Druga - Podróż z A do B może być trudna lub nudna

-Szpital im. Alexandra Fleminga, Wschodnie Skrzydło-

Od rana zapowiadał się piękny dzień, piękna pogoda, piękne słoneczko, piękny zachód słońca, teraz jednak przepowiednie te zdruzgotane zostały przez ciemne chmury. Stojąc tak przed budynkiem szpitala i czekając na brata, jedyne o czym mogłem myśleć to to, czy aby zaraz nie rozpęta się burza stulecia. Ludzie przechodzili obok, śpiesząc się by zdążyć uciec przed deszczem do domów. Część z nich znałem, byli albo pacjentami, z którymi widziałem się kilka razy, albo pracownikami placówki, których dopiero co poznawałem. Część z nich uśmiechała się do mnie i żegnała zwykłym "Cześć" lub "Do jutra", a inni po prostu przechodzili i znikali za rogiem. Spojrzałem znów na zegarek, a kiedy podniosłem wzrok, mogłem bez wyrzutu wyrazić szczęście promiennym uśmiechem.

-Hej. - powiedział, opierając o mnie rękę.

Wiecznie podkrążone oczy, wyraz wyrzutu do całego świata na twarzy, nieprzycięte ciemne włosy, niebieskie oczy i lekki zarost. To właśnie mój brat, wzór dla każdego wykładowcy medycyny.

-Aż tak źle? - zapytałem śmiejąc się przy tym.

Nie raz wyobrażałem sobie, jak razem musimy wyglądać z boku. Niby bracia, a jednak tacy inni.

On - wiecznie zmęczony. Ja - wiecznie wypoczęty.

On - wyrzut do wszystkiego, co żywe i się rusza. Ja - uśmiech od ucha do ucha 24 na dobę.

On - dłuższe włosy z tyłu, krótsza grzywka. Ja - krótsze włosy z tyłu, dłuższa grzywka.

On - ciemne, czarne włosy. Ja - jasnoszare włosy.

On - granatowe oczy. Ja - jasnopomarańczowe oczy.

On - lekki zarost. Ja - zero owłosienia.

On - 187 cm. Ja - 162 cm. (powinienem mieć kompleksy? ;-;)

-A żebyś wiedział, te małolaty nawet nie wiedzą, czego nie wiedzą i chcą, żebym tłumaczył im wszystko od nowa i najprościej, jak się da. To nie jest przedszkole do cholery! - warknął.

-No już, już. Uspokój się, teraz i tak do domu.

-Dobra, ale dzisiaj nici z oglądania horrorów. - wyprostował się, patrząc na mnie wręcz błagalnie.

-Spokojnie, muszę jeszcze załatwić jedną rzecz, więc nie mam, kiedy cię męczyć.

Na te słowa jedynie westchnął z ulgą i poklepał mnie po plecach. Nastała chwila ciszy, którą przerwał, patrząc na mnie ze zdziwieniem.

-To po co chciałeś, żebym tu podszedł?

-No bo wiem, że dzisiaj szybciej kończysz i Seweryn też szybciej kończy, więc wiesz... Chciałem podtrzymać waszą tradycję.

A tradycją tą jest to, że od jakiegoś miesiąca, przypadkiem, mój braciszek i jego teraźniejszy chłopak, chodzą razem do pracy, a z pracy do domu, bo okazało się, że przypadkiem są sąsiadami. Pewnie nie zwróciliby na siebie uwagi gdyby nie pewna historia. Otóż dostałem się na praktyki do szpitala, w którym przypadkiem pracuje przyjaciel Seweryna i przypadkiem wykonuję taki sam zawód, co on. Przypadkiem też jestem na praktykach akurat u niego i przypadkiem Seweryn wbił nam raz podczas omawiania czegoś do gabinetu. Także się przypadkiem poznaliśmy i tak dalej, potem zaczęliśmy się spotykać, bo przypadkiem wybrał akurat mnie do tego, żeby wywołać zazdrość w swoim przyjacielu.

-To ja już pójdę. - powiedziałem, machając mu, kiedy wchodził do budynku szpitala.

Dziwny jest ten świat. Pełen dziwnych przypadków, które dziwnie łączą ludzi. Ruszyłem szybko przed siebie, zupełnie zapominając o złej pogodzie. Chwilę później przypomniały mi o tym pierwsze krople deszczu, plamiące chodnik wokół mnie cieniem. Nie wiedząc, co zrobić zakryłem głowę torbą, po czym wróciłem pod dach szpitala. Spojrzałem na swój zegarek, po czym westchnąłem.

-Późno już, na przystanek dziesięć minut drogi, a autobus będzie za dwie...

Niewiele jest momentów, podczas których nie jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, jednak to był właśnie jeden z nich. (Do tych momentów nie zaliczam oczywiście zerwań [a tych jest sporo])

-Brat i Seweryn pewnie pojechali autem.

Zacząłem się zastanawiać, co właściwie mógłbym zrobić, nie chciałem do niego dzwonić, żeby nie przeszkadzać, a nie miałem zbyt dużego wyboru.

-Cholerna ulewa. - usłyszałem głos za sobą i omal nie dostałem zawału.

Odwróciłem się gwałtownie, ale z uśmiechem.

-Hej Roland. - miałem nadzieję, że mimo wcześniejszego szoku nie załamie mi się głos.

-Saki, kilka minut temu się widzieliśmy, czemu się witasz?

Puściłem to pytanie mimo uszu, ponieważ odpowiedź na nie znał doskonale. Wyciągnął parasolkę, po czym trzepnął nią o chodnik, a ta sama się otworzyła.

"Zacina się staroć."

-Zacina się staroć. - rzekł to, co mówił za każdym razem, kiedy jej używał. - Dokąd idziesz?

-Na przystanek. - odparłem z uśmiechem.

Zamyślił się przez chwilę, po czym spojrzał na mnie litościwym wzrokiem.

-Dobra to w tę samą stronę, co ja, chodź.

Prostym gestem zaprosił mnie pod parasolkę.

Z reguły psycholog powinien chyba być osobą otwartą, miłą, niesamowicie pomocną i wyrozumiałą. Czasem słyszałem zdania o tym, że są po prostu ludźmi chłodnymi, którzy dają dobre rady. Jest wiele różnych "teorii", a ja czuję, że nie pasuję do żadnej. Z początku bardzo się tym przejmowałem, w końcu, jak taki dzieciak, jak ja, może zostać potraktowany w jakikolwiek sposób poważnie? Wiele razy czułem, że powinienem się wycofać, kilka razy prawie rzuciłem studia, jednak brat mnie zatrzymał. Teraz wiem, że to był dobry wybór i mogę być mu wdzięczny. Patrząc na Rolanda też nie potrafię mu przypisać żadnego z tych opisów. Jest bardzo rodzinnym człowiekiem, ma żonę, dwójkę dzieci, wieloletnie doświadczenie w pracy i spokojne, stałe życie. Jest prostym człowiekiem. Patrząc na niego, czuję się lepiej, wiem, że nie muszę nigdzie pasować tak, jak on.

-To pa! I dziękuję za użyczenie parasola.

-Pa, do jutra. - odpowiedział, idąc w swoją stronę.

Patrzyłem na niego jeszcze przez chwilę z politowaniem. Wyglądał tak biednie smagany wiatrem i deszczem, jednak nieugięcie, brnąc w to dalej. Schowałem się głębiej pod daszkiem i usiadłem na ławeczce.

-Ciekawe, kiedy przestanie lać.

Autobus podjechał dłuższą chwilę potem, może dziesięć minut, może pół godziny. Wszedłem, kupiłem bilet, po czym zacząłem szukać wolnego miejsca, co nie było łatwe. W końcu wszyscy, którzy liczyli na ładną pogodę teraz musieli jakoś wrócić do domów. Jednak patrząc przed siebie dostrzegłem coś, co poprawiło mi humor po stokroć. Brązowo-rude kosmyki.

-Mogę się dosiąść? - spytałem z uśmiechem.

Dziewczyna spojrzała na mnie odwzajemniając go, po czym przytaknęła. Znaliśmy się w sumie od niedawna. Wszystko za sprawą tego, że "pracowałem" u jej rodzeństwa. 

-Jedziemy w tym samym kierunku, czy mi się wydaje? - zapytała z pewnością w głosie.

-Wróżbita Maciej się znalazł.

-Bez takich. - parsknęła.

-Muszę oddać twojemu bratu wnioski z dzisiaj.

-Wspominał. - złapała się za podbródek.

Nie minęło dziesięć minut, a byliśmy już w centrum. Następne pół godziny spędziliśmy na głośnym rozmawianiu i śmianiu się , w drodze do odpowiedniego teleportu.

-Ej? A my nie mieliśmy przypadkiem wysiąść w ogóle gdzie indziej?

Po tym właśnie pytaniu poczułem, że się po prostu duszę.

-M-może... - wykrztusiłem, powstrzymując śmiech.

Kto da wiarę temu, że drogę, której przejście normalnie zajmuje dwie minuty może zająć pół godziny? Głupia głupawka.

♥♠♣♦

Weszliśmy do środka najszybciej, jak się dało, ponieważ ulewa, która trwała już od dawna ani trochę nie zelżała. Pierwszy raz miałem okazję być w domu mojego "szefa", czy jak inaczej mam go nazywać. Szczerze powiedziawszy zrobił na mnie dobre wrażenie. Wyglądał, jak taki klasyczny, cieplutki domek z bali, a do tego znajdował się w górach! Cudo! Nie mogłem jednak w pełni skupić się na rozglądaniu, bo kilka chwil po naszym wejściu do drzwi podbiegła para bliźniaków. 

-Hej maluchy! - zawołała dziewczyna, po czym przytuliła obu do siebie. 

Chłopcy mieli na oko cztery, pięć lat. Czerwone włosy i bordowe włosy do kogoś mi pasowały, jednak dopiero kocie uszy wystające z czupryn i ogony wychodzące ze spodni rozjaśniły mi umysł. Widziałem już raz chłopaka, który był do nich bardzo podobny, w gabinecie Rolanda, prawdopodobnie jest ich ojcem. 

Wtedy zza rogu wyszedł mężczyzna, z początku, widząc jego cień pomyślałem, że to właśnie ojciec, jednak myśl ta już w następnym momencie pękła, jak bańka mydlana. 

-Yo. - powiedziała krótko rudowłosa, widząc młodzieńca. - To Saki, przyszedł do Jeremike'a. 

-Okej, pójdę po niego. - rzekł tamten od razu, wychodząc. 

-Mam zawał... -jęknąłem. 

Ona jedynie spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem. 

-To Remus, chłopak mojego brata. -odparła, chichocząc.

-Cooo? Zajęty? 

Mój smutek mogłem zaleczyć jedynie faktem, że kogoś już mam i może to jest właśnie ten jedyny! Jednak nie zmieniało to tego, że jej brat miał szczęście, jak mało kto. Wysoki, jak mój brat, dobrze zbudowany brunet o oczach w barwie krwi. Czułem, jak moje policzki płoną. Moja ekscytacja szybko wzleciała w innym kierunku, kiedy do pomieszczenia wszedł brązowo-rudowłosy chłopak. Opisanie go jest dość trudne, z uwagi na to, że ma on dość specyficzną urodę, bynajmniej nie w złym tego słowa znaczeniu. Niecałe 170 cm wzrostu, blada, jednak zdrowa skóra, nieskazitelna cera, lekki rumieniec na policzkach, roztrzepane włosy długie mniej więcej do barków, wysportowana, smukła sylwetka i co chyba najważniejsze, głębokie, zielone oczy, w których by się można zatracić. Ideał! Zmieniam zdanie. To Remus ma szczęście. Za każdym razem, kiedy go widzę, wydaje mi się, że spotykam go pierwszy raz, ta sama ekscytacja.

-Cześć Saki. - powiedział lekko się przy tym uśmiechając. 

"Mam chłopaka. Mam chłopaka. Mam chłopaka. Mam chłopaka!"

-Hej. - oddałem uśmiech.

Tutaj jednak w grę nie wchodziło tylko to, że ja i on kogoś mamy, chodziło bardziej o to, że ten chłopak ma 14 lat! Chociaż zachowywał się i prawdopodobnie myślał już na poziomie osoby dorosłej, dojrzałej. 

Podszedł do siostry i przytulił ją do siebie, witając się, kiedy ja grzebałem w torbie. A dzieciaki, które chwilę temu przybiegły, patrzyły na nas z zaciekawieniem. 

-Proszę! 

Wydobyłem w końcu teczkę z zapiskami, po czym podałem je chłopakowi. 

-Om. Dziękuję. - odparł, biorąc ją ode mnie. 

Podał mi plik banknotów, prawdopodobnie jeszcze za następny miesiąc z góry. Nasz układ był jasny i w pełni legalny! Płacić mi i Rolandowi za spotkania z pacjentami. Obaj jesteśmy psychologami, a ludzie (i nie tylko ludzie), którzy nas odwiedzali często mieli problemy z samoakceptacją, początkami depresji lub nawet następnymi stadiami, z niektórymi trzeba było prowadzić terapie, innym wypisać skierowanie do psychiatry. Nie do końca wiedziałem, czemu to robi, jednak cieszyłem się, że mogłem jakoś pomóc. Po każdej z sesji trzeba było sporządzić krótszy lub dłuższy raport o postępach, stanie pacjenta i tak dalej. To właśnie takie raporty teraz spoczywały w jego rękach. Osoby, które do nas przychodziły wiedziały o tym i zgadzały się na to (mam nadzieję). 

-Wejdziesz na jakąś herbatę lub kawę? - spytał, kiedy schowałem już pieniądze. 

-Nie, muszę zaraz wracać do domu. - odpowiedziałem zadowolony z dobrze wykonanego zadania. 

-Czekaj! Zanim pójdziesz... Masz kogoś prawda? - zapytała nagle Katti, wyprowadzając dzieci z przedpokoju. 

-Tak! Ma na imię Josh i jest baristą w tej kawiarni przy bibliotece. - odparłem z entuzjazmem.

-I jaki jest? - dopytywała. 

Często z nią o tym gadałem. Potrzebowałem o tym komuś mówić, a brat często nie chciał nawet posłuchać, mówiąc: "I tak będziecie ze sobą maks trzy tygodnie", niestety jego słowa prawie zawsze się sprawdzały. Nie mam pojęcia czemu. Tak czy siak nasza rozmowa zajęła mi kolejne pół godziny, a na dworze zapadała już ciemna noc. Pożegnałem się z dziewczyną, a chłopak w międzyczasie zdążył już sobie pójść. Wróciłem do centrum, a później autobusem do domu. Chciałbym kiedyś mieć kogoś, z kim mógłbym się przytulić, wracając po dniu pełnym pracy do mieszkania. Powiedzieć "Wróciłem" do kogoś innego, niż chomik. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro