Strona Druga - Podróż z A do B może być trudna lub nudna
-Szpital im. Alexandra Fleminga, Wschodnie Skrzydło-
Od rana zapowiadał się piękny dzień, piękna pogoda, piękne słoneczko, piękny zachód słońca, teraz jednak przepowiednie te zdruzgotane zostały przez ciemne chmury. Stojąc tak przed budynkiem szpitala i czekając na brata, jedyne o czym mogłem myśleć to to, czy aby zaraz nie rozpęta się burza stulecia. Ludzie przechodzili obok, śpiesząc się by zdążyć uciec przed deszczem do domów. Część z nich znałem, byli albo pacjentami, z którymi widziałem się kilka razy, albo pracownikami placówki, których dopiero co poznawałem. Część z nich uśmiechała się do mnie i żegnała zwykłym "Cześć" lub "Do jutra", a inni po prostu przechodzili i znikali za rogiem. Spojrzałem znów na zegarek, a kiedy podniosłem wzrok, mogłem bez wyrzutu wyrazić szczęście promiennym uśmiechem.
-Hej. - powiedział, opierając o mnie rękę.
Wiecznie podkrążone oczy, wyraz wyrzutu do całego świata na twarzy, nieprzycięte ciemne włosy, niebieskie oczy i lekki zarost. To właśnie mój brat, wzór dla każdego wykładowcy medycyny.
-Aż tak źle? - zapytałem śmiejąc się przy tym.
Nie raz wyobrażałem sobie, jak razem musimy wyglądać z boku. Niby bracia, a jednak tacy inni.
On - wiecznie zmęczony. Ja - wiecznie wypoczęty.
On - wyrzut do wszystkiego, co żywe i się rusza. Ja - uśmiech od ucha do ucha 24 na dobę.
On - dłuższe włosy z tyłu, krótsza grzywka. Ja - krótsze włosy z tyłu, dłuższa grzywka.
On - ciemne, czarne włosy. Ja - jasnoszare włosy.
On - granatowe oczy. Ja - jasnopomarańczowe oczy.
On - lekki zarost. Ja - zero owłosienia.
On - 187 cm. Ja - 162 cm. (powinienem mieć kompleksy? ;-;)
-A żebyś wiedział, te małolaty nawet nie wiedzą, czego nie wiedzą i chcą, żebym tłumaczył im wszystko od nowa i najprościej, jak się da. To nie jest przedszkole do cholery! - warknął.
-No już, już. Uspokój się, teraz i tak do domu.
-Dobra, ale dzisiaj nici z oglądania horrorów. - wyprostował się, patrząc na mnie wręcz błagalnie.
-Spokojnie, muszę jeszcze załatwić jedną rzecz, więc nie mam, kiedy cię męczyć.
Na te słowa jedynie westchnął z ulgą i poklepał mnie po plecach. Nastała chwila ciszy, którą przerwał, patrząc na mnie ze zdziwieniem.
-To po co chciałeś, żebym tu podszedł?
-No bo wiem, że dzisiaj szybciej kończysz i Seweryn też szybciej kończy, więc wiesz... Chciałem podtrzymać waszą tradycję.
A tradycją tą jest to, że od jakiegoś miesiąca, przypadkiem, mój braciszek i jego teraźniejszy chłopak, chodzą razem do pracy, a z pracy do domu, bo okazało się, że przypadkiem są sąsiadami. Pewnie nie zwróciliby na siebie uwagi gdyby nie pewna historia. Otóż dostałem się na praktyki do szpitala, w którym przypadkiem pracuje przyjaciel Seweryna i przypadkiem wykonuję taki sam zawód, co on. Przypadkiem też jestem na praktykach akurat u niego i przypadkiem Seweryn wbił nam raz podczas omawiania czegoś do gabinetu. Także się przypadkiem poznaliśmy i tak dalej, potem zaczęliśmy się spotykać, bo przypadkiem wybrał akurat mnie do tego, żeby wywołać zazdrość w swoim przyjacielu.
-To ja już pójdę. - powiedziałem, machając mu, kiedy wchodził do budynku szpitala.
Dziwny jest ten świat. Pełen dziwnych przypadków, które dziwnie łączą ludzi. Ruszyłem szybko przed siebie, zupełnie zapominając o złej pogodzie. Chwilę później przypomniały mi o tym pierwsze krople deszczu, plamiące chodnik wokół mnie cieniem. Nie wiedząc, co zrobić zakryłem głowę torbą, po czym wróciłem pod dach szpitala. Spojrzałem na swój zegarek, po czym westchnąłem.
-Późno już, na przystanek dziesięć minut drogi, a autobus będzie za dwie...
Niewiele jest momentów, podczas których nie jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, jednak to był właśnie jeden z nich. (Do tych momentów nie zaliczam oczywiście zerwań [a tych jest sporo])
-Brat i Seweryn pewnie pojechali autem.
Zacząłem się zastanawiać, co właściwie mógłbym zrobić, nie chciałem do niego dzwonić, żeby nie przeszkadzać, a nie miałem zbyt dużego wyboru.
-Cholerna ulewa. - usłyszałem głos za sobą i omal nie dostałem zawału.
Odwróciłem się gwałtownie, ale z uśmiechem.
-Hej Roland. - miałem nadzieję, że mimo wcześniejszego szoku nie załamie mi się głos.
-Saki, kilka minut temu się widzieliśmy, czemu się witasz?
Puściłem to pytanie mimo uszu, ponieważ odpowiedź na nie znał doskonale. Wyciągnął parasolkę, po czym trzepnął nią o chodnik, a ta sama się otworzyła.
"Zacina się staroć."
-Zacina się staroć. - rzekł to, co mówił za każdym razem, kiedy jej używał. - Dokąd idziesz?
-Na przystanek. - odparłem z uśmiechem.
Zamyślił się przez chwilę, po czym spojrzał na mnie litościwym wzrokiem.
-Dobra to w tę samą stronę, co ja, chodź.
Prostym gestem zaprosił mnie pod parasolkę.
Z reguły psycholog powinien chyba być osobą otwartą, miłą, niesamowicie pomocną i wyrozumiałą. Czasem słyszałem zdania o tym, że są po prostu ludźmi chłodnymi, którzy dają dobre rady. Jest wiele różnych "teorii", a ja czuję, że nie pasuję do żadnej. Z początku bardzo się tym przejmowałem, w końcu, jak taki dzieciak, jak ja, może zostać potraktowany w jakikolwiek sposób poważnie? Wiele razy czułem, że powinienem się wycofać, kilka razy prawie rzuciłem studia, jednak brat mnie zatrzymał. Teraz wiem, że to był dobry wybór i mogę być mu wdzięczny. Patrząc na Rolanda też nie potrafię mu przypisać żadnego z tych opisów. Jest bardzo rodzinnym człowiekiem, ma żonę, dwójkę dzieci, wieloletnie doświadczenie w pracy i spokojne, stałe życie. Jest prostym człowiekiem. Patrząc na niego, czuję się lepiej, wiem, że nie muszę nigdzie pasować tak, jak on.
-To pa! I dziękuję za użyczenie parasola.
-Pa, do jutra. - odpowiedział, idąc w swoją stronę.
Patrzyłem na niego jeszcze przez chwilę z politowaniem. Wyglądał tak biednie smagany wiatrem i deszczem, jednak nieugięcie, brnąc w to dalej. Schowałem się głębiej pod daszkiem i usiadłem na ławeczce.
-Ciekawe, kiedy przestanie lać.
Autobus podjechał dłuższą chwilę potem, może dziesięć minut, może pół godziny. Wszedłem, kupiłem bilet, po czym zacząłem szukać wolnego miejsca, co nie było łatwe. W końcu wszyscy, którzy liczyli na ładną pogodę teraz musieli jakoś wrócić do domów. Jednak patrząc przed siebie dostrzegłem coś, co poprawiło mi humor po stokroć. Brązowo-rude kosmyki.
-Mogę się dosiąść? - spytałem z uśmiechem.
Dziewczyna spojrzała na mnie odwzajemniając go, po czym przytaknęła. Znaliśmy się w sumie od niedawna. Wszystko za sprawą tego, że "pracowałem" u jej rodzeństwa.
-Jedziemy w tym samym kierunku, czy mi się wydaje? - zapytała z pewnością w głosie.
-Wróżbita Maciej się znalazł.
-Bez takich. - parsknęła.
-Muszę oddać twojemu bratu wnioski z dzisiaj.
-Wspominał. - złapała się za podbródek.
Nie minęło dziesięć minut, a byliśmy już w centrum. Następne pół godziny spędziliśmy na głośnym rozmawianiu i śmianiu się , w drodze do odpowiedniego teleportu.
-Ej? A my nie mieliśmy przypadkiem wysiąść w ogóle gdzie indziej?
Po tym właśnie pytaniu poczułem, że się po prostu duszę.
-M-może... - wykrztusiłem, powstrzymując śmiech.
Kto da wiarę temu, że drogę, której przejście normalnie zajmuje dwie minuty może zająć pół godziny? Głupia głupawka.
♥♠♣♦
Weszliśmy do środka najszybciej, jak się dało, ponieważ ulewa, która trwała już od dawna ani trochę nie zelżała. Pierwszy raz miałem okazję być w domu mojego "szefa", czy jak inaczej mam go nazywać. Szczerze powiedziawszy zrobił na mnie dobre wrażenie. Wyglądał, jak taki klasyczny, cieplutki domek z bali, a do tego znajdował się w górach! Cudo! Nie mogłem jednak w pełni skupić się na rozglądaniu, bo kilka chwil po naszym wejściu do drzwi podbiegła para bliźniaków.
-Hej maluchy! - zawołała dziewczyna, po czym przytuliła obu do siebie.
Chłopcy mieli na oko cztery, pięć lat. Czerwone włosy i bordowe włosy do kogoś mi pasowały, jednak dopiero kocie uszy wystające z czupryn i ogony wychodzące ze spodni rozjaśniły mi umysł. Widziałem już raz chłopaka, który był do nich bardzo podobny, w gabinecie Rolanda, prawdopodobnie jest ich ojcem.
Wtedy zza rogu wyszedł mężczyzna, z początku, widząc jego cień pomyślałem, że to właśnie ojciec, jednak myśl ta już w następnym momencie pękła, jak bańka mydlana.
-Yo. - powiedziała krótko rudowłosa, widząc młodzieńca. - To Saki, przyszedł do Jeremike'a.
-Okej, pójdę po niego. - rzekł tamten od razu, wychodząc.
-Mam zawał... -jęknąłem.
Ona jedynie spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem.
-To Remus, chłopak mojego brata. -odparła, chichocząc.
-Cooo? Zajęty?
Mój smutek mogłem zaleczyć jedynie faktem, że kogoś już mam i może to jest właśnie ten jedyny! Jednak nie zmieniało to tego, że jej brat miał szczęście, jak mało kto. Wysoki, jak mój brat, dobrze zbudowany brunet o oczach w barwie krwi. Czułem, jak moje policzki płoną. Moja ekscytacja szybko wzleciała w innym kierunku, kiedy do pomieszczenia wszedł brązowo-rudowłosy chłopak. Opisanie go jest dość trudne, z uwagi na to, że ma on dość specyficzną urodę, bynajmniej nie w złym tego słowa znaczeniu. Niecałe 170 cm wzrostu, blada, jednak zdrowa skóra, nieskazitelna cera, lekki rumieniec na policzkach, roztrzepane włosy długie mniej więcej do barków, wysportowana, smukła sylwetka i co chyba najważniejsze, głębokie, zielone oczy, w których by się można zatracić. Ideał! Zmieniam zdanie. To Remus ma szczęście. Za każdym razem, kiedy go widzę, wydaje mi się, że spotykam go pierwszy raz, ta sama ekscytacja.
-Cześć Saki. - powiedział lekko się przy tym uśmiechając.
"Mam chłopaka. Mam chłopaka. Mam chłopaka. Mam chłopaka!"
-Hej. - oddałem uśmiech.
Tutaj jednak w grę nie wchodziło tylko to, że ja i on kogoś mamy, chodziło bardziej o to, że ten chłopak ma 14 lat! Chociaż zachowywał się i prawdopodobnie myślał już na poziomie osoby dorosłej, dojrzałej.
Podszedł do siostry i przytulił ją do siebie, witając się, kiedy ja grzebałem w torbie. A dzieciaki, które chwilę temu przybiegły, patrzyły na nas z zaciekawieniem.
-Proszę!
Wydobyłem w końcu teczkę z zapiskami, po czym podałem je chłopakowi.
-Om. Dziękuję. - odparł, biorąc ją ode mnie.
Podał mi plik banknotów, prawdopodobnie jeszcze za następny miesiąc z góry. Nasz układ był jasny i w pełni legalny! Płacić mi i Rolandowi za spotkania z pacjentami. Obaj jesteśmy psychologami, a ludzie (i nie tylko ludzie), którzy nas odwiedzali często mieli problemy z samoakceptacją, początkami depresji lub nawet następnymi stadiami, z niektórymi trzeba było prowadzić terapie, innym wypisać skierowanie do psychiatry. Nie do końca wiedziałem, czemu to robi, jednak cieszyłem się, że mogłem jakoś pomóc. Po każdej z sesji trzeba było sporządzić krótszy lub dłuższy raport o postępach, stanie pacjenta i tak dalej. To właśnie takie raporty teraz spoczywały w jego rękach. Osoby, które do nas przychodziły wiedziały o tym i zgadzały się na to (mam nadzieję).
-Wejdziesz na jakąś herbatę lub kawę? - spytał, kiedy schowałem już pieniądze.
-Nie, muszę zaraz wracać do domu. - odpowiedziałem zadowolony z dobrze wykonanego zadania.
-Czekaj! Zanim pójdziesz... Masz kogoś prawda? - zapytała nagle Katti, wyprowadzając dzieci z przedpokoju.
-Tak! Ma na imię Josh i jest baristą w tej kawiarni przy bibliotece. - odparłem z entuzjazmem.
-I jaki jest? - dopytywała.
Często z nią o tym gadałem. Potrzebowałem o tym komuś mówić, a brat często nie chciał nawet posłuchać, mówiąc: "I tak będziecie ze sobą maks trzy tygodnie", niestety jego słowa prawie zawsze się sprawdzały. Nie mam pojęcia czemu. Tak czy siak nasza rozmowa zajęła mi kolejne pół godziny, a na dworze zapadała już ciemna noc. Pożegnałem się z dziewczyną, a chłopak w międzyczasie zdążył już sobie pójść. Wróciłem do centrum, a później autobusem do domu. Chciałbym kiedyś mieć kogoś, z kim mógłbym się przytulić, wracając po dniu pełnym pracy do mieszkania. Powiedzieć "Wróciłem" do kogoś innego, niż chomik.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro