Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

꧁ wiśniowe świece ꧂



Ciemność zaczęła pochłaniać letnie niebo tuż przed godziną dziesiątą. Mimo wszechobecnego skwaru, powietrze było rześkie. Dziwnie lekkie. Szczególnie w nocy, gdy jedynym, co im pozostało, było wpatrywanie się w milczeniu, w swoje zmęczone, oblicza oświetlone ciepłym, migającym i żółtym światłem woskowych świeczek o zapachu wiśni.

𓆱𓆱𓆱𓆱

Nie wiedzieć czemu, poprzedniego dnia po zapadnięciu zmroku niebo pokryło się bladym blaskiem, a do ich uszu zaczęły docierać głośne huki grzmotów niosących się z oddali. Sherlock — oczywiście jako osoba, której wszystko uchodziło płazem i mijało się z jego wszelakim zainteresowaniem — najzupełniej w świecie postanowił przespać całe zamieszanie, wolno obracając się z boku na bok w śliskiej pościeli dużego łóżka. Oddychał miarowo i spokojnie pośród zapachu deszczu, podczas gdy John samotnie siedział w salonie mieszkania. Nogi miał podkulone i objęte rękami, które co jakiś czas delikatnie, aczkolwiek zauważalnie, drżały. Okrył się ciepłym, wełnianym swetrem i lekkim kocem. Jego serce biło znacznie szybciej, niż powinno.

   Jeszcze jakiś czas temu burze były mu niestraszne — teraz jednak, przeżywszy wojnę, z każdym pojedynczym przecięciem granatowego sklepienia przez błyskawicę podskakiwał niespodziewanie w miejscu, wbijając coraz mocniej paznokcie w oparcie czarnego, skórzanego siedziska należącego, wedle niepisanej umowy, do Sherlocka. Pieprzonego, Sherlocka Holmesa, który nie był w stanie domyślić się, że Watson wciąż cierpiał z powodu powojennej traumy. John mógłby mu to wyrzucić przy najbliższej okazji, lecz szczerze liczył, że brunet sam do tego dotrze.

Jasnowłosy pocierał zdenerwowany wilgotnym opuszkiem kciuka śliską, ciemną skórę, żałując, iż pozwolił pani Hudson wyjechać do przyjaciółki. Nie ważne, jak bardzo by chciał, wstydził się obudzić detektywa, którego miarowy oddech przemierzał spokojnie przerwę pod drzwiami sypiali, przedostając się do salonu między kolejnymi, ostrymi dźwiękami kropel deszczu, jakie biły o dach budynku. Czuł, jak coś rośnie mu w gardle, nie pozwalając przełknąć śliny. Sam nie mógł przyznać przed sobą, że się bał. Tak po prostu, po ludzku bał. Odczuwał strach przed tym, że wybuchy powrócą. Że znów poczuje ciepło parzącego piasku na swoich policzkach zmieszanego z pyłem zawalonych domów  i zobaczy rzeczy, których nikt chciałby nigdy nie ujrzeć. Nawet taki znawca ludzkiego ciała jak Sherlock, któremu nie był straszny żaden makabryczny widok. Żaden człowiek nie powinien skończyć tamtymi długimi dniami, które trwały, wydawać by się mogło, że nieskończenie, na stole niedoświadczonego lekarza, broczącego w całości we krwi poprzedniego wyznawcy żołnierskiej głupoty. Lekarza stojącego od dłuższego czasu w nieludzkich warunkach pośród wszechobecnej pustki, hałasu i strachu o własne życie.

John aż wzdrygnął się na samą myśl powrotu do służby. Zaczerpnął głęboki oddech, by się uspokoić. Dłonie mężczyzny zaczęły trząść się jeszcze bardziej, więc ten splótł je razem. Poruszył głową, aby odgonić koszmarne wizje, które zaczynały majaczyć mu przed oczyma w kolorze nieskazitelnego, spokojnego morza. Mimo wszystko, cieszył się, że poznał detektywa. W tamtej chwili, nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. Cóż z tego, że chciał wieść tylko normalne życie w Londynie. Niesforny los poprowadził jego nitkę bardziej zawiłą ścieżką, na której nie raz, nie dwa zetknął się z krawędzią stromego zbocza. Okrył się dokładniej miękkim nakryciem, które ześlizgiwało się z jego ciała. Było dla niego dość obcym siedzieć samotnie w salonie i to na dodatek na Jego miejscu. Gdyby nie to, iż całe pomieszczenie było przesiąknięte od dawna zapachem Sherlocka, porzyrzekby, że właśnie obok ciemnego fotela jest on najmocniejszy. Najbardziej nostalgiczny, tajemniczy i, o dziwo, delikatnie słodki. Watson przeżył już wiele, ale właśnie tamtego poranka, gdy spotkali się po raz pierwszy odkrył, iż jego wiek nie był znaczącym składnikiem tej historii. Przeżywał z nim drugą młodość, pozbawiony odrzucając normy, które mu wpojono. Z jego twarzy zniknął ból, ustępując miejsca pewnej dozie radości. Rozmarzenia.

Nagle jednak swobodny uśmiech, który pozwolił zapomnieć mu o mroku i chaosie panującym na dworze, zniknął. Światło w salonie, zdobionym przez pudełka z książkami i sterty innych rzeczy, którego pochodzenia żadne z lokatorów nie znało, całkowicie zgasło. Pokój pogrążył się w całkowitej ciemności, gdy ostatnia z żarówek całkowicie zgasła. Jedynym co pozwalało dostrzec coś pośród konturów mebli, była smuga świata, płynąca z księżyca gdzieś tam na niebie, przez zaciągnięte w połowie zasłony. Wyobraźnia już miała zacząć swoje późne, a przede wszystkim przerażajace, figle, powodując, że sterta samotnych ubrań zamieniłaby się w postać, lecz zaprzestała z niewiadomego powodu. Przestała, litując się nad Johnem, bo wiedziała, że i bez tego panicznie się bał.

Gwałtowny grzmot przeciął ciszę, jaka panowała pośród nicości. Gwiazdy na niebie jakb ruszyły się ze swoich miejsc, zbierając się w konstelacje, by nie być samotnymi pośród ciemności. Samotnymi tak jak i on. Podczas gdy one tańczyły tango, Watson tulił się swoimi ramionami, licząc sekundy do następnego rozbłysku, który nadszedł znacznie szybciej niż powinien.

— Cholera jasna! — wyrwało mu się, w trakcie gdy jasne światło wypełniło całe mieszkanie.

Watson natychmiast zamknął sobie usta dłonią, zdając sobie sprawę, że powiedział to zdecydowanie za głośno. Krzyknął, nie panując nad swoim własnym głosem. Nie panuajc nad ciałem, w którym tkwiło kołatające z panicznego strachu serce. Liczył, że odgłosy deszczu zagłuszą jego pisk, a Sherlock wciąż postanie niewzruszony w swoje sypialni między warstwami zimnej pościeli. Jakże by było pięknie, gdyby tak się stało. Na szczęście Johna, a nieszczęście Holmesa, już po chwili dało się usłyszeć stłumiony głos, który niósł się zza drzwi:

— Cholerna szafka! — Jego słowa były ledwo rozpoznawalne dla ludzkich uszu. — Na co komu szafki? — mówił detektyw, zaspanym głosem. W jego tonie można było wyróżnić zdegustowanie człowieczeństwem, które tak uwielbiał okazywać. I szafkami nocnymi.

   Niecałą minutę zajęło brunetowi dotarcie do spomiatanego burzą Johna. Właściwe to około czterdziestu sekund, gdyż możliwym było, że lekarz pomylił się w obliczeniach. Jasnowłosy poczuł delikatny ucisk w sercu, widząc jak Holmes idzie w jego stronę. Musiał przyznać, ze lubił go nawet bardziej niż przypuszczał, że kiedykolwiek go polubi. Nim zdążył się poruszyć, przyjaciel wyminął blondyna, ignorując fakt, że zajmował on Jego fotel. Podchodząc do okien, odsunął ciężkie zasłony. Ukazał w całości piękno gwiazd, które dotychczas kryły się za fragmentami materiału. Odkrył smugi deszczu, które walczylu o wygraną w wyścigu po pionowym szkle. W pomieszczeniu od razu zrobiło się jaśniej.

   Holmes, z delikatnie przymkniętymi oczyma, odwrócił się do przyjaciela, spoglądając na niego bez wyrazu. Watson dopiero w bladym świetle dostrzegł, jak dobrze prezentował się jego towarzysz. Potrzebował tak okropnej nocy, by docenić jego piękno. Im bliżej podchodził, tym wyraźniej widział coś świecącego w blasku piorunów na jego ramieniu, które odsłaniała koszula piżamy niezapięta na dwa górne guziki, której kolor John potrafił wyobrazić sobie w każdym czasie i miejscu. Właśnie po raz pierwszy widząc go w takim stanie, zauważył głęboko skryte w nim człowieczeństwo i uczucia. W nieidealnie ułożonych włosach, ześlizgującym się z ciała materiale, ukazującym liczne stare blizny bledsze od jego jasnej skóry.

— Mógłbyś? — zapytał cicho John, wskazując dłonią na jego obojczyk. Z tej odległości dość słabo widział, jak przypuszczał, zadrapanie.

— Och — westchnął od niechcenia. — To nic takiego. — Przewrócił oczyma, a jego przyjaciel nawet w półmroku wyłapał to charakterystyczne zachowanie.

   Jasnowłosy uniósł wzrok ku górze, po czym uniósł się z fotela, by zapalić świeczki. Pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że to przez jego nagły krzyk Sherlock spadł z łóżka. Jakiś czas temu w mieszkaniu wyłączył się prąd, a on nawet nie był w stanie się tym zająć. Nie mógł się wtedy ruszyć. Wolno dotyczył się do kuchni i odrętwiałymi dłońmi zaczął szukać czegoś w szufladach. Drżącymi wciąż rękami delikatnie próbował odpalić zapałkę, lecz ta od razu zgasła pod wpływem jego niestabilnego oddechu i chwiejnego ruchu.

Spróbował z kolejną.

I kolejną.

   Po chwili tuż pod jego stopami tliły się zwęglone główki, wypalając czarne, drobne dziurki na kaflach.

   Sherlock, widząc zmagania przyjaciela, podszedł do kuchennego blatu, na którym leżały kolejne zwęglone drewienka. Gestem wskazał mu, by się odsunął. John, jak przystało na zawodowego żołnierza, wykonał polecenie oddalając się od ognia, gdyż znał nieobliczalność Holmesa. Nie minęła nawet chwila, gdy żółte światło oświetliło ich zmęczone twarze. Deszcz wciąż nie ustawał w bombardowaniu wybrukowanych ulic Londynu, podczas gdy brunet odpalał kolejno resztę kolorowych, woskowych świeczek o przeróżnych zapachach, które kiedyś pożyczył od pani Hudson na wieczne nieoddanie. John uśmiechnął się kwaśno pod nosem, starając się nie okazywać poczucia własnej bezradności. Mimowolnie zawiesił przekrwione oczy na pochylonej sylwetce Sherlocka. Jego śliska piżama przybrała zielonkawy odcień przesiąknięty przez krew. Delikatna rana na jego obojczyku wciąż sączyła się szkarłatną cieczą. Niewiele myśląc, jasnowłosy musnął ją kciukiem. Poczuł delikatne mrowienie, gdy jego skóra zetknęła się z zimną powierzchnią ciała Holmesa.

— Trzeba to opatrzyć... — zaczął, wciąż brodząc opuszkami w czerwieni. Zataczał delikatne koła, rozmazując ją coraz dalej na nieskazitelnej bieli jego papierowej karnacji.

— Głupia szafka — rzucił oschle brunet, sięgając dłonią, by rozmasować obolały bark.

— To ja jestem głupi... — zaczął Watson, unosząc dłoń. — Nie chciałem cię obudzić — powiedział cicho, przełknąwszy ślinę.

— W takim razie, idiotyczna burza, bo cię panicznie wystraszyła — zaśmiał się pod nosem, przypominając sobie widok Johna siedzącego jak samotna owca odłączona od stada, umierająca ze strachu. —  Mam wymieniać dalej? — Spojrzał na niego spokojnie, podczas gdy John wyciągał z szafki wodę utlenioną i pudełko z resztą przyborów.

   Jasnowłosy delikatnie odkręcił białą buteleczkę, uprzednio sprawdzając jej dokładny opis. W końcu nigdy nie wiadomo, co mogłoby być jeszcze w takim samym opakowaniu jak medykament. Szczególnie, gdy dzieli się powierzchnie z chemikiem od siedmiu boleści. Przetarł delikatnie czystą szmatką miejsca naokoło nacięcia, które spowodował ostry brzeg etażerki, gdzie prawdopodobnie zsunął się mężczyzna o niezwykle delikatnie skórze. Tylko Holmes wiedział, co tak właściwie leżało na meblu. Jasnowłosy już miał otworzyć usta, by się odezwać i wypowiedzieć standardową regułkę, unosząc wodę do góry, lecz przyjaciel mu przerwał:

— Może szczypać i delikatnie zaboleć, ale za to będą bąbelki. Wiem, o tym, John — odparł spokojnym tonem głosu, spoglądając z góry na jego twarz.

— Czy jest coś, czego nie wiesz? — odparł na chwilę uciekając spojrzeniem, by już po momencie utkwić je w chłodnych tęczówkach Sherlocka. Delikatnie polewał ranę, nawet na nią nie patrząc.

— Wiem wszystko t... — zatrzymał się gwałtownie w pół słowa, skrzywiając się z bólu, gdy ręka doktora spoczęła na obolałym barku. Miejsce obok rozcięcia zaczęło powoli przybierać koloru fioletu i o kształcie różanych płatków — ...to, czego potrzebuje — zakończył po chwili, puszczając zagryzioną wcześniej wargę.

  Lekarz odpowiedział jedynie kiwnięciem głowy, po czym zabrał się za wycieranie nadmiaru płynu. Kątem oka skrupulatnie przyglądał się plastrom, by wybrać najbardziej odpowiedni dla bruneta. Ostatecznie zakończył z niebieskim papierkiem w dłoni, którego kolor pasował do chłodnych, lecz nie całkiem zimnych, oczu detektywa. Z uśmiechem na ustach przykleił go do jego ciała. Ostrożnie, by nie sprawić mu kolejnego drobnego bólu, przyklepał go po wierzchu.  Następnie wycisnął na jedną z dłoni odrobinę maści, po czym rozgrzał ją w rękach.

— Mógłbyś? — zapytał odrobinę niezręcznie, spoglądając na guziki śliskiej koszuli.

John Watson był całkowicie wybity. Poniekąd nieświadomy tego, co robił. Od tylu lat kleił plastry na rowerowe rozcięcia bez żadnego zawahania. Nigdy nie myślał, czy kolor naklejki będzie pasować do urody. Przeklinał się w duchu, czując się całkowicie wyobcowany. Nigdy nie był tak bardzo niepewny a jednocześnie przekonany o prawdziwości swych czynów.

  Holmes znów skierował na niego swoją uwagę, wracając z zakurzonej komnaty pałacu pamięci przeznaczonej dla jedynych osob, które postąpiły wobec niego miło, kierowane szczerością. Otrząsnął się, gdy słowa blondyna wreszcie do niego dotarły. Chwycił powoli zdrętwiałymi dłońmi plastikowe guziki i zgrabnie wysunął je z materiału. Śliska tkanina sama zsunęła się z jego ramienia, odsłaniając fragment klatki piersiowej pokrytej zadrapaniami, o których istnieniu John nawet nie miał pojęcia. Nieśmiały zapach wiśniowej świeczki unosił się między ich ciałami, rozbudzając i wodząc dwie samotne, całkowicie zagubione dusze.

  Przyłożywszy nieśmiało dłoń do jego skóry, poczuł iż ciało Sherlocka delikatnie zadrżało. Nie wiedział, czy było to spowodowane różnicą temperatur czy samym faktem dotyku, jednakże nie skrywał zaskoczenia. Watson cieszył się, że choć na kilka chwil mógł zapomnieć o przerażającej burzy, która nieustannie trwała na zewnątrz, podczas gdy on masował bark przyjaciela. Sam już siebie nie poznawał. Czuł, że pragnął, lecz nie wiedział czego. Czuł także, że było to zdecydowanie za dużo, a jadnak postanowił podjąć ryzyko i postawić na szali ich długoletnią relację przepełnioną szczęściem i smutkiem. Tęsknotą za minionym latem i wspólnymi dniami, gdy wszystko układało się tak, jak powinno. Gdy żaden nie cierpiał, zadając nieświadomie cios także temu drugiemu.

— Skoro jesteś taki mądry, to czy wiesz, co teraz trzeba zrobić? — rzucił nieśmiało John, starając się ukryć rumieńce, które pojawiły się na jego pucołowatej twarzy.

— Nie mam pojęcia... — odparł całkowicie szczerze, nie mogąc oderwać wzroku od oblicza przyjaciela, na którym tańczyły cienie i blaski migających świeczek. Oblicza tego, który okazał mu w ciągu względnie niewielu lat przyjaźni, biorąc pod uwagę ich wiek, lecz kolosalnej liczby patrząc na przebiegi relacji z innymi, które utrzymywali w ciągu swego całego życia, więcej uczuć niż cała jego rodzina razem wzięta.

   Holmes mimo wszelakich protestów wygłaszanych na głos, w głębi serca, uwielbiał suche i zupełnie nieśmieszne żarty Johna. Wielbił jego drugie imię, którego znajmością często zaskakiwał nowych znajomych Watsona. Może była to jedynie zabawa. Przykrywa, przez przyznaniem się do tego, iż nie zniósłby gdyby ktoś inny zajął jego miejsce w życiu doktora. Uwielbiał mimikę Johna, gdy ten nie rozumiał skomplikowanych dedukcji dukanych pod nosem oraz wtedy, gdy uważnie słuchał, przy wyjaśnianiu ich wyłącznie dla niego. Uśmiech podczas rozmów z panią Hudson dobiegający z piętra niżej i śmiech, gdy plotkowali przy herbacie. Skupienie, gdy słuchał nocnych koncertów na skrzypcach, które Sherlock skomponował specjalnie dla niego, by w końcu mógł zasnąć i uwolnić się od wojennych koszmarów. Jeśli miałby podsumować, to wyszłoby na to, że kochał w nim wszytsko. Zliczając każdy plus i minus, bilans wskazałby na to, że zaakceptował jego człowieczeństwo. Jego okropne swetry i brak umiejętości korzystania z kas samoobsługowych. Ciągłe narzekanie na brak mleka w lodówce i cały przekrój części ciała ludzkiego, które zajmowały jej półki. Wyszłoby mu także  to, iż John Watson przyjął jego liczne odstępstwa od powszechnie przyjętych norm. Zaakceptował go takim, jakim się ukształtował.

— Och... — westchnął ciężko blondyn, gwałtownie smutniejąc. — Przepraszam, ja... — zaczął, kręcąc głową, gdy doszło do niego, że pomysł, na który wpadł nie miał żadnego sensu. Spuścił wzrok, zażenowany swoją głupotą. Odłożył na bok papierek, który nieświadomie memłał w dłoniach.

   Watson już miał się odsunąć, lecz nagle jego ręka została przywarta do kuchennego blatu przez ciężką i chłodną dłoń Sherlocka. Brunet ujął jego podbródek swym kciukiem i placem wskazującym, po czym delikatnie przyciągnął ku sobie.  Uniósł twarz jasnowłosego mężczyzny do góry, delikatnie wbijając paznokcie w żuchwę. W ich oczach iskierki wspólnie  tańczyły najpiękniejszego walca wiedeńskiego, przeplatając się ze sobą. Przenikali się wzrokiem, pragnąc poznać wzajemnie każdy szczegół swoich twarzy. Nieświadomie dmuchali do dawno rozpalonego ognia, z którego pozostał jedynie żar, czekający na podmuch powietrza, który rozbudziłby go na nowo. Policzki Johna zapłonęły jak szalone, gdy Holmes musnął jego usta swoimi miękkimi wargami. Między nimi wirował jedynie słodki zapach wiśni i cierpka woń maści na stłuczenia, która pozostawiła swój zapach na ciele Sherlocka. Watson wplótł jedną z dłoni w gęste loki przyjaciela, które połyskiwały w blasku ognia. Przeplatał je między swoimi palcami. Gładka tafla ciemnych loków wplątywała się w jego oczy, lecz było mu to bez żadnej różnicy. Od razu pokochał to tak inne — wprost obce uczucie. Przygryzł dolną wargę ciemnowłosego zębami. John wzdrygnął się, gdy wręcz lodowate kłykcie Sherlocka dotknęły jego rozgrzanego karku. Tak bardzo pragnął wgryźć się w niego mocniej. Przytulić, tak, by całkowicie zabrakło im tchu. Jednocześnie, obawiał się, że go skrzywdzi. A on tak bardzo nie chciał krzywdzić Sherlocka. Delikatny posmak krwi wypełnił ich złączone usta. Mieszał się z ulubioną, jaśminową herbatą Johna. Holmes zaczął przesuwać swoje zgrabne dłonie po plecach jasnowłosego, ciągnąć je coraz niżej. Badał kawałek po kawałku piękno jego ciała. Nawet nie spostrzegł, gdy wsunął je pod wełniany sweter o gryzącej fakturze. Już miał uchylić fragment materiału, by podwinąć go wyżej, lecz John gwałtownie się odsunął. Straszliwy huk przeszedł przez mury, docierając do kuchni bijącej żółtym, niestabilnym światłem.

   Watson odskoczył znienacka, słysząc niezwykle silny grzmot. Niespokojnie wtulił się w ciało Sherlocka, szukając w nim ukojenia. Przytulił ciepłą twarz do nagiego fragmentu klatki piersiowej ciemnowłosego. Obaj ciężko oddychali próbując zaspokoić płuca tlenem. Ciało mężczyzny nie było już tak zimne, jak wcześniej. John czuł jego szybkie bicie serca, gdy objął go w pasie. Sherlock nie był mu dłużny, wsłuchując się w jego nierównomierne i wprost paniczne bijący organ.
Zdezorientowany, aczkolwiek nie zdegustowany, Holmes odwzajemnił uścisk. Zacisnął palce na plecach Watsona, które przez chwilę rosiły drobne kropelki potu. Czekał cierpliwie, aż John się poruszy. Aż jego oddech się ustatkuje, a drobne ledwo wyczuwalne łzy przestaną spadać z jego zaciśniętych oczu i zsuwać po jego skórze, delikatnie ją łaskocząc.

   Jasnowłosy jednak nie zamierzał się odsunąć. Mimo iż jego organizm potrzebował snu, on nie chciał się odsuwać. Ledwo stał na nogach, po tym co miedzy nimi zaszło. Praktycznie mdlał, nie pamiętając już jak to jest, czuć się kochanym. Wiedział, że gdy odejdzie, znów znacznie się bać. Straci przyjemne uczucie w brzuchu, a ciężki kamień znów nasunie się na jego serce. Straci szansę na to, by kiedykolwiek objąć go ponownie.

I ponownie.

I ponownie po stokroć.

   Łzy samoczynnie wypływały z jego delikatnych oczu, gdy zrozumiał, że to nie może trwać wiecznie. Kropelki szczęścia przemieniły się w te, niosące za sobą żal.

  — Nie powinienem... — odezwał się skruszony Holmes, psując wszytsko to, co tak dzielnie zbudował. Jego głos się łamał. Słowa z ledwością przechodziły przez usta. — Przepraszam...

   John tak bardzo pragnął tego nie słyszeć, lecz nie mógł go przecież wyciszyć. Nie mógł zignorować jego prośby, bo okazałby mu brak szacunku. Brak wszystkiego, co wpajał mu przez te wspólne lata. Odsunął się powoli, czując jak jego dusza zostaje rozrywana na strzępy. Jak płonie w parzącym ogniu, pochłaniając cały organizm. Jak kruszeje na drobne kawałki i nie ma nadziei na posklejanie niczym raz potłuczone lustro.

   Przecisnął się przez wąskie, kuchenne wyjście bardzo powoli. Nie był w stanie iść. Nie potrafił ukryć, że pragnął, by było tak codziennie.

Co chwilę.

Zawsze.

   Nie okazywał na siłę rozczarowania, a mimo to Holmes wychwycił jego stan. Zrozumiał z tych uroczych policzków o kolorze wschodzącego słońca i skrzącego się wzroku niczym najpiękniejsze gwiazdy nad oceanem, których nigdy nie było dane mu ujrzeć. On wiedział, że wyglądałby właśnie tak.  Delikatnie a za razem ostro. Radośnie i smutno. Mógłby Sie zarzec, że czuł, bijące od niego ciepło. Płomienną miłość, której piękno dostrzegł dopiero przy ciemności nocy. Miłość, która właśnie oddalała się wraz z nim do sypialni na górze. Tak dalekiej i odległej sypialni, z której już nigdy nie wróci ten sam John z opuszkami palców pachnących jak wiśniowe świeczki. John, który tak samo jak on pragnął po prostu dotyku. Ucieczki od samotności, zatapiając się w przyjemnie ciepło drugiego ciała.

   Przełknąwszy ślinę, Holmes odchrząknął nieznacznie. Nie mógł znieść tak obcego mu uczucia bólu wewnętrznego. Tego, że pozostawił go ze smutkiem na twarzy. Strachem przed panującą na dworze wichurą, której tak okropnie nie cierpiał. Możliwe, że była to jedynie prywatna wymówka detektywa, ktora zagłuszała bicie skołatanego serca. Wmawiała mu, że to się nie działo. Tętniąca w nim krew, niczym najpięknieszy szkarlatyny wodospad świata, powodowała uderzenia gorąca.

— Johnie... — zaczął cicho, biorąc głęboki oddech. — Jesteś pewien, że dasz radę zostać sam? — Spojrzał wymownie przez okna, za którymi panowała burza. Taka sama jak ta, która panoszyła się w ich sercach i duszach. Możliwe, że stanowiła ona dopiero zalążek istnego chaosu, który powoli kiełkował.

   Holmes, niewiele myśląc, wyciągnął rękę przed siebie, zapraszając go. Czekał ze sztormem myśli w głowie, na decyzję tego, który pokochał go takim, jakim był. W całości. Bez zmian.

— Bez ciebie już nigdzie się nie ruszę — odparł jasnowłosy, z mieszanką uczuć malującą się na jego twarzy. Głos Johna był lekki. Wolny.

   Chwycił płace, po czym ujął resztę dłoni, tego, który jako jedyny go docenił. Pokochał za to kim jest, a nie jaką wiedzę posiada. Za kolekcję wełnianych swetrów, szczery uśmiech i każdy, nawet ten najmniej śmieszny, żart.

   Holmes spojrzał na niego, zaciskając palce na jego nadgarstku. Obdarował go jednym z pierwszych szczerych uśmiechów, które pojawiły się na jego obliczu przez całe życie. Uśmiechem, który bez jego wiedzy, stał się najbardziej urokliwym i pięknym jaki widział John.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro