Wyciągnij tylko dłoń i chwyć to, co masz przed sobą
Ile czasu minęło i lat, od kiedy He Xuan mógł bez obaw o własne życie podać komuś dłoń i cieszyć się z dotyku, który nie sprawiał mu bólu?
To takie przyjemne uczucie.
Był pewien, że jedna z lodowych ścian otulająca jego serce właśnie z hukiem roznoszącym się po całej łące runęła w dół. Niżej niż klatka piersiowa. Niżej niż żołądek. W okolice jego podbrzusza, zsuwając się i przeszywając wnętrze chłodem, od którego przechodziły go dreszcze.
Mimo to jego mimika twarzy nie zdradzała zupełnie nic. Była nieruchoma, jakby wykuta w marmurze – pełna niewypowiedzianych nigdy tajemnic i skrywająca w swoim wnętrzu wszystkie uczucia.
Za to jego złote oczy? Czy naprawdę potrafił zatrzymać ich blask, kiedy patrzyły na osobę stojącą ledwo pół kroku od niego? Człowiek otoczony karmazynową poświatą wpatrywał się weń tak intensywnie, jakby chciał spojrzeć przez niego na płatek spadający powoli ze schowanej w głębi korony drzewa gałęzi. Jednak on nie patrzył dalej niż jego twarz i jego źrenice. Cały skupiony był tylko na nim.
Dlatego czy to przez to jedno czarne oko, czy może przez emanujące przyciągające ciepło lub po prostu dzięki tym kilku zdaniom wypowiedzianym przez osobę w szkarłatnych szatach, He Xuan przyciągnął odrobinę do siebie ciągle trzymaną rękę i opuszkami drugiej dotknął drogiego materiału jego szat na zgięciu łokcia. Specjalnie ominął srebro zdobiące jego ręce, bo tamtego dnia ich nie napotkał. Teraz miękkość, delikatność tkaniny i lekko zarysowane pod nią mięśnie wydawały się tak znajome, że nie mógł oprzeć się pokusie, by nie porównać kolejnych kawałków ciała ze swoimi wspomnieniami.
Leniwe palce sunęły w górę, a oni ani na chwilę nie spuszczali z siebie ciekawskich oczu. Gdy szata się skończyła, a zaczęła skóra na szyi, ich nosy dzieliła zaledwie odległość wyprostowanej dłoni. Nacisk na ciało stał się odrobinę większy, bardziej wyrazisty i równocześnie czuły.
To było uczucie tak znajome i porywające, że nim He Xuan się spostrzegł, dłoń obejmowała cały policzek stojącego naprzeciw mężczyzny, który jak poprzednio wtulił się we wnętrze.
– Może usiądziemy, zamiast tak stać? – zapytał Hua Cheng, obracając lekko głowę w stronę rozwartych palców i kącikiem ust muskając jeden z nich. – Potem możemy sprawdzić wytrzymałość naszych nóg, ale po co i teraz je męczyć?
Ta dziwna uwaga po wcześniejszym palącym dotyku ust naprawdę spowodowała, że nogi się pod nim ugięły. Gdyby nie szybka reakcja Hua Chenga, który objął go w pasie, wsuwając nogę między jego uda, to miałby trudności z utrzymaniem się w pionie.
– A nie mówiłem! – Zaśmiał się.
Ramię trzymało go stabilnie i szybki krótki ruch wystarczył, by posadzić rosłego mężczyznę na stole. Ich dłonie nadal były połączone, lecz ich wzrok teraz nie był równy. He Xuan delikatnie górował nad Hua Chengiem, dlatego przymierzył się do zejścia z blatu, lecz otwarta i przyłożona do splotu słonecznego dłoń zatrzymała go w miejscu.
– Nie musisz – rzekł z nowym uśmiechem, któremu bliżej już było do radości niż wcześniej, gdy zobaczyli się tego dnia po raz pierwszy. – Proszę. – Nalegał, widząc, że mężczyzna w dalszym ciągu chce zejść.
Spojrzał na ich złączone dłonie i na kilka sekund się zamyślił. Jego oko uciekło w bok, a usta minimalnie się zacisnęły. W końcu puścił He Xuana, lecz tylko po to, by pochwycić go drugą dłonią i usiąść na swoim krześle.
– Prawda, że tak jest wygodniej? – zapytał i tym razem wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
He Xuan popatrzył na obejmujące go palce i skinął głową, mówiąc:
– En, całkiem dobrze.
Usta Hua Chenga ponownie wygięły się w uśmiechu i prychnął w bok, mrużąc kącik oka.
– Mówi to mężczyzna ubrany zaledwie w zwiewną szatę zakrywającą mu do połowy uda, jeszcze chwilę temu głaszczący drugiego po policzku. – Zrobił pauzę, by spojrzeć na niego i znów się zaśmiał. – Naprawdę, podoba mi się twoja beznamiętna twarz. I oczywiście oczy. Są nadzwyczaj piękne. Aż chciałbym je w tej chwili namalować.
He Xuan z każdą kolejną chwilą i wypowiedzianym przez kultywatora słowem miał wrażenie, że jego serce rozpędza się, jakby ktoś toczył je ze stromej górki. Bardzo szybko nabierało prędkości i zastanawiał się, gdzie i kiedy się zatrzyma oraz co będzie na końcu jego drogi. Na razie była tylko twarz człowieka siedzącego wygodnie na plecionym krześle, lekko trącającego kciukiem wierzch jego dłoni i knykcie.
– To ty namalowałeś te motyle? – zapytał, starając się uspokoić kołatanie w klatce piersiowej.
– En.
– Wszystkie?
– Każdy, jaki zdobi ściany, podłogi, parawany, kotary, dachy – wymienił. – Tak, namalowałem je wszystkie.
– Są piękne. Wyglądają jak prawdziwe.
Hua Cheng przekręcił głowę i oparł brodę o bark, spoglądając na łąkę.
– Dziękuję, ale to nie moja zasługa. Miałem wspaniałych modeli.
Powrócił do przyglądania się He Xuanowi, a jeden z motyli podleciał do niego i usiadł na wyciągniętym palcu.
Nagle Hua Cheng się roześmiał i trącił jego skrzydełko paznokciem. Piękny owad poderwał się i machając skrzydełkami, pofrunął do drugiego mężczyzny. Podobnie jak właściciel owadów, twórca tego wymiaru i pan wiosennej posiadłości, jak nazywał ją w myślach He Xuan, wyciągnął ku niemu palce, ale małe żyjątko ominęło go i bezceremonialnie usiadło na głowie.
Osoba w szacie koloru jesiennych liści klonu ponownie parsknęła, nawet nie próbując ukryć swojej wesołości i powiedziała tylko:
– Naprawdę cię polubił. Do tego bardziej niż mnie.
Jeśli miało to znaczyć, że jakiś owad wolał towarzystwo obcego mężczyzny, którego nigdy nie szczędziło życie, od jego własnego pana, który dawał mu tak wspaniały dach nad głową, to był tym poruszony. Jakkolwiek komicznie lub mało istotnie to brzmiało, w momencie usłyszenia tych słów niewidzialne ostrze przeszyło mu serce, niszcząc kolejną budowaną latami ścianę.
Choć twarz nadal się nie zmieniła, to źrenice bezwiednie się rozszerzyły i błysnęły. Na chwilę dostatecznie krótką, by nikt tego nie zauważył, a przynajmniej nikt normalny. Bo trwało to na tyle długo, by czujny wzrok pana ogrodu zdążył to wyłapać. Nic jednak nie powiedział, nie zmieniając nacisku na trzymaną dłoń i nie komentując tego w żaden sposób.
Jedyną czynnością, jaką wykonał w następstwie poufałego zachowania jego małego pupilka, było sięgnięcie po duży, okrągły gliniany garniec i przesunięcie na skraj stołu dwóch niskich czarek.
– Mam nadzieję, że skoro udało się nam już spotkać i napić herbaty, to możemy przejść do czegoś mocniejszego? – To mówiąc, przechylił głowę na jedną stronę ciała, uniósł brew i spojrzał na swojego gościa.
He Xuan minimalnie skinął.
Nie wypił w swoim życiu wiele alkoholu, ale mając okazję, może ostatnią, nie zamierzał odmówić.
Krzesło zostało przysunięte do stołu w taki sposób, że ramię siedzącej na nim osoby dotykało kolana He Xuana.
Pełna czarka spoczęła na wyciągniętej dłoni honorowego gościa, którego jeden z motyli usilnie nie chciał opuścić, zmieniając jedynie miejsce spoczynku na bark i dwoma odnóżami dotykając skóry, dwoma stojąc na szwie materiału.
Hua Cheng uniósł małe naczynie i stuknął nim o krawędź drugiego. Wcześniej były pełne po brzegi i teraz kiedy kilka kropel spadło na nagą skórę bladych nóg, winowajca tego przesunął jedynie wzrok na bezbarwny płyn i się zaśmiał.
– Całe szczęście, że nie pobrudziliśmy twojej szaty, bo musiałbyś spać w mokrej.
– Zawsze mógłbym zdjąć – odparł chłodno mężczyzna siedzący na stole i przysunął czarkę bliżej ust.
– Za nasze pierwsze spotkanie. – Zdecydował pogodnie za nich obu i na raz wypił całość.
He Xuan również się nie wstrzymywał i pozwolił alkoholowi spłynąć do swojego gardła, rozgrzewając go i paląc. Jednak był to dobry napój. Najlepszy, jaki pił w życiu. Smakował lekką słodyczą i świeżością, jakby przyrządzał go sam wiatr, zbierając owoce tylko te najbardziej dojrzałe i dorodne, skąpane w słońcu, które razem z ciepłym deszczem obmywały grona. Tak troskliwie i z czułością, że dorównywałby temu jedynie dotyk ust kochanka, prezentujący pocałunek drugiemu ze słowami "Kocham cię".
Zaprzestał wpatrywania się w dno naczynia i powstrzymał myśli krążące wokół smaku, bo gospodarz przechylił garniec i nalał im ponownie. Znów po same brzegi, aż nie było miejsca, by dolać choćby jedną kroplę.
Mówią, że tak się leje "od serca". Jednak wraz z kolejnym uderzeniem szerokich i prawie płaskich miseczek, nowe krople spadły na ciało i spłynęły między złączone kończyny. Wprawdzie szata sięgała łydek, ale wcześniej, kiedy He Xuan usiadł, rozsunęła się na boki, ukazując dużą część ud.
– Ponownie nabrudziliśmy – zauważył Hua Cheng.
– Bo lejesz za dużo, a potem sam rozlewasz.
– Och, naprawdę? – Uniósł jedną brew w geście niedowierzania. – Trzymaj stabilniej, wtedy nic nie skapnie.
– Tylko zaleje mi palce.
– Wolisz je czy nogi?
– Wolę, żebyśmy nie rozlewali.
– Nie lubisz marnować picia i jedzenia?
To był wrażliwy temat dla He Xuana, dlatego odparł zupełnie szczerze:
– En.
Hua Cheng przyglądał się jego oczom z nieodgadnionym wyrazem na twarzy i zaproponował:
– W takim razie, może pozwolisz mi, bym zebrał, co rozlałem?
– Przyznajesz, że to twoja wina?
Taki zadziorny i taki uparty – przeszło przez myśl młodzieńcowi w czerwieni.
– Dla ciebie mogę się przyznać i wziąć za to odpowiedzialność.
– Chciałbym to zobaczyć – rzucił mu butnie w twarz, jednak mając niejasne przeczucie, że to jemu rzucono przynętę, którą bez wahania złapał.
Czarne oko otworzyło się szerzej i zatańczył tam mały ognik. Tak samo figlarny co niebezpieczny. Usta drgnęły, starając się nie uśmiechnąć na usłyszane słowa, a cały tułów uniósł się i zawisł z głową nad dwoma jasnymi kończynami, opuszczając na nie powoli twarz.
He Xuan pomimo pozornego spokoju uchwycił mocniej za trzymaną dłoń, drugą łapiąc za ramię i chcąc się odsunąć, ale motylek z jego barku już zlatywał, sam sadowiąc się idealnie pod ustami pochylonej nad nim osoby. Głowa z czarnymi włosami i cienkim warkoczykiem zakończonym małą czerwoną perłą się zatrzymała. Ciepły oddech sunął po wierzchu ud, wywołując gęsią skórkę i lekkie mrowienie ciała trochę powyżej. Wyżej, lecz dość blisko żołądka.
– Po coś tu sfrunął? – zapytał Hua Cheng, a jego słowa zatrzymały się na kolorowych motylich skrzydłach.
Owad poruszył nimi, jakby mu odpowiadając. Jednak jego odnóża cały czas trwały w jednym miejscu.
– Przesuń się trochę, przecież nic mu nie zrobię – przemawiał, nadal nie zwracając najmniejszej uwagi, jak może to wyglądać w oczach takiej osoby jak jego gość, o którym wspomniał. – Podstaw mu palec, żeby wiedział, że nie robię ci krzywdy, bo gotów jest tak siedzieć jeszcze dzień jak i nie dłużej – rzekł, tym razem zwracając się do mężczyzny.
– Skąd mam wiedzieć, co chcesz zrobić? – zapytał, gdyż sam nie był tego do końca pewny.
Ciepły oddech znów owiał mu skórę, kiedy westchnął długo, ściągając z ramienia jego dłoń, a drugą puszczając i przykładając obie do swoich policzków.
– Zatrzymasz mnie, jeśli ci się nie spodoba. – Ni to powiedział, ni zapytał o pozwolenie.
Mając świadomość, że sam może zdecydować, He Xuan postanowił nie stawiać oporów i się nie odsuwać.
Motyl jakby wyczuł zmianę nastroju mężczyzny, którego sobie upatrzył i krótkim trzepotem dużych połaci skrzydeł przesunął się na materiał, przy łączeniu nogi z tułowiem, nadal jednak poruszał się co chwilę, jakby w każdej chwili był gotowy, by podlecieć do swojego prawdziwego stwórcy i ponownie powstrzymać jego zamiary.
Hua Cheng prychnął cicho na tę niesubordynację, ale nie będzie przecież w żaden sposób karać swojego podopiecznego. Z chłodnymi i lekko drżącymi dłońmi na swojej twarzy, które tak delikatnie go obejmowały, zniżył głowę i samym czubkiem dolnej wargi dotknął skóry. Palce zahaczające o jego żuchwę odrobinę się zacisnęły, lecz nie został zatrzymany. Przyłożył więc całe usta, smakując skóry z dodatkiem wiśniowego białego wina. Zapach, który wydobywał się z ciepłem i wilgocią skóry w połączeniu z owocową słodyczą, spowodował, że jego usta mocniej przywarły do ciała, a język się wysunął, by zlizać to, co było wylane.
Mężczyzna smakował tak, jak nie powinien: za dobrze, za bardzo upajająco, zbyt intensywnie pobudzając zmysły. Przesunął swoje ramiona wyżej, obejmując siedzącą osobę w krzyżu i powoli masując jej mięśnie i kościste ciało. Był chudy, lecz silny. Życie go nie szczędziło, ale zawsze dawał z siebie wszystko. W strukturze jego tkanek tkwiła ukryta moc, a przez pory biła zawziętość i upór.
Upajający.
Tak, to słowo idealnie go opisywało.
Motyl obserwował, Hua Cheng lizał i całował, a mężczyzna pod nim coraz szybciej oddychał, gdyż jeszcze nigdy nie czuł takiej przyjemności. Nawet nie wiedział, że tak silne i obezwładniające odczucia istnieją.
Jak zaledwie czyjeś usta, wilgotny język i ciepły oddech mogą tak na niego oddziaływać?
Milczał, zagryzając jedynie zęby, kiedy go bito, kopano, wleczono po ziemi, łamano kości, raniono bronią lub na wiele innych sposobów, a teraz jedyne co miał ochotę zrobić, to unieść głowę, otworzyć usta i wyrzucić z siebie długi przeciągły krzyk.
Czy był tak słaby, by wydać ze swojego gardła jakiś dźwięk, przyznać się, że jego ciało "coś" czuje?
Zacisnął mocniej dłonie na policzkach i uniósł je, by dojrzeć niezgłębioną otchłań w oku, które wpatrzone było w niego, jakby nic innego nie istniało. Choć było jedno, samotne, to miało w sobie nieskończoną moc i siłę, której on nigdy nie zdoła dorównać lub nawet się do niej zbliżyć.
W tym momencie to oko zabłysło, cała młoda twarz pojaśniała, kąciki ust uniosły się wysoko, tak wysoko, jak nigdy wcześniej i He Xuan pierwszy raz widział, by cała twarz przystojnego młodzieńca radowała się, choć on nie miał pojęcia, dlaczego akurat teraz i dlaczego pozwolono mu to zobaczyć.
Czy tylko po to, by jego serce ponownie zabiło, krusząc kolejną otaczającą je barierę? Czy to było rzeczywiste, by ktoś w jego obecności mógł pokazać mu żywione wobec jego osoby tak ciepłe uczucia? Niewątpliwie w tej chwili tym właśnie był widziany z odległości zaledwie dwóch ułożonych obok siebie dłoni uśmiech. Wystarczyło obniżyć głowę, by z jego ust spróbować tego, co on dotąd z taką czułością muskał i lizał. Wystarczyło rozluźnić plecy i kark, nachylić się, nagiąć wszystkie zasady, którymi kierował się przez cały żywot.
Tak mało brakowało, by to zrobił... lecz dany mu czas minął właśnie bezpowrotnie. Palce pochwyciły jego dłoń i zabrały z policzka. Druga ręka nadal dotykała miękkości, lecz głowa niespodziewanie się odsunęła. Przez krótką chwilę w ciemnym oku widać było wahanie. Po nim na sekundę powrócił do otwartej dłoni, całując lekko sam środek wnętrza. Czarna rozszerzona źrenica ani na chwilę nie straciła z pola widzenia twarzy He Xuana, obserwując i zapamiętując zmiany w jego oczach, umieszczonych na ciągle nieruchomej twarzy.
– Tutaj nic się nie wylało – powiedział na głos całowany mężczyzna, starając się, by ucisk w sercu nie wkradł się także do krtani i nie zniszczył jego idealnie chłodnego tonu.
Hua Cheng przysunął sobie krzesło odrobinę bliżej stołu i usiadł, podsuwając ich złączone dłonie tuż powyżej nagiego kolana i opierając na nie brodę.
Uśmiechając się chytrze, zapytał:
– Jesteś tego pewien?
Z tą osobą u jego stóp niczego nie był pewny. Nic, czego nauczył się przez te wszystkie lata, się nie zgadzało, więc jak mógł w cokolwiek uwierzyć, nawet jeśli to widział?
– En – odparł mimo wszystko.
Hua Cheng mruknął niepocieszony i zaczął nalewać kolejną porcję, oczywiście znów do pełna.
– Możesz mieć rację, mogłem po prostu wybiec za daleko w przyszłość... – oznajmił to lekko, lecz w tym zdaniu kryła się obietnica lub przestroga, która jednak bardziej brzmiała jak zachęta: "Jeśli wylejesz, to nadal nie dopuszczę, aby nawet ta kropla się zmarnowała."
– Hua Cheng.
– Tak, He Xuanie?
Chciał go zapytać, czy z nim nie pogrywa, ale tak naprawdę niewiele go to obchodziło. Podniósł głowę i spojrzał w bok na tańczące wszędzie motyle i ten róż spadający z drzew i wirujący z wiatrem po całej łące. Jeden z płatków dotarł i do niego, lądując na udzie. Kultywator o twarzy przystojnego młodzieńca zdmuchnął go niedbale i nie zaszczycił nawet jednym spojrzeniem, kiedy lądował na deskach pawilonu.
Wszystko, na co chciał patrzeć, miał przed sobą.
Natomiast He Xuan powrócił w końcu myślami do wylegującej się na jego nogach osoby i zanim zabrał od niego kolejną czarkę, rzekł:
– Dziękuję.
– Za wino, czy za coś innego? – Wysunął lekko palce z jego uścisku i wsunął je ponownie.
– Za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
Nie wiadomo dlaczego, ale uśmiech na twarzy młodzieńca na chwilę przygasł.
– Nie mów mi takich słów. – Trzymając za brzegi naczynia stojącego nadal na stole, okręcił nim kilkukrotnie. – Nie robiłem tego, abyś mi dziękował. Nazwij to moim kaprysem.
He Xuan wziął czarkę i ułożył ją na wierzchu nerwowo dotykających cienkich brzegów jego własnego naczynia palców. Ręka nagle się zatrzymała, a wzrok z płynu przeniósł się z powrotem na mężczyznę.
– Nie wylejesz? – zapytał, rzucając wyzwanie Hua Chengowi.
Obaj przyglądali się sobie w skupieniu, wymieniając dotykiem na splecionych dłoniach.
– Nie śmiałbym wylać czegoś, co mi własnoręcznie podarowałeś – rzekł niby poważnie, lecz już było widać, że wraca mu humor.
– Tak naprawdę, to zarówno alkohol jak i wszystko, co tutaj jest, należy do ciebie.
– Lecz chwilę temu ty mi to podałeś.
Gościowi przeszło przez myśl, żeby westchnąć, ale zamiast tego stwierdził tylko:
– Twoje myślenie jest takie pokrętne.
– Wcale! – krzyknął. – Jestem prostym mężczyzną, z prostymi potrzebami.
– Na przykład takimi, by tworzyć tak wspaniałe miejsca i własnoręcznie ozdabiać wszystkie powierzchnie tymi latającymi maluchami jak ten tu? – To mówiąc, wskazał na nadal siedzącego na końcu jego ud motyla.
– Nie przesadzajmy z tą całą "wspaniałością", ale tak, coś w tym stylu.
– A także przygarnianiu pod swój dach nieznajomych?
– Leżałeś pod moimi drzwiami. Co innego miałem zrobić? – Mocniej wcisnął brodę w ich dłonie, szczerząc się radośnie. – Żałujesz, że ci pomogłem?
– Nie.
Bo odkąd tu jestem, pierwszy raz czuję taki spokój.
Hua Cheng poruszył językiem, zwijając go i uderzając z charakterystycznym dźwiękiem w ściankę podniebienia.
– Nie dziękuj mi za rzeczy, na które nie miałeś wpływu i o które nie prosiłeś – poinformował go spokojnie, choć He Xuan zanotował sobie w umyśle, że z jakichś nieznanych mu powodów ten temat nie jest tak zwyczajny, jak mogłoby się wydawać. – Z drugiej strony proś mnie o cokolwiek zechcesz – kontynuował. – Mam dużo wolnego czasu. Pieniądze także nie grają roli, więc po prostu powiedz mi, gdy będziesz czegoś potrzebował.
Tak naprawdę dobrze wiedział, że mężczyźnie wcale na niczym nie zależy. Obserwował go każdego dnia, odkąd się pojawił. Jadł, co mu przygotowano, ubierał, co znalazł pod drzwiami pokoju. Chodził tylko tam, gdzie mu pozwolono. Nigdy nie zbliżał się do miejsc należących do gospodarza posiadłości. Drzemał pod drzewem, karmił o świcie ryby. Spacerował, zawsze obserwując uważnie otoczenie, lecz nigdy nic nie mówiąc. Codziennie, z tym samym chłodnym wyrazem na twarzy i bystrymi oczami mieniącymi się w różnych odcieniach złota.
Ten mężczyzna, którego dłoń trzymał, He Xuan, człowiek z tak licznymi bliznami na ciele, których nawet nie mógł zliczyć, kiedy je zobaczył – właśnie on go intrygował.
Jak ogromna złość w niego wstąpiła, ile musiał walczyć ze sobą, by nie doprowadzić całego świata do zniszczenia, przekraczając próg i w następstwie paląc, niszcząc, zatapiając wszystko we krwi, depcząc każdego czołgającego się u jego stóp człowieka, podobnego do najobrzydliwszego robala.
Ileż razy Yin Yu błagał go, by tego nie robił, widząc jego stan, klękając przed jego wylewającą się z ciała mroczną energią, prosząc go, by znalazł siłę ujarzmić swoją demoniczną stronę.
I przytaknął w tamtym momencie, a potem kazał mu przywołać się do porządku. Sam poszedł jeszcze raz do własnej sypialni, w której leżał ledwo oddychający mężczyzna. Był taki kruchy, tak wyczulony na każdego rodzaju energię, że musiał całkowicie opanować swoje emocje, by się do niego zbliżyć. Jak płatek wiśniowego kwiatu ujął jego rękę, starając się przekazać mu choć trochę energii. Na tyle mało, by go nie zabić, na tyle dużo, by mu pomóc. Równowaga musiała zostać zachowana, dlatego energia musiała być przekazana w idealnej ilości.
W tamtej chwili zabandażowany człowiek się przebudził. Było to niezwykłe, gdyż kultywator na jego poziomie rozbudzający swoje moce otaczał się skumulowaną energią i nikt, przebywający w jego bliskim towarzystwie, nie miał prawa być przytomny. Zwłaszcza ktoś tak słaby i będący jedną nogą na drugim świecie. A on dotknął go, tak czule, tak delikatnie, jakby nie był potworem. Mógł to zrobić tylko dlatego, że nie wiedział z kim ma do czynienia, ale ten dotyk był jak narkotyk. Zapragnął go. Ponownie. Tak jak przed laty spotkali się pierwszy raz, nie wiedząc o sobie nic, lecz wczepiając swoje dłonie w siebie i dzieląc się ulotnym ciepłem i chwilą, tak teraz wszystko nabrało jeszcze więcej barw.
Hua Chengowi przeszło przez myśl, że tym razem nie pozwoli mu odejść, dopóki sam tego nie zapragnie. Nigdy go nie uwięzi, ale da coś na kształt miejsca, gdzie nikt nie waży się podnieść na niego ręki.
Dzięki tym kilku sekundom, podczas których opuszki pieszczotliwie przesuwały się po ciele kultywatora, cała jego chęć zniszczenia i dewastacji zniknęła, zastępując to palące pragnienie innym, skupionym na osobie, która leżała w jego pościeli, zapadając się w materac wykonany z najbardziej miękkich i lekkich piór ptaków, zbieranych raz do roku na odległej zimnej północnej wyspie wśród fiordów. Potem ciało mężczyzny znów się rozluźniło i zapadło w sen.
Dlatego Hua Cheng ograniczył się tylko do odszukania i zabicia każdego, kto kiedykolwiek wyrządził mu krzywdę. Nie trawiąc płomieniami i nie ścierając w proch żadnego miasta i żadnej chaty.
Co było powodem jego zainteresowania tym zwyczajnym człowiekiem? Właśnie to, że nie zachowywał się jak każdy, którego dotychczas poznał. Nie miał w sobie ani krzty zła, a los tak okrutnie z niego zadrwił, stawiając na jego drodze cały brud życia, topiąc go w śmierdzącej brei zgniłych ludzkich pragnień, arogancji, samolubności, egoizmowi, zachłanności, chciwości, konieczności udowodnienia, że jest się lepszym, pysze. Całe zło zebrane do kupy i wylane na tego jednego człowieka.
I po tym wszystkim, co spotkało go w życiu, siedział teraz przed nim mężczyzna o prostych plecach i czystym spojrzeniu.
Nigdy nie złamany, choć tak skrzywdzony.
Ufny i przyjmujący wszystko, co zrzucono mu na głowę.
Dumny z tego kim był i jak żył.
Choć jak wszyscy na tym świecie przelał krew, tak, ilekroć to robił, zawsze było to na krok przed śmiercią, kiedy nie istniały już inne drogi, które mógłby wybrać.
I nawet w tym momencie, patrząc na potężnego kultywatora z góry, w ogóle nie było w nim nic, co kazałoby mu czuć się lepszym, wyżej w tej całej wymyślonej przez zasraną ludzkość hierarchii.
Ta idealna twarz, jakby stworzona przez dłonie kochanka, wymuskane delikatnymi pociągnięciami miękkich opuszków palców tysiące razy w jednym i tym samym miejscu, by były perfekcyjne.
Im dłużej Hua Cheng na niego patrzył, tym bardziej nie potrafił odwrócić wzroku. A ciepło kiełkujące w jego piersi jasno rozprzestrzeniało się na całe ciało, biorąc w swe objęcia jak matka najukochańsze dziecko.
Złoto tęczówek znów się zmieniło, pogłębiło swój odcień, zaśmiało.
Z niego.
Z Wielkiego Hua Chenga.
Coraz bardziej mu się to podobało.
– Miałbym do ciebie prośbę – odezwał się w końcu.
– Naprawdę? – Zachichotał cicho, unosząc brodę z jego kolan i dłoni. – Śmiało, proś, o co chcesz.
Był naprawdę ciekaw, co to będzie.
Większy pokój? Więcej jedzenia? A może prośba, aby go wypuścić...
– Czy mógłbyś mi obiecać... – zaczął i, choć jego głos był tak samo chłodny i spokojny jak zawsze, w kącik oka wkradła się obawa – ...że będę mógł jeszcze kiedyś napić się z tobą herbaty tak jak dziś?
Hua Cheng był pewny, że dość już słyszał i widział w swoim życiu, ale te słowa całkowicie go zaskoczyły. Zaczął się śmiać. Tak głośno i tak radośnie, że aż odchylił się mocno w tył, unosząc głowę do góry i zamykając oczy.
Między jednym a drugim i jeszcze kolejnym napadem niepohamowanego śmiechu zdołał zapytać:
– Czy to wszystko, czego chcesz?
– En – odparł bez zastanowienia.
Osoba w czerwonych szatach otarła załzawione oko.
– Mogę dać ci wszystko, od zamku na wzgórzu z księżniczkami w środku po całe królestwo klęczące u twych stóp albo bogactwa tego świata lub nauczyć cię wszystkiego, co wiem, a ty chcesz tylko jeszcze raz spotkać się ze mną?
Teraz to He Xuan dotknął kciukiem gładkiej skóry na palcach osoby w szkarłatnej szacie, sunąc po nich cicho w górę i dół, po czym, nie uciekając, jak powinien wzrokiem, kiwnął głową.
Kultywator cmoknął niegłośno ustami i oparł wolne ramię o oparcie krzesła, przekrzywiając głowę na jedną stronę i zasłaniając dwoma palcami uniesione wargi. Odsunął je na bok, materializując na placu srebrzystego prawie przezroczystego motylka i rzekł bardzo poważnie:
– Obiecuję napić się ponownie z tobą herbaty, jak dziś to uczyniliśmy.
Motyl poderwał się do lotu. Otoczył trzykrotnie swojego pana i podleciał do He Xuana. Mężczyzna wyciągnął przed siebie dłoń, a motyl usiadł na jego serdecznym palcu. Potem zaczął kurczyć się i nabierać innych kształtów. Błyszczał, coraz bardziej przypominając okrąg, po czym spłynął wokół palca, łącząc się u dołu. Nagle jakby zgasł, pozostawiając na palcu mężczyzny kryształowy pierścień.
– To na znak zawarcia między nami umowy – wytłumaczył nonszalancko Hua Cheng, kiwając palcem w górę i w dół. – Moje obietnice zawsze są wiążące i choćbyś miał kiedyś umrzeć, to nie pozwolę ci na to, dopóki twoja prośba nie zostanie spełniona.
Dwa złote ogniki wpatrywały się w pierścień. Ich właściciel zwinął palce w pięść i wyprostowała je. Biżuteria nie przeszkadzała w niczym i czuł, jakby jej tam w ogóle nie było. Gdyby tylko ciepło nie przenikało przez ten magiczny kryształ, to mógłby przyznać, że naprawdę jest on tylko kolejną iluzją. Tymczasem, właśnie to ciepło było tym, co czuł, kiedy leżał nie w pełni świadomy, gdzie jest i co się dzieje. Dzień, w którym się obudził otulony zapachem kwiatów wiśni oraz delikatnym materiałem i jego miękkością. To tak jakby część Hua Chenga była teraz przy nim, z nim, oplatając jego palec i nie pozwalając mu zapomnieć, że nie zostawi go samego.
Spojrzał w bok. Obok niego na stole stała czarka z alkoholem, idealnie napełniona. Przeniósł wzrok na uśmiechającą się pod nosem osobę, która w trzech palcach trzymała swoją, nie uroniwszy z niej ani kropli.
He Xuan nawet nie zauważył, kiedy wziął ją w dłoń, ale musiało to być, gdy zaczął się śmiać.
– Niezwykły... – Zaczął mówić i szybko przywołał swój umysł do porządku, zamykając usta.
Hua Cheng przysunął tułów bliżej i zachęciła ciepłym, melodyjnym głosem:
– Śmiało, dokończ. Proszę – dodał.
He Xuan powinien czuć się przytłoczony jego aurą i przekonany palącym spojrzeniem, ale właśnie dlatego, że był, kim był, złapał swoje naczynie i przysunął je do drugiego, identycznego. Para cienkich ścianek dotknęła się, wylewając nawzajem zawartość, lecz w przeciwieństwie do figlów towarzysza, mężczyzna nie dopuścił, by choć kropelka ubrudziła im palce, czy upadła na podłogę. Jedno i drugie wino uderzyło w siebie, mieszając się i lądując ponownie na talerzykach.
Hua Cheng ponownie się zaśmiał.
– Pięknie mnie załatwiłeś, He Xuanie. Zostałem za szybko przejrzany – oznajmił i już miał się napić, kiedy mężczyzna zsunął się ostrożnie ze stołu i ku zdziwieniu pana motylej łąki, wyciągnął dłoń przed siebie i założył ją za łokieć drugiej osoby. Złączeni byli teraz zarówno palcami jak i ramionami w ich zgięciu, z brzegami naczyń nadal przy ustach.
– Twoja magia jest niezwykła i piękna – oznajmił wprost. – Lecz w świecie zwykłych ludzi wystarczy ten drobny gest, by zacieśnić więzi i przypieczętować umowę.
Znad swoich dłoni trzymanych na wysokości ust spozierały na siebie tylko oczy: złoto, które pochłaniała czerń i czerń ocieplana złotem.
Wychylili na raz zawartość do gardeł i zbliżyli do siebie twarze.
Za co tym razem niemo wznieśli toast?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro