Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Ten zatopiony w mroku i istota okryta blaskiem

Dla wszystkich, którzy sięgają po tę zakazaną księgę – chrońcie swe czyste dusze, albowiem po dobrnięciu do końca Wasze myśli, Wasze wierzenia i Wasze shipy już nigdy nie będą takie same! To co wydawało się Wam niemożliwe, tu okaże się nie tylko prawdą, ale także SŁODKĄ prawdą! Porzućcie więc ten pełen grzeszności twór i nie dajcie się omamić moim zapewnieniom, że przesiąkniecie tu słodyczą na zawsze.

Pamiętajcie, to co przeczytacie i zobaczycie oczyma wyobraźni – nie da się tego "odczytać" i "odwyobrazić" xD

Asimarek

* * * * * * *

Ty, skąpany w ciemnościach, nigdy nie ujrzysz światła.

Twoje całe życie to jak zanurzenie w najgorszym bagnie, gdzie każdy Twój krok powodował, że tkwiłeś w nim coraz głębiej, brodząc w odmętach własnego brudu i losu, jaki zgotowali Ci inni. Zawsze parłeś do przodu, nie patrząc za siebie, nie przejmując się własnym stanem. Zawsze, z dumnie podniesioną głową i blaskiem w oczach.

Nawet gdy całe Twoje ciało pokrywał gęsty szlam, którego nie można już było zmyć, nadal się nie poddałeś. Nadal żyłeś, czerpiąc oddech, gdy tylko Twoje nozdrza wystawały ponad muł.

Nigdy Cię nie złamali.

Nigdy się nie poddałeś.

Nigdy nie przestałeś wierzyć, że jest coś więcej poza tą nieskończoną czarną dziurą, gdzie trwałeś od narodzin.

Cień nadziei zawsze się w Tobie tlił.

Od zawsze.

Ta jedna mała i jasna iskierka.

* * *

Zima trwała w najlepsze i śnieg sypał od kilku dni bez przerwy. Wymizerniały mężczyzna ostatkiem sił doczołgał się pod dużą bramę. Jego sącząca się z ran krew już dawno przestała płynąć. Zimno stopniowo zabierało mu resztkę nadziei, pozbawiając go życia.

Jeszcze metr – powtarzał sobie. – Choćbym miał tu umrzeć, jeszcze kawałek. Muszę iść przed siebie.

Jednak na darmo prosił swoje ciało o przesunięcie się choćby centymetr. Zdobywając się na jeszcze jeden ruch, leżąc otoczony białym puchem, wyciągnął rękę przed siebie i dotknął lodowatej bramy.

Stracił przytomność.

* * *

Czy w dzisiejszych czasach ktoś wierzy w magię? Nie żadne magiczne sztuczki, ale prawdziwą magię, gdzie z powietrza można wytworzyć namacalny przedmiot, gdzie gradowe kule zatrzymują się nad ziemią, tworząc całe połacie bieli i gdzie osoba na skraju śmierci zostaje uratowana przez inną osobę?

Wierzycie w magię?

Mężczyzna nie wierzył.

W jego życiu coś, co potrafiło być dobre, po prostu nie istniało i nie miało prawa egzystować. Dlatego nie wierzył, że po otwarciu oczu nie znajdzie się w najgłębszych czeluściach piekła, topiąc się w lawie, odradzając i topiąc ponownie. Z nozdrzami i ustami wypełnionymi żarem, z gardłem zatkanym gęstą mazią i palącymi się ciągle wnętrznościami. W koło oczywiście tańczyliby wszyscy ludzie, którzy za życia go nienawidzili lub zabił ich, szczerząc się do niego radośnie i podrzucając drewno do ogniska pod jego kotłem.

Zasługiwał na taki los jak nikt inny. Dlatego z chaosem w umyśle zastanawiał się, dlaczego zamiast palonego mięsa jego własnego ciała, nozdrza wypełniał tak przyjemny zapach?

Dlaczego nie czuł bólu, pieczenia, żaru i niekończącego się cierpienia, a w zamian coś ciepłego otulało jego ramiona? Dlaczego nie słyszał własnych krzyków nieskończonej agonii, tylko delikatny melodyjny głos, który samym swoim brzmieniem docierał do jego skostniałych kończyn, do jego ściśniętych mrozem mięśni, do stawów, które nie miały siły poruszać ciałem?

Dlaczego pierwszy raz w życiu czuł się tak dobrze?

Nie wiedział, gdzie jest, dlaczego tak się czuł, ile czasu trwał w odmętach swojej świadomości, do kogo należał ten głos i to ciepło zaczynające się rozchodzić od prawej dłoni w głąb ciała.

Ale był pewien jednego – nadal żył.

A to był wystarczający cud, aby zastanowić się, czy po raz kolejny ktoś nie wykorzystuje działania jakichś nowych narkotyków, by poczuł się w końcu bezpieczny i otulony ciepłem, a za chwilę brutalnie wybudzony na lodowej podłodze w ciemnej piwnicy, prawie marząc, by to jednak okazało się piekło, a nie własna rzeczywistość.

Nie raz zabierano mu nadzieję, nie raz wykorzystywano to, że był silniejszy od innych. Nie raz chciał się poddać, lecz za każdym razem wytrzymywał wszystko i na nowo starał się zrobić krok w przód. Choćby malutki, choćby tylko ruszył palcem u nogi i uchylił ciężkie powieki.

Po trudnym do określenia czasie w końcu się obudził. Poruszył palcami u dłoni, nadgarstkiem, ramieniem, a potem zgiął nogi w kolanie i wziął głęboki oddech.

Żył. Znów żył.

I pierwszy raz od lat nie czuł żadnego bólu.

Czy naprawdę nafaszerowali mnie jakimś nowym gównem? – zastanowił się.

Podniósł dłoń do czoła i palcami zbadał swoją twarz. Całą miał w bandażach. Sprawdził szyję, ramiona, klatkę piersiową i nogi – to samo. Nałożono na niego jakieś ubranie, ale poza tym całe jego ciało prócz opuszków palców było szczelnie owinięte materiałem.

Co jest...? – Zaczął się zastanawiać, wkładając palce pod warstwy tkaniny zasłaniającej mu oczy.

Wtem jego palce ktoś chwycił i odciągnął od twarzy. Dotyk był ciepły, delikatny, ale stanowczy. Mężczyzna wyrwał się i znów sięgnął do oczu, ale ponownie czyjaś dłoń go zatrzymała i wtedy usłyszał głos:

– Proszę, przestań.

Dochodził z jego prawej strony, ale w ogóle nie wyczuł, by ktoś tam był. Zupełnie jakby jego zmysły były przytępione. One zawsze wyczuwały ludzi dookoła niego po samej aurze i ruchu powietrza, które otaczało ciało każdej żyjącej osoby, ale tym razem nie zarejestrowały nikogo.

Jakby osoba obok niego nie była człowiekiem.

Istota ta jakby w odpowiedzi na pojawiające się w umyśle mężczyzny kolejne pytania, spokojnie wytłumaczyła:

– Nie wyzdrowiejesz, jeśli je teraz ściągniesz.

Ta melodyjność tonu i delikatnie rozbawiona ekspresja przypomniały mu o czymś, o czym zapomniał przed laty. To był ten sam głos, który słyszał już w przeszłości. Raz, kiedy również był bliski śmierci. W tamtym czasie nie widział człowieka, który mu pomógł i teraz tak samo nie mógł go ujrzeć, ale uspokajała go sama świadomość, że jakimś cudem znów był przy nim.

Bo to nie był ktoś, kto by go skrzywdził.

Ze wszystkich, których los sprowadził na jego drogę, on był osobą, która pierwszy i ostatni raz mu pomogła. Zastanawiał się więc, jak to się stało, że na niego trafił i mu pomaga. Przecież nic z tego nie będzie miał. Ani pieniędzy, ani kosztowności, nawet żadnego "dziękuję".

Dlaczego mi pomagasz?

Mężczyzna leżący na miękkiej macie został puszczony i okryty ponownie kołdrą, którą wcześniej z siebie zsunął. Ktoś powoli uchwycił jego rękę w nadgarstku i umieścił pod ciepłym materiałem.

Jednak owinięty w bandaże człowiek ponownie wystawił dłoń i położył ją na przedramieniu drugiej osoby, która zastygła w bezruchu. Jedyne z całego ciała niezabandażowane opuszki palców mozolnie przesuwały się po materiale koszuli, próbując zgadnąć, co to za rodzaj tkaniny – delikatny, miękki, jedwabisty. Na pewno drogi i doskonałe wykonany przez wprawnych tkaczy.

Przesunął rękę wyżej, na ramię, potem na bark. Poczuł dłoń, która pojawiła się pod łokciem i podtrzymała jego drżącą z wysiłku kończynę. Ten dotyk był tak niespodziewany, a zarazem tak subtelny, że zatrzymał się na chwilę. Kciuk osoby zaczął masować łokieć, więc opuszki przesunęły się jeszcze wyżej, a z materiału zsunęły się na gładką, ciepłą szyją.

Nikt go nie powstrzymywał, kiedy palce podjechały dalej, na kość żuchwy, potem na policzek i usta. Kiedy ich niepewnie dotknął, uniosły się, a twarz odsunęła w bok, pozwalając tylko na dotyk policzka.

Ranny mężczyzna rozprostował odrobinę palce, a aksamitny policzek wsunął się w jego otwartą dłoń. Przez tkaninę bandaża przenikało ciepło, tak dobrze mu znane i zapamiętane, kiedy jego umysł szybował między jawą a snem. W umyśle pojawiła się jasność, jakby dotykana osoba błyszczała mocnym białym światłem.

– Odpoczywaj – usłyszał ponownie głos i poczuł na swojej dłoni lekki dotyk.

Głowa osoby odsunęła się, lecz mógłby przysiąc, że zanim ponownie opadł z sił i oddał się w objęcia snu, jego kciuk trąciło coś miękkiego i delikatnego. Był to tylko ułamek sekundy, więc zanim zaczął się nad tym zastanawiać, jego umysł odpłynął.

*

Tak jak nakazał mu mężczyzna, odpoczywał i obudził się dopiero późnym popołudniem kolejnego dnia. Pierwsze, co zrobił, to dotknął swojej twarzy. Bandaże zniknęły. Pomacał skórę, potem poruszał rękami i nogami. O dziwo w dalszym ciągu nic go nie bolało i poza zmęczeniem ciała, czuł się nadzwyczaj dobrze.

Po wielu minutach, a może godzinach zdołał otworzyć oczy. W pomieszczeniu nie było ciemno, ale nie było też całkiem jasno. Z każdej strony otaczały go czerwone parawany z motywami motyli. Owady były piękne, jedne ładniejsze od drugich, jakby artysta w stworzenie każdego włożył całą swoją duszę i wszystkie posiadane umiejętności. Pociągnięcia pędzla były idealne i wydawać by się mogło, że motyle za chwilę odkleją się od papierowych zasłon i sfruną na podłogę.

Człowiek ostrożnie uniósł się na łokciach i jeszcze raz rozejrzał. Poza ściankami była tu taca z dzbankiem i małym glinianym kubeczkiem. Gdy go zobaczył, nagle poczuł pragnienie i szybko nalał sobie płyn. Choć była to zwykła woda, smakowała jak najlepsze wino, więc wypił ją łapczywie. Nalał jeszcze jedną porcję i także od razu przechylił między spierzchnięte usta.

Odłożył naczynia na miejsce i usiadł. Czuł się dziwnie. Jakby ciało wypełniało ciepło. Nie jego własne ciepło, ale jakby ktoś zamiast krwi umieścił w żyłach i tętnicach płyn, który był o kilka stopni cieplejszy od niego i przez to było mu teraz gorąco. Odkrył z siebie czerwoną jak wszystko dookoła kołdrę i spojrzał na to, w co był ubrany – szkarłatną szatę z obszernymi rękawami, która długością sięgała połowy łydek. Sprawdził, czy ma na sobie coś jeszcze, ale poza nią był całkowicie nagi.

Gdyby był w pełni sił, to w tej chwili poczułby ogromne zażenowanie, które nieodzownie łączyłoby się z szybko narastającą frustracją i wściekłością, jednak teraz nie czuł zupełnie nic. Jakby ten strój był zwyczajny, a nawet poprawny i nie było nic niestosownego, że połowa jego klatki piersiowej była odkryta.

Powoli wstał, uważając, by nie stracić równowagi i poprawił pas trzymający szatę w ryzach. To, że będąc nieprzytomnym, pozwolił się przebrać, nie znaczyło, że powinien pokazywać choćby odrobinę więcej swojego ciała.

Przesunął kotarkę i wyjrzał ponad nią. Od razu uderzyło w niego światło, aż musiał zmrużyć oczy i zasłonić się przedramieniem, aby przyzwyczaić wzrok do jasności. Po chwili się rozejrzał. Umieszczono go w pustym pokoju na sześć tatami z cienkimi papierowymi białymi ścianami. Jedna z nich była jaśniejsza niż pozostałe, więc domyślił się, że za nią jest wyjście. Zdziwiło go, że w pomieszczeniu nie było zimno, zwłaszcza że przecież mieli środek zimny i ostatnie, co pamiętał, to wszechobecny śnieg, przez którego przeraźliwy i przeszywający chłód nie mógł się dalej poruszać.

Ruszył do przodu, starając się stawiać małe kroczki i przystanął przy papierowych drzwiach. Przesunął je cicho i zamarł. Nie był gotowy na obecność klęczącej tam osoby, ale nie to wprawiło go w osłupienie. Odgadł, iż drzwi prowadziły na zewnątrz, ale nie zobaczył tam tego, czego oczekiwał, a raczej nie oczekiwał nic innego poza bielą. Natomiast aktualnie przed oczami miał ogród. Piękny, zielony, z wielobarwnymi kwiatami, stawem otoczonym kamieniami, z licznymi ścieżkami i ogromnym wiśniowym drzewem pośrodku. Owocowe drzewko kwitło w najlepsze, zasypując jasnoróżowymi płatkami cały teren.

Nadal nie wierzył w to co widzi. Zrobił krok w przód i wyciągnął otwartą dłoń, pozwalając, by jeden z płatków na nią opadł. Kwiaty były prawdziwe, więc drzewo także musiało. Nie był to wymysł jego wyobraźni, kreacja piękna, którą przyszykowałby dla niego psotny umysł.

W końcu doszedł do siebie, otrząsając się z wcześniejszego szoku i spojrzał w dół na klęczącą w czarnych szatach osobę. Jego głowa zwrócona była ku drewnianemu wypolerowanemu na wysoki połysk podestowi, na którym obaj się znajdowali.

– Witaj – odezwała się nieznajoma osoba. – Mój pan przekazuje pozdrowienia i prosi, aby szanowny gość czuł się jak w domu. – Z pozycji klęczącej w końcu podniósł się do siadu, unosząc głowę i ukazując twarz, ukrytą za uśmiechniętą maską. – Nazywam się Yin Yu i pomogę ci we wszystkim, czego byś sobie życzył.

Dochodzący do sobie i jeszcze odrobinę osłabiony mężczyzna ciągle milczał. Rozejrzał się na boki, a potem wrócił do podziwiania ogrodu.

Nic z tego nie rozumiał. Nie mogło minąć już ćwierć roku. Na pewno był trochę nieprzytomny, ale nie więcej niż 2, maksymalnie 3 dni. Choć jego rany zniknęły całkowicie i nadal nie mógł w to uwierzyć, to był pewny swego, a przeczucie nigdy go nie myliło. Czasami po prostu mierzył zamiary na siły, a nie siły na zamiary, przez co kończyło się to nowymi bliznami.

Ścisnął dłoń w pięść i zaraz ją rozluźnił, a oczy ponownie skierował na osobę w czerni. Nic nie mówiąc, kiwnął lekko głową.

Klęcząca postać wstała i minęła go ze słowami:

– Udaj się za mną. Wszystko pokażę.

Obchodzili dom, a Yin Yu co kilka chwil rzeczowo tłumaczył strategiczne pomieszczenia. Jadalnia, łazienka, łaźnia pana, pokoje pana, pokoje służby i łazienka dla gości. Oczywiście pomieszczenia należące do właściciela tego przybytku nie powinny być odwiedzane, co zostało wspomniane podczas oprowadzania i gość skinął głową na potwierdzenie, że zrozumiał.

Nadal nic nie mówił, rozglądając się ciekawie po najbliższym otoczeniu i zastanawiając, gdzie trafił i pod czyj dach. Oprócz słowa "pan", nic więcej się nie dowiedział: jak ma na imię, kim jest i czym się zajmuje. Nikt mu nie wytłumaczył, dlaczego ktoś mu pomógł i kto opiekował się nim w poprzednich dniach, ale wyglądało na to, że cały ten "pan" specjalnie dla niego wynajął jednego z najlepszych lekarzy. W innym wypadku jego ciało po zaledwie kilku dniach odpoczynku nie wyglądałoby niemal nieskazitelnie.

Dzięki zwiedzaniu domu jednego był pewien – tu nie mieszkał nikt normalny, bo poza murem, który wił się dookoła dużej posesji, nadal panowała sroga zima ze śnieżycą ograniczającą widoczność prawie do zera.

Kim więc był pan Yin Yu?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro