Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pierwsze słowa nie zawsze są tymi, które nosisz głęboko w sercu

Od czasu obudzenia się w tej tajemniczej posiadłości o tradycyjnym wschodnioazjatyckim budownictwie minęło kilka dni. Był to nadzwyczaj spokojny czas, do którego uratowany mężczyzna nie był przyzwyczajony. Wstawał wraz ze wschodem słońca, szedł spać o zachodzie. Jadł, chodził dookoła posiadłości, drzemał. Popołudniami po obiedzie i herbacie spacerował po ogrodzie. Często siadał pod rozłożystym drzewem i pozwalał płatkom kwiatów zasypywać mu całe ciało. Opierał się o szeroki pień, odchylał głowę do góry i zamykał oczy, ciesząc się tym subtelnym dotykiem na skórze.

Zastanawiał się, czy ta stworzona w jakiś magiczny sposób wiosna kiedyś się skończy, gdyż dotąd z drzewa płatki spadały niemal bezustannie. Rano cały ogród był uprzątnięty, by zaraz po śniadaniu etap "hanabi" powtarzał się na nowo. Każdego dnia niebo raziło swoim jasnym blaskiem i powietrze nie było zimne, lecz też z nieba nie lał się żar. Ciepło, ale nie upalnie, rześko, lecz nie chłodno – temperatura była idealna, by przechadzać się boso po ogrodzie i rozkoszować czasem spędzonym pośród otaczającej posiadłość natury.

Poza wysokimi murami widział, jak raz sypie śnieg, raz jest pogodnie, ale na pewno mroźnie. Nie podnosił dłoni, by sięgnąć granicy tej iluzji. Nie spieszyło mu się do "tamtego świata", jednak coraz częściej się zastanawiał, co tu robi i dlaczego ktoś pozwalał mu tu mieszkać całkowicie za darmo. Nic nie musiał robić, a codziennie dostawał jedzenie i czyste ubranie. Mógł korzystać z małej biblioteczki, gdzie znajdowały się książki i zwoje, a na biurku stała czysta kartka z atramentem i wsadzonym weń długim białym piórem. Nikt z nim nie rozmawiał poza Yin Yu, który opowiedział mu o porządku tego domu i kilku prostych panujących tu zasadach. On sam o nic nikogo nie pytał.

Po dziesięciu dniach udało mu się obudzić wcześniej. Nie przebierając się z łóżkowego stroju, otworzył drzwi i wyjrzał na ogród. Zaczynało świtać i jakaś niewysoka postać stała przy stawie i karmiła ryby. Tak jak Yin Yu, miała na twarzy maskę. Obróciła się przodem do mężczyzny i skłoniła lekko, po czym powróciła do poprzednio wykonywanej czynności.

Kolorowe ryby zazwyczaj leniwie pływały, ale teraz, podczas karmienia, w wodzie panował chaos. Przeciskały się jedna przez drugą, chcąc pochłonąć przez otwarte pyszczki jak najwięcej jedzenia. Mężczyzna był tym zaintrygowany – tym, czyli brakiem porządku i spokoju, który miał na co dzień.

Osoba w masce zobaczyła, jak mężczyzna podchodzi i z uwagą śledzi "wodną walkę". Obróciła się ponownie do gościa i wyciągnęła otwartą rękę przed siebie. Mężczyzna nie wiedział, co miał oznaczać ten gest, dlatego zrobił to samo. Na jego ręce wylądował mały pojemniczek z karmą, a osoba przed nim ponownie lekko mu się ukłoniła i odeszła w swoją stronę.

Został sam z rybami, które nadal stłoczone w jednym miejscu domagały się więcej pokarmu. Włożył trzy palce do wnętrza i sypnął szczyptę na wodę. Znów się zakotłowało i jedzenie szybko zniknęło. Mężczyzna przykucnął i niespiesznie zaczął karmić ryby, rzucając to tu to tam po tafli wody, a ryby podążały za nim, robiąc wyścigi.

Nawet nie zauważył, kiedy zużył wszystko i dla potwierdzenia obrócił pojemniczek do góry nogami, pokazując zwierzętom, że już nic dla nich nie ma. One albo były już najedzone, albo zrozumiały gest człowieka, bo popłynęły w różnych kierunkach stawu.

Skoro klimat jest tu magiczny, to te ryby na pewno też. – Przeszło mu przez myśl, kiedy odstawiał pudełeczko na mały stolik przy głównym drewnianym budynku.

Zrobił krok na nieduży podest i się zatrzymał. Wydawało mu się, że koło ucha coś mu przeleciało, ale kiedy obrócił głowę, niczego nie zobaczył. Ciekawie rozejrzał się w prawo i w lewo, ale nikogo nie było. Otworzył drzwi do swojego pokoju i poszedł dalej spać.

*

Przez kolejne dni starał się chodzić spać wcześniej, by budzić się także wcześniej, ale ile by nie próbował, to nie mógł otworzyć oczu przed nastaniem świtu. Było to zastanawiające, ponieważ raz nawet spał prawie cały dzień, a i tak nie dał rady obudzić się wcześniej niż wraz z początkiem rozpoczynającego się nowego dnia.

Magia, która otaczała dom, musiała też działać na niego.

Kiedy się budził, od razu sprawdzał, czy osoba karmiąca ryby już jest i zawsze do niej podchodził, by móc też poobcować z tymi spokojnymi za dnia, a szalonymi z rana istotami. Zaczął rozróżniać poszczególne osobniki i wiedział, który z którym "trzymają sztamę", a które są typowymi indywidualistami. Nie miał co robić z czasem, więc te kilkanaście minut, które poświęcał im każdego dnia, były bardzo przyjemne i w pewien sposób emocjonujące.

Po dokładnie dwóch tygodniach jak zwykle zjadł, pochodził, znów zjadł, poszedł na drzemkę pod wiecznie kwitnące drzewo i wieczorem udał się do łóżka. Choć wszystko wydawało się być jak każdego poprzedniego wieczoru, to w powietrzu czuł niemal namacalną zmianę. Jakby oczekiwanie. Zastanawiał się, skąd się nagle wzięło.

Wygramolił się spod kołdry i podszedł do wyjścia. Odsunął drzwiczki na szerokość jednego palca i wyjrzał jednym okiem na zewnątrz. Księżyc wisiał dość nisko na niebie i jego srebrzysty rogal widoczny był na ciemnym granacie. Mężczyzna dawno nie widział nocy i teraz patrzył na nią zauroczony. Gwiazdy towarzyszyły księżycowi jak świetliki, powodując, że on sam, choć taki duży i błyszczący, nie był sam. Bo choć był piękny i urzekający w swoim blasku oraz dostojności, to patrząc na niego, można było wyczuć samotność oraz melancholię z odrobiną smutku. Trwał tam od zawsze, będąc tylko jeden, zupełnie jak on sam.

Między nimi istniała jakaś niewidzialna więź i z powodu swojego odkrycia usiadł na podłodze, odsuwając szerzej papierowe skrzydło. Nie miał pojęcia, czy to za sprawą nocy, czy też jasnej tarczy, ale wiśniowe drzewo wydawało się lśnić i choć nie było wiatru, jego płatki i jasnozielone listki harmonijnie się poruszały.

Człowiek patrzył na ten widok jak zahipnotyzowany, dlatego nie od razu dostrzegł zaraz przy pniu jakiś przedmiot wyglądający jak duża pionowa kłoda, którą otaczało srebrzyste ruchome światło. Nie miał pojęcia, co to może być, dlatego wstał trochę niepewnie i na boso skierował się w stronę drzewa. Nie bał się, choć nie był pewny, czego ma się spodziewać. Im był bliżej, tym bardziej jego zdziwienie rosło, do tego stopnia, że gdy stanął metr przed tym "czymś", otworzył lekko usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

Przed sobą miał bowiem zbite w duży nieregularny kształt tysiące srebrnych motyli. Machały swoimi skrzydełkami, roznosząc dookoła srebrny blask pomieszany z drobnym pyłem, który spadał na ziemię i otaczał tak licznie obsiadane przez nie miejsce.

Mężczyźnie serce prawie stanęło, kiedy "kłoda" z hordą motyli się poruszyła i jedna z "gałęzi" wysunęła się w jego kierunku, prawie dotykając twarzy. Jeden z motylków sfrunął na rękę i rozprostował zmęczone skrzydełka. Zaraz dołączyły do niego kolejne, sadowiąc się jeden przy drugim i zapełniając jedną dłoń, potem drugą i przedramiona. Kiedy tam zabrakło miejsca, zaczęły siadać mu na barkach i ramionach, zaczepiając się cienkimi nóżkami o nocną szatę i pozostając nieruchomo. Tak samo jak odpoczywające motyle, bez ruchu stał także mężczyzna, który po zabraniu dużej części motyli na siebie dostrzegł w końcu, że nazwanie tego, który był przed nim "pionową kłodą" było dużą nieścisłością. Zbyt dużą, by nawet chciał powrócić do swoich wcześniejszych wniosków i ponownie je rozważyć.

Przed sobą miał bowiem młodego, niesamowicie przystojnego mężczyznę, odzianego w przepiękne szkarłatne szaty, które zdobiły srebrne łańcuszki z wizerunkiem motyli: na szyi i butach. Jego ubiór uzupełniał pas w motyle oraz ochraniacze na przedramiona z ich wizerunkiem przeplatające się z motywami dzikich bestii i płatków kwiatów oraz idealnymi liści klonu. Te dodatki powodowały, że wydawał się jeszcze bardziej niezwykły i urzekający.

Prawą połowę jego twarzy nadal zasłaniały srebrne owady, ale sądząc po jego lewym licu z gładką jasną cerą, czarnym jak najgłębszy mrok okiem, które tak niezwykle kontrastowało z uniesionym w górę kącikiem roześmianych ust, był tak piękny, że aż wydawał się nieprawdziwy, jakby ktoś namalował go jako ideał doskonałości.

Osoba przed nim się poruszyła, a jej czarne długie włosy zafalowały wraz z motylim towarzystwem.

Czy to był wiatr, czy trzepot małych skrzydełek powodował, że od tego człowieka biła tak silna energia, że wydawał się w niej płonąć, a gorąc emanował aż do twarzy oszołomionego mężczyzny, każąc mu przymrużyć oczy.

Motylki nagle poderwały się z obu osób, pofrunęły w górę i rozświetliły nagłym krótkim blaskiem cały obszar posiadłości. Wyglądało to tak, jakby wtopiły się w niewidzialną barierę, która oddzielała tę zamkniętą przestrzeń od reszty świata.

Młodzieniec w czerwieni stał teraz bokiem, z głową nadal uniesioną ku górze i uśmiechem na swoim lewym licu. Gość zbliżył dłoń ku niemu, ale nie dosięgnął twarzy. Kilka centymetrów przed nią pojawiła się dłoń, która przeplotła się z jego palcami, zatrzymując ją w miejscu. Ruch ten był szybki, ale mimo to wydawał się powolny i bardzo delikatny, jakby nie chciał przestraszyć ani urazić mężczyzny. Palce przez chwilę trwały splecione, aż z obu stron zacisnęły się mocniej na sobie.

Twarz mężczyzny w sypialnym odzieniu pozostała niezmienna, natomiast młodzieniec odrobinę drgnął, jakby nie spodziewał się tej chęci dotknięcia jego ciała. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale czujne oczy mężczyzny nic nie przegapiły. Ich splecione dłonie opadły niżej, a człowiek, który od wielu dni nie wypowiedział żadnego słowa, nagle zrobił krok w przód i otworzył usta, chcąc zadać pytanie.

Jednak osoba w szkarłacie nie pozwoliła mu na to. Delikatnie tupnęła nogą, a w powietrzu wokół nich rozbrzmiał odgłos dzwoneczków. Mężczyzna w czarnej szacie zachwiał się i zaczął osuwać na ziemię, ale zanim upadł, ktoś złapał go w pasie i uniósł na rękach.

– Jeszcze nie teraz. – Usłyszał czysty i aksamitny głos przy uchu. – Wkrótce porozmawiamy, ale jeszcze nie dziś.

Jeśli nie teraz, to kiedy? – Chciał zapytać, ale jedyne, co mógł zrobić, to ścisnął w dłoni jakiś materiał i wziął wdech. Zanim całkowicie usnął, jego nozdrza wypełniły się subtelną słodyczą świeżych kwiatów wiśni.

* * *

Dni ponownie zaczęły zlewać się w jeden. Tajemnicza postać zniknęła, a on zastanawiał się, kim była. Nie wierzył, że to pierwszy raz kiedy się spotkali. Ten dotyk i to ciepło emanujące z młodzieńca były mu znane.

Poza tym czy to był na pewno młodzieniec? Ktoś tak silny, by zaledwie ruchem nogi powalić na ziemię takiego rosłego mężczyznę jak on, nie mógł być zwyczajny. Sam nie kultywował, gdyż nikt go nigdy tego nie nauczył, ale nie raz miał do czynienia z ludźmi obdarzonymi mocą. Jednak kogoś tak potężnego jeszcze nigdy nie spotkał.

Czy mógł być panem tego domostwa? Nie było to wykluczone. Lecz jeśli gościł u siebie obcego, to czy nie martwił się, że może mu coś zniszczyć, okraść go, chcieć zrobić krzywdę jemu lub jego służącym?

Widocznie nie.

Dziwiło go tylko, że nadal się nie przywitali i nie wypili ze sobą oficjalnie herbaty, by chociaż poznać swoje imiona.

Przestał rozmyślać, bo właśnie przyniesiono mu śniadanie.

Rutyna miała swoje plusy – nie działo się nic złego.

* * *

Dwa dni później po kolacji odwiedził go Yin Yu. Zapukał w drewno i ukląkł bokiem do wejścia. Mężczyzna wstał ze swojego posłania i podszedł do drzwi, przesuwając je w bok.

Yin Yu podniósł głowę z maską i powiedział:

– Pan zaprasza na herbatę. Oczekuje w północnym pawilonie. Poczekam tutaj, aż gość będzie gotowy, by go odprowadzić.

Gość tego domu skinął lekko głową i zasunął drzwi. Rozejrzał się po pokoju, w którym mieszkał od kilkunastu dni i zastanowił, co powinien założyć. Było jasne, że nie powinien iść na pierwsze odwiedziny w szacie nocnej, ale odzienie dzienne dostawał zawsze rano przed śniadaniem, a oddawał je po wieczornej kąpieli.

Nie mógł zrobić nic innego, niż przeczesać palcami długie włosy, zacisnąć mocniej pas wiążący szatę i wyjść na spotkanie. Nie miał pojęcia, kto będzie tam na niego czekał i dlaczego w tej chwili, ale nawet jakby mieli go już wyrzucić, to i tak będzie musiał podziękować za gościnę i wszystko, co dla niego zrobiono.

W przeszłości mógł zrobić wiele złego, ale nigdy nie zapomniał o żadnym pozytywnym geście, który dotyczył jego osoby. Tym razem przez ostatnie dwa tygodnie mieszkania w tym miejscu, pierwszy raz poczuł się jak prawdziwy człowiek, który miał prawo do życia, dlatego cieszył się każdą sekundą, jaką mógł tu pozostać i na pewno na zawsze ten czas pozostanie w jego sercu.

Z takim przekonaniem otworzył ponownie drzwi i przekroczył próg.

Szedł boso za mężczyzną w czerni, ciesząc się, że nie brodzi teraz stopami w lodowatym śniegu. Nie miał pojęcia, gdzie znajduje się ten "północny pawilon", o którym wspomniał Yin Yu. Wielokrotnie obszedł cały ogród wzdłuż i wszerz, ale niczego, co wyglądałoby jak duża altana lub wydzielony budynek, nie widział.

Z drewnianego podestu okalającego część mieszkalną zeszli na ścieżkę wyłożoną drobnymi okrągłymi kamyczkami. Były tak gładkie, że czuł, jakby szedł po zwykłej prostej drodze. Ścieżka kończyła się niespodziewanie w połowie, ale idący pierwszy Yin Yu nie zatrzymał się, robiąc krok na niską zieloną trawę i... zniknął.

Mężczyzna zwolnił i wyciągnął przed siebie dłoń. Poza powietrzem niczego tam nie było. Cofnął ją i zrobił trzy szybkie kroki w przód. Trawa pod jego stopami nagle zamieniła się w dalszą część drogi, dlatego teraz rozejrzał się ciekawie na boki.

Mury, które otaczały posiadłość i ogród, zastąpiła ogromna łąka. Była pełna polnych kwiatów, nad którymi unosiły się tysiące motyli, co rusz przysiadając na trawach i łodygach roślin. Dookoła niej stało setki drzew, takich jak w ogrodzie – kwitnących na blady róż wiśni. Wiatr rozwiewał płatki po całym obszarze i mieszał się z latającymi owadami. W oddali stała ogromna altana, którą dach i utrzymujące całą konstrukcję belki zdobiły malowidła ogromnych motyli.

Mężczyzna nawet ze swojego miejsca potrafił dostrzec, jak bardzo żywe wydawały się te rysunki. Czyste głębokie kolory, które artysta naniósł w taki sposób, że można było łatwo pomylić je z prawdziwymi owadami. Gdyby nie ta wielkość, to rzekłby, że są prawdziwe i nie miałby co do tego żadnych wątpliwości.

Do drewnianego budynku bez szyb prowadziła kamienna ścieżka. Z jednym kolanem na ziemi, a drugim przy klatce piersiowej kucał przy nim Yin Yu, jakby zachęcając, by szedł dalej. Sam natomiast musiał zachować odpowiednią odległość i pozostać tu, gdzie znajdował się teraz.

Może jego pan nie przepada za swoimi własnymi ludźmi? Może to jakiś dziwak? – pomyślał, idąc wzdłuż ścieżki.

Minął klęczącą osobę, która zawróciła i zniknęła w miejscu, gdzie się pojawili.

Choć powinno się ściemniać, bo pora dnia była już późna, to w dalszym ciągu było bardzo jasno. Spojrzał w niebo, ale poza otaczającym go błękitem i kilkoma leniwymi białymi obłokami nie dostrzegł złotej ciepłej kuli.

Kolejna iluzja?

Stworzenie tak ogromnego miejsca ze wszystkimi szczegółami jak miliony spadających płatków, wiatrem poruszającym kwiatami i każdym źdźbłem trawy, nawet motylami – kto mógłby posiadać tyle energii, by wykreować miejsca podobne do tego? Czy taka osoba nie powinna zostać najsłynniejszym wojownikiem, nieśmiertelnym kultywatorem, mogącym przenosić góry i podporządkować sobie cały świat?

Jeśli tak, to kim był? Kto znajdował się na końcu tej ścieżki?

Kroczył przed siebie wyprostowany z uniesioną głową i nawet mając na sobie jedynie lekką nocną szatę i będąc boso, nie mógł zmienić swojej postawy na choćby odrobinę onieśmieloną lub skruszoną. Od zawsze taki był: dumny, wysoki, z nieruchomą twarzą i chłodnymi oczami, których tak bardzo nienawidzili w nim inni. To uparte i harde spojrzenie z nieugiętym duchem, który nigdy nie gasł, nawet gdy piętrzyły się przed nim problemy lub sprowadzono go na twardą brudną ziemię, zanurzając twarz w czarnym błocie.

Kolejna osoba, którą zaraz pozna, nie będzie wyjątkiem. Przed nią też nie okaże słabości, bo to jedyne, co trzymało go nadal przy życiu. Ta powierzona mu podczas narodzin duma była jego największą siłą.

Choć ten człowiek był jego wybawicielem, podejrzewał, że będzie traktował go jak inni, których spotkał w życiu. Dlatego podziękuje, jak należy i zapomni o nim, wracając do swojej rzeczywistości.

Zbliżał się do centralnej części łąki. Im mniejsza była od niej odległość, tym więcej motyli go otaczało. Zachowywały się, jakby z zainteresowaniem obserwowały gościa, witając ruchem skrzydeł i towarzysząc mu w drodze. Na kilka metrów przed schodkiem, który był zarazem wejściem do delikatnie zacienionego wnętrza, owady zatrzymały się w powietrzu i nie podleciały nawet odrobinę dalej. Mężczyzna wiedział, że musi pójść sam, bo to miejsce, gdzie nikt nieproszony nie ma wstępu.

Lekko wygładził szatę z boku przy udach i wszedł.

Pawilon miał dużą powierzchnię z drewnianą ciemną podłogą złożoną z wielu długich wypolerowanych deseczek, na których to tu to tam przedstawione były kolejne wizerunki zwiewnych owadów.

Pan motyli. – Od razu przeszło mu przez myśl i był już prawie pewien, kto będzie na długiej sofie za czerwoną materiałową kotarą, która zasłaniała osobę po drugiej stronie postawionego dokładnie pośrodku pawilonu stołu.

Osoba ta jednak nie ruszyła się z miejsca i nie wyszła na powitanie.

Na okrągłym stoliku stały dwa kubeczki na herbatę i dwie małe czarki. Z boku postawiono dzbanek oraz gliniany dzban, w którym zazwyczaj przechowuje się wino. Naczynia były w kolorze czerwieni z nieodłącznymi motywami motyli oraz pojedynczymi płatkami kwiatów na zmianę z całymi kwiatami, których kolory przełamywała zieleń świeżej trawy.

Mężczyzna widział, że ktoś jest za zwiewną kotarą. Dostrzegł zarys osoby odzianej w szkarłat z czarnymi butami na nogach, z których jeden spoczywał niedbale na kolanie. Nie widział jeszcze twarzy, skrytej w cieniu, ale srebrne łańcuszki przytwierdzone do czarnej skóry obuwia były dostatecznym potwierdzeniem, iż ten, którego spotkał pamiętnej nocy pod wiśniowym drzewem, był panem tego przybytku, w którym pozwolono mu się zatrzymać i który mu pomógł, kiedy był umierający.

Powinien właśnie teraz mu podziękować, ale nie mógł otworzyć ust, które mocno zaciskał. Powód tego był jeden: nie lubił rozmawiać z ludźmi, których twarzy nie widział. To tak, jakby nie mówił do nich, a sam nie wiedział, czy jest słuchany, czy nie. Odzywał się rzadko, dlatego, choć ten jeden warunek musiał zostać spełniony, by należycie okazać mężczyźnie szacunek. Również głęboko zakorzeniona duma nie chciała mu na to pozwolić, gdyż podczas rozmowy powinni przynajmniej na siebie patrzeć.

Mógł zrobić w tej sytuacji tylko jedno – sięgnął po dzbanek i nalał im zielonego herbacianego wywaru. Najpierw dla "pana motyli" potem dla siebie. Odłożył ceramikę i podniósł głowę.

Wiatr niespodziewanie pojawił się z lewej strony, rozwiewając czarne długie włosy gościa i tak samo czyniąc z osobą przed nim, która wstała ze swojego miejsca sekundę wcześniej. Czerwone zwiewne zasłony także poddały się niewidzialnej sile i obaj mężczyźni mogli się w końcu zobaczyć.

Pierwsze spojrzenie, pierwszy nieświadomy krok w swoją stronę zrobiony przez jednego i drugiego. Złote tęczówki przyciągała nieskończona czerń oka, natomiast "pan motyli" zobaczył to, czego dawno niedane mu było oglądać. Złoto. Mieniące się wszystkimi odcieniami oczy niczym dwie kule słońca.

Choć wzrostem byli tacy sami, choć tak samo atramentowe długie włosy powiewały w jedną stronę, choć ich twarze były tak szlachetne i pełne dostojności, umiejętnego powstrzymywania ekspresji, to nagle jedna strona się złamała. Młodzieniec w szkarłatnych szatach zdobionych srebrem i otoczony kilkoma połyskującymi jasnością motylami uśmiechnął się. Lecz co z tego, że usta uniosły się ku górze, kiedy w tym samym czasie jego czarne oko pozostało tak samo mroczne, jakby światło tam nigdy nie miało prawa dotrzeć? Jakby to, co widziane, miało ukryć to, co było w jego wnętrzu?

Gość nie umiał okazywać ekspresji, ale dobrze "czytał" ją u innych. Nie potrzebował fałszywego uśmiechu lub uprzejmości, ale jednocześnie nie mógł przestać patrzeć na człowieka stojącego przed nim, urzeczony. Bo tak naprawdę ten uśmiech nie był sztuczny. Po prostu nie był całkowity.

Dotąd prawie tego nie zauważył, ale młodzieniec przed nim miał tylko jedno oko. Drugie zakrywała ciemna opaska. Wracając myślami do wieczora, kiedy pierwszy raz się spotkali, nie przypominał sobie, aby ją posiadał. Jednak... w tamtym czasie jego prawą stronę twarzy obsiadały motyle, więc nie mógł być pewny, że wtedy jej także nie miał. Lecz nawet mimo jej obecności był piękną osobą.

I właśnie ta zjawiskowa istota zrobiła jeszcze dwa długie kroki i przystanęła przed stolikiem. Każdemu postawieniu stopy na deskach towarzyszył dźwięk uderzających o siebie łańcuszków, które harmonijnie komponowały się z szumem wiatru, a nawet trzepotem motylich skrzydełek. Nadal patrzyli na siebie, nie mrugając i próbując z postawy ciała, twarzy i oczu wyczytać to, czego nie pokazywali otwarcie.

Zgodnie w jednym momencie sięgnęli po kubki z herbatą, unieśli je i się napili.

– Przepraszam, że witam cię dopiero dziś – zaczęła osoba z przepaską na oku, kiedy przełknęła i spuściła wzrok na małe listki w wywarze.

– Dopiero, czyli masz na myśli po siedemnastu dniach? – Prawie wszedł mu w słowo drugi mężczyzna, zupełnie nie kontrolując swoich ust i tego, co przez nie przechodzi.

Osoba przed nim odłożyła naczynie i roześmiała się głośno, z powrotem patrząc na niego. Całe jej ciało lśniło chłodnym blaskiem, a powietrze dookoła wypełniło się zapachem kwiatów wiśni i niespodziewanym ciepłem.

– Masz rację. – Kiwnął głową na znak, że dobrze wie, iż zrobił źle. – Marny ze mnie gospodarz. Miałem coś do zrobienia, co wymagało mojej obecności.

Wcale nie musiał tego dodawać. Z jego pozycją i siłą nikomu z niczego nie musiał tłumaczyć, ale ile to już stuleci minęło, odkąd ktoś odważył się odezwać do niego tak bezpośrednio i nawet zwrócić mu uwagę? Nikt nie śmiał tego czynić. Nikt, kto wiedział, kim jest i nikt o zdrowych zmysłach.

Ponownie ujął w palce kubeczek i znów upił mały łyk.

– Dlatego zaprosiłem cię do mojego ulubionego północnego pawilonu i motylego ogrodu. – Zrobił ruch ręką, obejmując nim cały teren. – Tutaj te maluchy mają swój dom i tu czują się swobodnie – wyjaśnił.

Mężczyzna przed nim skinął lekko głową i jeszcze raz rozejrzał się na boki.

Ogród. – Zastanowił się nad znaczeniem tego słowa. – Co prawda w moim życiu niewiele ogrodów widziałem, ale to bardziej przypomina jakiś rajski ogród. Z taką wielkością, różnorodnością roślin i latającymi dosłownie wszędzie motylami pokusiłbym się o nazwanie tego...

– Dzika łąka motyli ganiających się wśród płatków wiosennych drzew? – rzucił jakby od niechcenia, podążając za wzrokiem swojego gościa.

– En – odparł tylko krótko, gdyż właśnie tak pomyślał.

Osoba w czerwieni ponownie zaśmiała się młodzieńczym i beztroskim głosem, po czym wskazała dłonią na krzesło i poprosiła:

– Usiądźmy i porozmawiajmy.

Mężczyzna w ciemnej szacie wewnętrznej, którą większość ludzi nosiła tylko do spania, siedział na wiklinowym krześle, sącząc herbatę z dziwnym młodym człowiekiem. Sam dobrze nie wiedział, dlaczego nazwał go młodym. Mimo wskazującego na to wyglądu jego słowa brzmiały beztrosko, lecz bardzo dojrzale.

Wydawał się zwyczajny, pomijając oczywiście fakt, że był niebywale przystojny, lecz w dalszym ciągu jedynie patrząc na niego, nic nie wydawało się niepokojące. Dopiero mając świadomość, że był tak biegły w magii i silny, by zaledwie uderzeniem stopy go powalić, ukazywało, jaka przepaść ich dzieliła.

Dlaczego więc kogoś tak przeciętnego, a nawet więcej – kogoś tak nisko postawionego, osobę, którą nienawidzono i upokarzano w każdy możliwy sposób, zaprosił do siebie, uratował, karmił i ubierał? Dlaczego z nim rozmawiał, uśmiechał się, żartował?

Ta radosna i otoczona letnim ciepłym wiatrem osobistość popijała zaledwie metr od niego zwykłą zieloną herbatą z takiego samego kubka, z jakiego on korzystał. Te uśmiechnięte usta dotykające grubych brzegów kubka, wilgotne po upiciu kolejnych łyczków i język, który zlizywał tę wilgoć... Dlaczego tak mało znaczące szczegóły w tak prowizorycznej czynności do tego stopnia go elektryzowały, że miał ochotę podejść i zrobić to za niego? Nie mógł przestać na niego patrzeć i nie mógł przestać o nim myśleć, wyobrażając sobie, jego kolejny uśmiech i jeszcze jedno...

– Nie martw się – przemówił nagle, a mężczyzna zatrzymał dłoń z kubeczkiem w połowie drogi do ust. – Nie umiem czytać w myślach.

Dlaczego powiedziałeś to akurat w tej chwili? Czy przypadkiem wcześniej także nie zabrałeś mi słów z ust, którymi chciałem opisać tę twoją łąkę?

– Czytania w umysłach można się nauczyć.

A jednak! Przyznałeś się, choć dopiero zaprzeczyłeś!

– Lecz po co miałbym to robić, kiedy twoje oczy mówią mi wszystko, co twoje usta skrywają? – Spojrzał na nie, wymownie sunąc długimi palcami po motylach na swoim naczyniu.

Mężczyzna nie napił się. Jego gardło zwęziło się do szerokości słomki, przez którą przedostawało się tylko wdychane i wydychane powietrze. Wywar został odstawiony na stół, dwie dłonie spoczęły złączone na udach. Wzrok poszybował w bok i lekko w niebo, ponad wiśniowe drzewka, nie mogąc skupić się na niczym i pragnąc jak najdalej uciec od człowieka, którego miał przed sobą.

Osoba w czerwieni na chwilę zamilkła, lecz nie przestawała się uśmiechać. Jej oko z góry na dół omiotło wzrokiem równie wysokiego jak on mężczyznę o długich prostych włosach, jasnej szyi i mocno zarysowanym profilu twarzy z idealnym nosem, kształtnymi ustami, delikatnej szczęce i tym wzroku, który tak go zafascynował. Mógł patrzeć na niego tylko lewym okiem, ale było to wystarczające. Nie był zachłanny. Nawet po tylu latach. W końcu ten mężczyzna bez żadnych oznak bólu mógł na niego patrzeć. Nie potrzebował maski, nie musiał się kryć i cierpieć jak inni. Już samo to było i tak darem od losu, którego od zawsze tak nienawidził.

– Skoro sam stwierdziłeś, że minęło już 17 dni, odkąd zacząłem gościć cię w moich progach, a teraz wspólnie delektujemy się herbatą, to czy moglibyśmy się sobie przestawić?

Złote oczy na powrót wbiły się w pana tego ogrodu. Zimne, jak dwa lodowce, potrafiące zamrozić wszystko dookoła. Tak mroźne, a tak ciepłe i słoneczne jednocześnie. Połyskujące złoto, mieniące się milionem barw i odcieni, kiedy tańczące motyle rozświetlały je swoim jasnym blaskiem.

Gość wstał i wyglądał, jakby miał zamiar odejść, ale obszedł stół i stanął na krok przed krzesłem człowieka otoczonego ognistą czerwienią. On także podniósł się z wiklinowego siedziska. W jego ciele czuć było znajome ciepło, które z łatwością przenikało przez warstwy ubrania, przemierzając dzielące ich centymetry i wpływające falami przez skórę do wnętrza, poruszając się wraz z krwią po organizmie. To było identyczny palący gorąc, który mężczyzna czuł, kiedy obudził się w pokoju. To samo ciepło, tak samo otumaniające i obezwładniające. Ten sam zapach.

Czy to na pewno był on?

Wtedy, na materacu, kiedy obudził się pierwszy raz, kiedy obwiązano go całego bandażami.

Czy to mógł być on?

Jeśli nie było żadnego lekarza, jeśli to ten człowiek, którego miał przed sobą, uratował jego, a później uleczył, którego nieśmiało dotykał samymi opuszkami, a on mu na to pozwolił, podtrzymując mu słabe ramię, jakby było z najdroższej porcelany...

Czy to było możliwe?

Osoba przed nim nie skinęła głową na jego nieme pytania, ale opuściła i podniosła powiekę z długimi czarnymi rzęsami i ponownie spojrzała mu w oczy z całą głębią, jaką posiadało jego serce.

Wyciągnął dłoń z odzianym w srebrny karwasz przedramieniem i poczekał, aż towarzysz tego spotkania także to zrobi. Smukłe palce uniosły się, przeszywając powietrze i zmniejszając dystans, jaki dzielił ich nagą skórę, aż całkowicie go zniszczyli, łącząc wnętrza dłoni i zabierając spomiędzy nich resztki chłodu. Ich długie palce oplotły się wzajemnie, kciuki zatrzymały na jedwabistej skórze, po czym wymienili się uściskiem. Nie silnie, ale nie słabo. W geście szacunku, przyjacielskiego powitania i serdeczności z odrobiną słodyczy. Lekki ruch kciuków na delikatnej skórze, tak subtelny, tak mały i prawie nieznaczący, a wprawiający ich ciała w lekkie drżenie.

– He Xuan – odezwał się gość niskim, mocnym i czystym głosem.

– Hua Cheng – odpowiedział mu młodzieńczy ton pełen cichej obietnicy, że czas, który dotąd dla niego stał, od teraz ruszy. Właśnie dzięki tej osobie, którą miał przed sobą. Pan tego ogrodu i motyli wydawał się zwyczajny, lecz przebijało przez niego światło i jakaś kojąca, lecz elektryzująca energia. Z jego całego ciała, z każdej pojedynczej komórki na skórze. – Witaj w moim świecie, He Xuanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro