Jedyny
Wypełniony energią, czując na ustach smaki wszystkich wcześniejszych pocałunków, He Xuan przebudził się chwilę po tym, jak Hua Cheng nachylił się nad jego uchem, dłonią głaszcząc policzek i szepcząc mu miłosne wyznanie.
Dotąd daleko od siebie, na dwóch krańcach świata, od teraz, co by się nie działo, zawsze u mojego boku masz miejsce, którego nie zapełni nikt poza tobą. Jesteś wolny. Moje ramiona nigdy cię nie zniewolą, ale będą cię otulać, jak tylko znajdziesz się w ich zasięgu. Zawsze, mój jedyny.
Mijały minuty ciszy wypełnione graniem cykad i delikatnym śpiewem wiatru, unoszącym na swych barkach tysiące płatków tańczących pod sklepieniem nocy. W tym harmonijnym spokoju leżał He Xuan nadal upojony tą niedawną bliskością i miłosnym spełnieniem. Był zmęczony, spragniony oraz śpiący. Ciało miał wiotkie, mięśnie obolałe, ciężkie, a materac, na którym leżał, prawie pojmał go w swoje objęcia i uwięził. Gdyby pozwolił swojemu umysłowi odpłynąć, wziąłby jeden głębszy oddech i z pewnością poddał się tej kojącej wygodzie. Mimo to postanowił wstać i podszedł do papierowych drzwi w bukowej ciemnobrązowej ramie z takimi samymi idealnie prostymi paskami drewna równo powycinanymi i poskładanym na kształt dużego prostokąta. Oparł się, by nie upaść i przyłożył do nich dłoń, po czym delikatnie przesunął w bok.
Kilkanaście metrów przed nim w ogrodzie pomiędzy parującymi źródłami stał pan tego domu. Miał na sobie wewnętrzną szatę w kolorze ognistej krwi, która falowała na tle czarnej energii wydobywającej się z jego ciała, formując płomienie, które go otaczały i unosiły się ku niebu. Jego głowa skierowana była w górę, usta zaciśnięte jak i czarne oko, które He Xuan widział ze swojego miejsca. Jednak twarz nie wyrażała nic poza głębokim smutkiem. Nie wydawał się cierpieć fizycznie, lecz w swoim wnętrzu, głęboko, gdzie nikt poza nim nie miał wstępu, gdzie tylko będąc sam ze sobą, mógł zrobić taką minę, która nie byłaby spokojem i opanowaniem, emanującym z niego na co dzień. Może nie przy osobie, którą darzył szczególnym uczuciem, ale przed każdą inną już tak. On z kolei nie widział innego Hua Chenga poza tym uśmiechniętym lub skrajnie pożądającym jego ciała, lecz wystarczyła rozmowa i wysłuchanie tylko skrawka historii, by zrozumieć, jaki musiał zawsze być. Jak inni się do niego odnosili i on do nich. Nie mogło być inaczej, skoro po części uważał siebie za demona.
He Xuan szybko przywrócił drzwi do poprzedniego stanu, niwelując tę i tak nikłą szczelinę, którą zrobił i przyłożył dłoń do serca. Bolało, jakby sam przeżywał to, z czym od wieków walczył potężny kultywator, poświęcając część swojego człowieczeństwa za niemal nieograniczoną moc. Bilans i równowaga – od zawsze na świecie musiał panować ład. Jak Yin i Yang, jak dobro i zło, jak biel i czerń.
Jednak lata samotności jak i niezrozumienia nie zmieniły tego, kim był i pod tym względem wiedział, że są do siebie podobni.
Powrócił do łóżka, układając się jak poprzednio i spoglądając na sufit, który wypełniały malowidła motyli.
Piękne i takie wolne – znów przeszło mu przez myśl i wyciągnął na chwilę dłoń, jakby chciał ich sięgnąć, lecz nie było to możliwe. Przez własne palce spojrzał na ogromny obraz, a potem zasnął, otoczony barwnymi i wyraźnymi wizjami tych stworzeń.
*
– Niestety nie ma wschodu słońca – rzekł przepraszająco twórca tego miejsca, kiedy o świcie spoglądali na jasny horyzont.
Siedzieli jeden za drugim na drewnianym podeście przy otwartych drzwiach sypialni. He Xuan okryty czerwonym kocem obejmował na wpół leżącego przed nim Hua Chenga, którego gołe nogi wystawały z wewnętrznej szkarłatnej szaty, zarzuconej luźno na ciało.
– Wcale go nie potrzebuję – odpowiedział, przesuwając dłonią po odsłoniętej piersi. – Tak jest wystarczająco dobrze.
– Tak, czyli ze mną? – Hua Cheng złapał za słówko, chwytając go przy okazji pod udo. – Czy może mówisz tylko o tym widoku przed nami?
Patrzyli na dużą część ogrodu, dziesiątki drzew, krzewów i delikatnie zaróżowione niebo, które tylko czekało na pojawienie się tam złotej kuli, co nigdy się nie stanie. Dla He Xuana obraz ten był piękny. Tak spokojny jak atmosfera tego miejsca, tak wyczekiwany jak osoba, która była przy nim i tak piękny jak każda minuta, którą tu spędził, odkąd zabrano go ze śniegu spod bramy.
Czy mógłby być bardziej szczęśliwy niż w tej chwili? Czy mógłby pragnąć czegoś więcej?
He Xuan przesunął ramiona wyżej i złapał mocno szyję mężczyzny, opuszczając głowę i, jak on robił wiele razy, przytykając nos i usta do łączenia szyi i barku. Hua Cheng dotknął jego ramion i pogładził. Uśmiechał się, choć im dłużej był obejmowany, tym jego uśmiech stawał się smutniejszy. Wiedział, co znaczy ten uścisk. Czuł te wszystkie emocje wylewające się z delikatnie drżącego ciała. Serce przebijało mu niewidzialne ostrze, dlatego nie mógł zapytać o to, co najbardziej go interesowało i o to, co było w tym momencie istotne.
W zamian zaśmiał się i rzucił lekko:
– Zjesz coś najpierw?
Usta uniosły się, nadal milcząc, a ciepły i wilgotny policzek dotknął jego policzka.
– Naprawdę jestem głodny – ciągnął. – I mam ochotę zjeść najbardziej obfite śniadanie, jakie widział ten świat! – oznajmił wesoło. Obrócił tułów i sam objął chude ciało He Xuana. – Zjedzmy w łóżku, jak prawdziwi kochankowie – zaproponował, na co odpowiedzią było krótkie, ale jakże treściwe "En".
Po ogromnym śniadaniu, którego nawet w połowie nie mogli skończyć, przejedzeni tak bardzo, że jeszcze kęs, a "oddaliby" wszystko, co skonsumowali, położyli się spać i w swoich ramionach trwali aż do południa.
Przed zapadnięciem zmroku odziany w obiecaną nową czarną szatę ze złotymi zdobieniami i wyhaftowanymi wprawną ręką na niej rybami oraz czerwoną parasolką He Xuan opuścił posiadłość.
* * *
Nie można powiedzieć, że nie tęsknił za miejscem, które wydawało się jego rajem, ostoją spokoju i harmonii. Tęsknił, i to bardzo. Każdego dnia maszerując i każdej nocy leżąc w jaskini lub pod gołym niebem. Myślał o mężczyźnie, którego tam zostawił i który obiecał mu, że zawsze będzie na niego czekał. Wyruszył z wyrytym w sercu celem, do którego dążył każdego dnia wędrówki z miasta do miast i ze wsi do wsi, przemierzając lasy, morza, doliny, rzeki, tundrę i pustynię. Szedł, kiedy słoneczny żar lał się z nieba i kiedy wiosna przynosiła burze z piorunami i porywistym wiatrem. Obserwował, chłonął, rozmawiał z ludźmi. Czytał, uczył się i poznawał prawdziwy świat, po którego nigdy nie sięgał. Teraz to wszystko nadrabiał i chciał to zrobić w jak najkrótszym czasie, dlatego nawet gdy wiatr wiał mu w oczy i nie pozwalał iść, on się nie poddawał i przeciwstawiał się mu z całą posiadaną siłą.
Dzięki temu był w stanie w zaledwie pół roku zrobić to, czego nie udało mu się przez całe życie. I w końcu mógł stanąć twarzom w twarz ze swoim przeznaczeniem.
* * *
Dzień był słoneczny i bardzo ciepły. Z widocznymi śladami zmęczenia na twarzy, szatą brudną od trudów podróży, lecz z oczami o niesamowitym blasku, którego nie mogło przebić nawet słońce na czystym letnim niebie, mężczyzna przystanął w cieniu i usiadł, opierając się plecami o mur. Był chłodniejszy niż ten upalny dzień i dawał tak potrzebną mu teraz ulgę. Przytknął do niego ciężką po wielomiesięcznej podróży głowę i zamknął oczy, trzymając na kolanach czerwoną parasolkę, która jako jedyna wydawała się nienaruszona przez ząb czasu, jakby mężczyzna dopiero kupił ją na targu i jeszcze nie miał okazji użyć.
Kto wiedział, jakie historie kryły się za tą odpoczywającą dwójką? Tylko oni sami i niebo, które im towarzyszyło.
Ze swojego miejsca obserwował, jak słońce powoli przesuwało się w dół, zatrzymując na kilka sekund nad powierzchnią ziemi, a potem opadając niżej i chowając się, aż znikło całkowicie, pozwalając, by zastąpił go mrok, który przeradzał się w ciemność. Wtedy właśnie zaczął wstawać. Powoli, ponieważ ścierpły mu kończyny, pomagając sobie podparciem się o twardą grubą ścianę.
Nagle zrobiło mu się lżej, a czyjeś silne ramię bez nachalności go objęło i pomogło złapać równowagę. Dobrze znał to jedyne w swoim rodzaju ciepło, ten dotyk, tę subtelną, idealnie wyważoną siłę i otaczający go zewsząd zapach kwiatów wiśni. Spał na jego piersi, a wiele godzin trwał w jego ramionach, więc nie mógłby go teraz nie rozpoznać.
He Xuana zastanawiało, jak długo wiedział o jego przybyciu. Od samego początku, kiedy tu usiadł, czyli od kilku godzin? Jeśli tak, to czy... nie był zły, że sam nie zapukał pierwszy, nie przywitał się od razu i to Hua Cheng musiał po niego wyjść?
Chwycił pewnie w dłoń parasol i przysunął ją pomiędzy ich dwójkę, dopiero pozwalając sobie obrócić głowę i spojrzeć na drugiego mężczyznę. Nim zdążył coś powiedzieć, znalazł się w gorącym uścisku. Ramiona go objęły, pierś naparła na pierś, a głowa wcisnęła się pod brodę, prawie go dusząc.
Co więc mógł zrobić w tej chwili innego niż odwzajemnić to powitanie, o którym myślał od sześciu miesięcy, już od pierwszych chwil, kiedy przekroczył tę znajomą bramę i stanął na zmrożonym śniegu? Ani razu się nie obrócił, aby nie ulec pokusie i zostać. A teraz, będąc znów przy tym, który jako jedyny był ważny w jego życiu, czuł, że nie tylko on tak szalenie tęsknił. Nie tylko jego serce nie mogło się doczekać powrotu. Ten potężny kultywator, postrach całej Ziemi wtulał się w niego jak mały kotek albo duży kocur, wciskając się w niemyte od kilku dni ciało i szatę, która była w opłakanym stanie.
He Xuan w minionych dniach nie zwracał na siebie uwagi, wiedząc, że jest już blisko tego miejsca, gdzie żyje osoba, do której chce powrócić. Niewiele jadł przez ten czas i uparcie szedł, by jak najszybciej się tu zjawić. Zwlekał jednak z wejściem czy zapukaniem z obawy, czy na pewno może, powinien... Lecz jak tylko słońce zaszło, to sam Hua Cheng zjawiał się po niego niemal natychmiast.
– Jesteś szybciej, niż się spodziewałem – wyznał szczerze, już od pierwszych słów pozbawiając wszelkich obaw swojego gościa. – Tęskniłem za tobą. Szalenie.
– Miałem jeszcze nie wracać? – zapytał poważnie, lecz jedyną jego poważną cząstką był właśnie ten niezmienny od lat głos bez śladów emocji.
– Miałem nadzieję, że wrócisz, jak tylko postawisz stopę na tym śniegu za moimi murami, a ty nawet mi nie pomachałeś na do widzenia – mówił z pretensjami w głosie. – Nie miałem pojęcia, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę.
He Xuan wiedział, że to brednie i bardzo mocno naciągana prawda, ale pozwolił mu na wyrzucenie z siebie całego potoku słów, że zostawił go samego, że nudził się niemiłosiernie, całymi dniami malował, motyle o niego pytały i nawet jego słudzy nie mieli towarzystwa przy karmieniu ryb i ciągle przygotowywali za dużo jedzenie. Taka osoba jak Hua Cheng mogła w sekundę przenieść się na dowolny obszar na Ziemi, w tym oczywiście tam, gdzie był on, dlatego był wdzięczny, że uszanował jego prośbę i pozwolił mu podróżować samemu, czekając i mając jedynie jego zapewnienie, że będzie z powrotem wcześniej, niż kolejnej zimy spadnie pierwszy śnieg. Obaj dotrzymali słowa.
– Przepraszam i dziękuję – powiedział, kiedy dziecinne zachowanie kultywatora przemieniło się w cichy szept, że jest szczęśliwy. Bardzo, bardzo szczęśliwy.
He Xuan również był szczęśliwy, że istniało miejsce, gdzie mógł wrócić i osoba, która na niego czekała.
– Co najpierw – zaczął Hua Cheng – obiecana herbata, kolacja, czy może... – Odsunął się tak, by obaj mogli na siebie patrzeć i wyciągnął usta w uśmiechu.
– Najpierw chciałbym przywitać się z moim przyjacielem. – Podkreślił ostatnie słowo i widząc rozbudzający się w czarnej źrenicy ogień, dodał: – Motylem, któremu kazałem tak długo na siebie czekać.
Twarz mężczyzny w czerwonej szacie jak maki na polu, które mijał kilka dni wcześniej, stężała, lecz na krótko, gdyż przypomniał sobie, z kim ma do czynienia. To była właśnie jedna z cech, które w nim uwielbiał – He Xuan jako jedyny nie bał się mu postawić, nie był podatny na jego urok, choć nad tym bardzo wytrwale pracował, i zawsze wyrażał własne zdanie. Cóż, odkąd wrócił do niego, mieli dużo czasu, by nadrobić zaległości we wszystkim, co obu chodziło po głowie przez cały okres trwania rozłąki.
– Ale nie mogę pokazać mu się w takim stanie – rzekł niespodziewanie zmęczony podróżny, jakby do siebie.
Hua Cheng jednak uśmiechnął się chytrze i rzucił:
– Całe szczęście, że masz tak przewidującego partnera, że przygotował ci już kąpiel i posiłek.
– W istocie, jest bardzo przewidujący – przyznał. – Mój partner.
*
Postanowił porządnie się wykąpać, wymoczyć w pachnącej specjalnie dla niego przygotowanej i zagrzanej do idealnej temperatury wodzie, a potem zjadł lekką kolację. Jego skurczony niedojadaniem w ostatnim czasie żołądek nie mógł przyjąć na raz dużo posiłku, dlatego jadł powoli, przeżuwając każdy kęs. Hua Cheng pozostawił go samego, nie poganiając, nie przeszkadzając i dając czas, aby przygotował się do spotkania przy herbacie, na którą umówili się w tej samej altanie, w której pierwszy raz ze sobą rozmawiali w samym środku motylej łąki.
Wycierał się, czując, jak z jego ciała bije przyjemne ciepło, a skóra jest miękka i delikatna. Materiał, którym się okrył, był cienki, przygotowany dla niego specjalnie na letnie gorące noce – czarny, atłasowy i z podobnymi złotymi wstawkami, jakie miał w swoim poprzednim stroju. Pasował, jakby brano z niego miarę.
Rozczesał długie włosy, nie układając ich, a jedynie pozwalając, by opadały na jego pierś i plecy. Ciągle lekko wilgotne i błyszczące od wiśniowego szamponu pachniały prawie jak wiśniowe jedyne w swoim rodzaju wino wytwarzane dzięki magii Hua Chenga. Musiał przyznać, że dawno nie czuł się tak czysty i odświeżony jak dziś.
Zacisnął nad biodrami pas i wyszedł z łaźni na zewnątrz. Nikt na niego nie czekał, ale tym razem znał drogę, która prowadziła do magicznego miejsca, dlatego znów boso tam ruszył.
Wcześniej udał się do łaźni przez sypialnię pana domostwa, dlatego nie widział, że przy drodze, którą aktualnie szedł, posadzono kwiaty. Przystanął na chwilę i rozejrzał się wkoło. Zieloną wiosenną trawę zastąpiło morze kwiatów oddzielone jedynie kamiennymi ścieżkami, którymi można było się poruszać.
Wstał i poszedł dalej, zastanawiając się, jak bardzo nudził się Hua Cheng, że stworzył te wszystkie rośliny, zwłaszcza że od każdej emanowała energia. Musiał dotykać ich pojedynczo, aby zgromadzić całą tę moc, a roślin były tu tysiące.
Wyobraził sobie jego smukłe palce, jak dotykają płatków i przyspieszył kroku. Nie zatrzymując się, przekroczył barierę na łąkę motyli i od razu jego uszy wypełnił znajomy szum. Małe kolorowe owady otoczyły go, trzepocząc swoimi skrzydełkami i utrzymując się na wysokości jego głowy. Wyciągnął rękę w przód i od razu kilka z nich usiadło, korzystając z możliwości odpoczynku.
Jedno ze stworzeń witających nowego gościa poleciało do jego twarzy i usiadło na głowie, jakby informując inne, że ten osobnik jest "już zajęty". Motylki poderwały się do lotu, a He Xuan podłożył palca, na którym tkwił pierścień, będący znakiem umowy, że jeszcze spotykają się z kultywatorem na herbacie. Owad sfrunął i posłusznie usadowił się we wskazanym miejscu, by obaj mogli udać się dalej, prosto do centrum magicznej łąki.
Tu nic się nie zmieniło. Kwiaty były w pełnym rozkwicie, z wiśniowych drzew spadały jasnoróżowe płatki, a motyle latały radośnie po całym terenie, korzystając ze swojej wolności. Czy były prawdziwe, czy stworzone za pomocą magii, tu była ich rzeczywistość i dom, gdzie mogły istnieć w spokoju przez nikogo nienękane aż po kres swoich dni.
Mężczyzna w czerni wszedł w końcu do obszernej drewnianej altany i, jak za pierwszym razem, usiadł na wiklinowym krześle. Na stole stał imbryczek i dwa kubeczki. Przysunął je i nalał gorącego wywaru, uważając, by nie dotknąć ścianek i się nie poparzyć. Podstawił jedno naczynie dla właściciela ogrodu, drugie dla siebie i czekał, rozglądając się z taką samą ciekawością jak poprzednio, ponieważ nie mógł się nadziwić majestatyczności tego kwiatowego terenu.
Wiedział, że Hua Cheng przygląda się mu, odkąd już z daleka go zobaczył. Czuł na sobie jego wzrok i niemalże widział, jak jego energia próbuje go dosięgnąć i przyciągnąć do siebie. Nie było go pół roku, to tak niewiele, gdy jednocześnie tak wiele się dla niego zmieniło. Był innym człowiekiem, miał świadomość własnej egzystencji i otaczającego go świata.
Za czerwoną zwiewną kotarą był ten, który czekał na niego najbardziej, dlatego tym razem to on pierwszy podszedł. Ostrożnie łapiąc za szczyt ścianek glinianych kubeczków, podniósł je ze stołu i przesunął się ku zasłoniętej sofie.
Schowana osoba cała w czerwieni i srebrze połyskującym przy każdym najmniejszym ruchu wstała. He Xuan zrobił krok, Hua Cheng podniósł dłoń. Kolejny krok, zasłonka się poruszyła. Jeszcze jeden, a rozsunęła się, ukazując smukłe palce bez zdobiących je tym razem karwaszów, a potem pojawiła się druga ręka i dotknęła jego pleców, gdy wszedł do środka. Kultywator zmierzył ostrym wzrokiem niechcianego małego owada, który najprawdopodobniej nie miał zamiaru opuszczać swojego upatrzonego nowego pana, całkowicie ignorując swojego prawdziwego stwórcę.
– On jest mój – wyszeptał cicho, tak aby tylko motyl go usłyszał, ale "rozmówca" zatrzepotał jedynie skrzydełkami. – Uparty brzdąc – wymamrotał pod nosem.
W tym czasie mężczyzna w czerni usiadł na długiej sofie i podał jeden z kubków towarzyszowi. Motylek sfrunął na ramię, a Hua Cheng ostatni raz zwrócił mu uwagę, aby odpuścił, ale nie osiągając pożądanego rezultatu, w końcu się poddał, podświadomie godząc się na tego "gapia". Przeczesał gęste włosy palcami i sam usiadł.
Ujął dłoń He Xuana i wyrecytował, patrząc mu w oczy:
– Starożytna obietnica złożona raz, trwać będzie i chronić po dzień jej wypełnienia, gdy obie strony zgodzą się ją zakończyć. Czy ty, He Xuanie, życzysz sobie tą herbatą dopełnić umowę i uznać nasze porozumienie za zakończone? – Głos był poważny, bo choć sprawa była błaha, pradawne przyrzeczenia miały wyjątkową moc. Im silniejsza była osoba je składająca, tym zaklęcie trwalsze i nikt nie mógł go przerwać, dopóki się nie dopełniło.
He Xuan spojrzał na swoją dłoń, gdzie spoczywał pierścień. W każdym momencie swojej podróży czuł niewidzialne połączenie właśnie dzięki niemu, tak jakby energia, która wypełniała ten przedmiot, cały czas rezonowała na jego ciało. Nie chciał, by znikł, ale nie mógł odmówić, bo to by znaczyło uwięzienie Hua Chenga ze sobą.
Podniósł kubek do ust i upił odrobinę. Hua Cheng nic nie powiedział. Nie miał wyjścia i sam także musiał się napić, by dokończyć warunki umowy. Czekał teraz tylko na potwierdzające swoje przypuszczenia słowa.
He Xuan złączył ich place i niespodziewanie zasugerował:
– Zmieńmy umowę. – Brew nad czarnym okiem uniosła się w zdziwieniu i zaraz opadła, a usta ułożyły w leniwy uśmiech, czekając na dalsze słowa. – Obaj zrodzeni w różnym czasie i erze, połączeni zrządzeniem losu, niech mają jednakowy wybór. Połowa losu w jednej, połowa w drugiej ręce, a pieczęcią niech będzie pierwotna forma umowy podzielona po równo.
He Xuan po swoich słowach uniósł ich dłonie na wysokość piersi i wysunął się z uścisku, przytykając wnętrza ich dłoni i palce ze sobą.
Pierścień błysnął jasnym blaskiem i rozlał się, obejmując palec Hua Chenga. Białe światło otoczyło ich dłonie i po chwili znikło, pozostawiając identyczne obrączki.
– Starożytną obietnicę składam na nowo – kontynuował, a Hua Cheng był lekko oszołomiony tym, co miało zaraz nastąpić. Wiedział, że cokolwiek powie teraz He Xuan, będzie to wiążące ich dwójką. Nie mógł uwierzyć, że sam tego chce i że bez nauki i dużej mocy był w stanie rozłożyć zaklęcie na ich dwójkę. Nie obserwował go ani przez chwilę, gdy odszedł, dlatego nie miał pojęcia, gdzie był i co dokładnie robił, lecz czuł w nim ogromną zmianę.
Tymczasem w powietrzu rozbrzmiały kolejne słowa:
– Obiecuję dać ci coś, czego nie dał ci nikt i o czym nie zapomnisz. Wystarczy, że w pełni mi zaufasz.
Źrenica Hua Chenga rozszerzyła się jeszcze bardziej. Przyrzeczenie He Xuana wydawało się zagadką, ale wspomnienie o zaufaniu przyspieszyło bicie jego serca. Temu mężczyźnie chciał ofiarować wszystko, lecz całkowite zaufanie wymagało od niego jednej rzeczy, której za nic nie chciał zrobić.
Patrzył na niego długo, doszukując się jego niepewności lub niedoinformowania na temat tego kim był. Podejrzewał, że podczas swej podróży dużo się dowiedział, ale czy wszystko? Musiał naprawdę wiele czasu poświęcić na poznanie jego osoby, jeśli potrafił zmienić pradawne zaklęcie według własnej woli.
Pierścień na jego palcu mienił się jasnożółtym blaskiem i mocą, która pochodziła od nich dwóch. Wypełniała go też część energii i uczuć, wola i pragnienia należące do He Xuana. Dlatego Hua Cheng w końcu potrafił zrozumieć tę zawziętość, ale i otwartość na przyszłość, jaką widział u jego boku. Sam bał się jedynie o to, że mógłby go skrzywdzić.
Ilu ludzi przez niego cierpiało, przestał już liczyć, lecz ten jeden raz nie odsunie od niego wzroku, mając nadzieję, że ten mężczyzna o nieustępliwej naturze jest jego drugą połową duszy, która opuściła jego ciało, gdy sięgał po siłę. Postanowił mu zawierzyć.
– Obiecuję każdej nocy oglądać z tobą niebo i gwiazdy. – Pierwsze słowa Hua Cheng wypowiedział dość cicho, ale reszta popłynęła jakby jedną ogromną falą, która była już nie go zatrzymania. – Obiecuję wypić z tobą każdą herbatę, o którą mnie poprosisz. Obiecuję, że będziesz zasypiał oraz budził się w moich ramionach i że nie będziesz żałował żadnego dnia, jeśli ze mną zostaniesz. Nikt inny nie pokocha cię tak mocno jak ja. Nikomu nie dam tyle miłości i na zawsze będziesz moim jedynym. Nie zaznasz już w swoim życiu krzywdy ani niesprawiedliwości. Moje ramiona należą tylko do ciebie, tak samo jak usta i reszta mojego ciała. Wszystko to i cokolwiek jeszcze zapragniesz, obiecuję ci to dać.
He Xuan patrzył na niego, niekontrolowanie zaciskając palce na drugiej dłoni i oddychając szybko. Jego oczy go zdradzały i teraz reszta ciała była przeciwna jego usilnym wypowiadanym w umyśle prośbom, by się uspokoić i nie rzucić w tej chwili na tego człowieka, którego miał tak blisko, a chciał mieć jeszcze bliżej. Tak bardzo jak się tylko dało.
Wziął głęboki oddech. Jeden i drugi.
– Zrzuciłeś na mnie ogromną odpowiedzialność – zaczął, starając się brzmieć logicznie i spokojnie. – Ja obiecałem ci tylko jedno, a ty dałeś mi cały świat.
– Ha, ha, czyli mnie nazywasz całym światem? – Na jego ustach pojawił się uśmieszek. – Nie mógłbym marzyć o lepszym komplemencie.
– Nie jesteś wymagający, oferując mi to wszystko i nie oczekując tego samego w zamian – zauważył już z większym chłodem głosie, lecz wewnętrznie śmiejąc się z jego uwagi.
– Nie jestem zachłanny. Jedyne, co mnie interesuje, to twoje szczęście, ponieważ jeśli ty będziesz szczęśliwy, to ja także. Jeśli ty odczujesz przyjemność, to ja też. Jeśli tobie będzie ciepło mi także, a jeśli będzie zimno, mi również. Chcę, aby łączyło nas wiele i żebyśmy dzielili się wszystkimi szczęściami i smutkami.
Obaj milczeli, patrząc na siebie w skupieniu i starając się wyglądać swobodne, choć ich zewnętrzna powłoka była tak cienka jak delikatna kryształowa ścianka, gotowa w każdej chwili się zbić i odkryć prawdziwe skąpane w emocjach wnętrze.
– To właśnie zabrzmiało, jakbyś mi się oświadczał – powiedział między jednym, a drugim oddechem He Xuan.
– A tak nie było? – Rozciągnął usta w uśmiechu, maskując tym szalejące serce. – Jeszcze nikomu nie powiedziałem podobnie zawstydzających słów.
– W twoim głosie nie było słychać, abyś był zawstydzony.
– Dobrze udawałem. – Pocałował po kolei każdy jego palec, zaczynając od kciuka, a kończąc na najmniejszym.
– Niczym najlepszy aktor – zauważył He Xuan, łapiąc go za brodę i przyglądając się twarzy. – Szkoda tylko, że to wszystko było prawdą.
Zdradziła go rozszerzona źrenica, oko zdające się nie mieć dna, a zawierające tam ocean uczuć oraz delikatnie spocona dłoń.
– En, zawsze mnie przejrzysz – przyznał w końcu.
– Przecież to ty czytasz w myślach – przypomniał jedną z ich pierwszy rozmów, jakie odbyli.
– Powiedziałem, że nie czytam, bo się nie da. Ja po prostu czytam z twojego serca.
– To na pewno już wiesz, co ja dla ciebie przygotowałem.
– Niestety nie, choć zżera mnie ciekawość. Zbyt głęboko to ukryłeś. Wycwaniłeś się przez te pół roku. – Pochwalił wesoło i zbliżył usta do twarzy He Xuana. – Ciągle mnie zastanawia, co robiłeś i jak w tak krótkim czasie nabyłeś takiej wiedzy.
– Uczyłem się od najlepszych, ale moim pierwszym nauczycielem byłeś ty – rzekł wprost, pozostawiając zapach zielonej herbaty na policzku.
– Czuję się zaszczycony, że tak uważasz. – Hua Cheng odparł i roześmiał się na głos, prowadząc swoją dłoń na rozgrzany kark.
Jeszcze nie odbywał tak żywej rozmowy z tym mężczyzną. Czyżby jego własne słowa tak dosadnie utkwiły w drugim sercu, że bez żadnego wstrzymywania się i zastanawiania mówił, co dyktował jego zadziorny język i charakter? Gdyby nie to, że tak bardzo był ciekawy tej obietnicy, już leżałby na nim albo przytrzymywałby go na swoich kolanach, dobierając się ustami do ciała, które tak cudownie reagowało na każdy pocałunek i każdy jego dotyk.
Może jednak He Xuan także nauczył się odczytywać wszystko z jego oczu i ciała, bo teraz szybko wstał, odsuwając się bezpiecznie na krok i rzekł:
– Na pewno znasz zaklęcia teleportacji.
– En – przytaknął, także wstając i wyciągając z fałd szkarłatnego rękawa dwie kostki. – Dokąd, mój książę? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
He Xuan znów znalazł się w statecznym uścisku kultywatora i wyparł z pamięci słowa, jakimi właśnie został nazwany, aby znów nie wdać się w mogącą ciągnąć się w nieskończoność rozmowę z tym inteligentnym mężczyzną.
Zerknął na trzymającego się jego szaty motylka, szepcząc, że niedługo po niego wróci, tylko najpierw musi zrobić coś ważnego.
Owad posłusznie i bez zwłoki sfrunął, lądując na oparciu sofy, a w tym czasie He Xuan odpowiedział jego stwórcy:
– Przed twoją bramę.
Czarne brwi się uniosły, lecz bez zbędnych słów poruszył dłonią z kostkami, po czym ich dwójkę otoczyła cała horda srebrnych motyli. Chwilę później magiczne stworzenia rozpierzchły się, pozostawiając ich pod rozgwieżdżonym nocnym niebem, kilkanaście metrów od głównej bramy posiadłości Hua Chenga.
Ich ciała oddaliły się od siebie, a dłonie puściły.
– Co tu dla mnie przygotowałeś? – zapytał kultywator.
– Na razie nie umiem tego zrobić lepiej, ale za to będzie skuteczne. – To mówiąc, zbliżył lewą dłoń do ust i przegryzł cienką skórę u nasady kciuka.
Hua Cheng zacisnął usta i przestał się uśmiechać, ale go nie powstrzymał. Krew spływała ku opuszkowi palca, a mężczyzna w tym czasie ukląkł na ziemi i zaczął rysować na niej własną krwią symbol. Nie był duży, ale dość skomplikowany, a kultywator, który się temu przyglądał, dopiero po postawieniu ostatniej kreski, zrozumiał jego znaczenie.
– W niczym nie przypomina to twojej wspaniałej magii. – He Xuan tłumaczył, nadal nie spoglądając w górę na rozmówcę. – Jednak podejrzewam, że tego też nikt wcześniej dla ciebie nie zrobił.
Nikt dla mnie NIC dobrego nie zrobił... Nawet w niewielkim stopniu... Nikt, oprócz ciebie.
Rozłożył dłoń i położył ją w środku magicznego kręgu. Rześkie nocne powietrze, które nadal było ciepłe po upalnym dniu, powoli gęstniało i wypełniało się wilgocią. Hua Cheng podniósł wzrok na dotąd czyste niebo. Teraz powoli stawało się coraz bardziej czarne od zbierających się tam chmur, które zasłoniły rozgwieżdżone sklepienie. Wiatr z północy, choć ciepły, przynosił zapomniany zapach letniej burzy i nagrzanej słońcem ziemi oraz trawy, na którą pomału zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
He Xuan podniósł się z klęczek i podszedł bliżej Hua Chenga. Wyciągnął otwartą dłoń, gdzie coraz szybciej zbierała się woda i wraz z krwią spływała na suche podłoże. Jego palce poruszyły się w przód i wylądowały na wilgotnym już policzku, centymetry od czarnej opaski zasłaniającej prawe oko. Krew z nadgarstka zostawiła delikatny ślad, jednak i on szybko spłynął wraz z coraz obficiej padającym deszczem. Nie było piorunów, ani grzmotów, ale lało już tak, że po chwili nie mieli na sobie nawet suchej nitki.
– Deszcz jest jak płacz kochanka – odezwał się w końcu He Xuan niskim czystym głosem, przerywając panującą między nimi ciszę, którą wypełniał tylko odgłos upadających kropel oraz wzrok ich oczu, spoglądający głęboko na siebie. – Zmywa to, co złe i niechciane, cały ból i cierpienie. Podobno oczyszcza duszę, więc chciałem spróbować wywołać go dla ciebie.
Hua Cheng nie spuszczał wzroku z osoby stojącej tuż przed nim, z całkowicie mokrymi czarnymi włosami, ubraniami przyklejonymi do ciała, wodą spływającą z twarzy, rzęs, ust, brody, szyi. Dłoń He Xuana cały czas trzymała policzek, jakby go ochraniała i tylko ta część ciała nadal była zaledwie odrobinę wilgotna od pierwszych spadających kropel.
Czy dlatego tak go teraz paliła?
Do tego te słowa... Mówił tak, jakby rozumiał żyjącego kilkaset lat mężczyznę oraz życie, jakie wybrał. Wydawał się pewny, że go zna i akceptuje. Ale zrobić coś takiego? Dla niego? W magii deszczu stworzonej za pomocą własnej krwi i uczuć w nią wtłoczonych istniało coś niezwykłego, czego on nigdy wcześniej nie doświadczył. Dlatego czuł, jak wypowiedziane chwilę wcześniej słowa nabierają mocy i stają się prawdą.
– Słyszałem, że też potrafisz stworzyć deszcz – dodał jeszcze. – Ale z pewnych przyczyn tego nie robisz.
– Deszcz krwi – odpowiedział poważnie, starając się uśmiechnąć. – Tylko taki znam...
– W takim razie dziś ty mi zaufaj i przyjmij moje uczucia do ciebie.
Hua Cheng chciał powiedzieć, że mu ufa jak nikomu innemu, ale to, co zamierza zrobić, może nie być dobrym pomysłem. W dalszym ciągu obawiał się swojej mocy. Skrzywdzenie tego, którego chciał mieć na zawsze w swoim życiu, to najgorsze, czego mógłby się dopuścić. Teraz kiedy go w końcu odnalazł, brakującego kawałka duszy, ostatniego fragmentu rozbitego wazonu, który go scalał... Po prostu nie mógł pozwolić, by ponownie się rozbił. Tym razem rozsypie się na atomy, pozostawiając pył, który zwykły wiatr rozniesie po całym świecie.
Z wahaniem lekko skinął głową, spuszczając wzrok i nakrywając dłoń He Xuana na policzku własną. Nie próbował go zatrzymać, gdy palce przesunęły się wyżej na czarną twardą skórę opaski. Zamknął oczy. Uspokoił oddech i wszelkie emocje, skupiając się tylko na każdej pojedynczej kropli deszczu, która lądowała na jego ciele oraz na cieple wydobywającym się z palców He Xuana, które chwyciły właśnie za brzeg opaski i bardzo ostrożnie ją zdjęły.
Deszcz nadal padał, obficie zalewając ich ciała. Dłoń nadal była na chłodnym już od deszczu policzku, lecz palce przesuwały się po powiece oka, ukrywanej od wieków, zapieczętowanej pradawną magią. W chwilach, kiedy ktoś ją przerywał, demoniczna energia od razu wypełniała ciało, rozlewając się na najbliższe otoczenie, wpełzając niebezpiecznie w mięśnie, dostarczając im niewyobrażalnie dużo destrukcyjnej siły mogącej równać z ziemią całe królestwa.
A dziś?
Otworzył oczy. Jedno czarne jak najgłębsza noc, gdzie żaden promień światła, gwiazd, księżyca lub nadziei nie miał prawa dojść. Drugie karmazynowe, jak krew, którą przelewał, jak ogień, który go trawił, jak palące uczucie, które towarzyszyło mu podczas ich zbliżenia. Spojrzał teraz nimi w to żywe złoto, które chłonęło jego osobę z chłodem i spokojem. He Xuan stał przed nim zupełnie nietknięty przez jego mroczną stronę, jakby nigdy nie istniała. Tak samo beznamiętny jak zawsze i z takim opanowaniem patrzący na niego. Końcówki palców przesunęły się w bok, robiąc miejsce ustom, które złożyły czuły pocałunek w kąciku jego czerwonego oka.
– W końcu mogę cię zobaczyć. Ciebie całego.
Hua Cheng znosił ze stoickim spokojem jego dotyk, wzrok, a nawet ten pocałunek, który znaczył dla niego tak wiele, ale nie mógł dłużej tak po prostu stać. Zrobił krok w przód, natychmiast biorąc w posiadanie szczupłą talię i z dużą siłą przyciągając ją do siebie, prawie jakby chciał go zgnieść. He Xuan w odpowiedzi zrobił to samo, lecz odsuwając głowę i całując w usta. Prawie natychmiast jednak przerwali pocałunek, by spojrzeć znów na siebie, bo nadal potężnemu kultywatorowi coś nie dawało spokoju.
– Czy to przez ten deszcz? – zapytał, gdyż nie mógł uwierzyć, że mogłoby to być tak proste.
Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy. Źrenice Hua Chenga rozszerzyły się w zdumieniu, a jego umysł zaczął szukać odpowiedzi. Jednak nie musiał daleko sięgać i się głowić, gdyż He Xuan rozwiał jego wszelkie wątpliwości.
– To dzięki tobie – zaczął powoli, odnajdując jego dłoń na swoich plecach i w zamian przykładając ją do własnej piersi. – Od kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy w slumsach miasta i mnie uratowałeś.
– A więc... pamiętałeś?
– To ciepło, którym mnie wtedy wypełniłeś, zapach twojej skóry i ten uspokajający głos zawsze wydawały mi się znajome. Odkąd obudziłem się w twoim domu, czułem że nie jesteśmy sobie zupełnie obcy, jakbyśmy spotkali się już wcześniej. W moim poprzednim zapomnianym życiu, a może już w tym.
– Nie tak dawno. Zaledwie dziesięć lat temu. – Dłonią starł nadmiar deszczu z jego twarzy. – Nic się nie zmieniłeś od tamtego czasu. – Uśmiechnął się, w końcu rozumiejąc. – Krąży w tobie moja energia, dlatego nie odczuwasz jej negatywnych efektów.
– En. Pół roku temu bardzo hojnie się nią ze mną podzieliłeś.
– Masz na myśli... – W jego oczach pojawił się radosny, hultajski blask.
– Kiedy mnie uratowałeś.
– Czy tylko?
– Kiedy piliśmy wino.
– I...?
– Kiedy dzieliliśmy się twoim gronem wiśni.
– I...? – Nie dawał za wygraną, uśmiechając się coraz szerzej i czekając na konkretne słowa.
– Kiedy dzieliliśmy się sobą – powiedział, wywołując u kultywatora czysty mocny śmiech.
– Powinienem się tego domyślić już wcześniej. – Ujął jego dłoń i ucałował każdy opuszek palca. – Zwłaszcza kiedy mnie dotykałeś, budząc się pierwszy raz ze snu. Obwiązałem cię dla bezpieczeństwa przed sobą bandażami, ale i tak mogłeś dotknąć mojej skóry. Ach! Byłem taki głupi! – jęknął. – Ale dzięki temu teraz naprawdę jestem szczęśliwy, jak nigdy wcześniej i tylko boję się, że za bardzo mnie do tego przyzwyczajasz, więc będę coraz bardziej zachłanny. – Obniżył swój głos do gardłowego drżącego basu. – Naprawdę, jesteś tym jedynym.
Odciągnął jego głowę, nachylając się nad szyją i przeciągając językiem z dołu do góry, aż do początku ucha i górnej części szczęki. Był mokry, ale słodki od wiśniowego aromatu i Hua Cheng nie potrafił się zatrzymać. Tyle na niego czekał, że mózg nie posiadał już grama racjonalności. Tak często wyobrażał sobie, że znów się spotkają, iż pragnął teraz zrobić z nim wszystko na raz, dlatego dłonie coraz niecierpliwiej przesuwały się po wąskiej talii, udo napierało na miejsce pomiędzy biodrami, usta na zmianę całowały i lizały z każdą kolejną chwilą odsłaniające się coraz bardziej nagie ciało. Nie myślał, nie analizował, nie umiał się uspokoić. Wciągane powietrze paliło go w płuca, więc wydychał je wprost na bladą skórę, na której deszcz nie pozostawał na dłużej niż kilka chwil, tak łapczywie zlizywany i zastępowany własną śliną. Ten zapach, którego nie czuł od miesięcy, choć przecież He Xuan wykąpał się w tych samych olejkach, których on używał na co dzień, na nim pachniały niesamowicie pobudzająco. Jak afrodyzjak, któremu nie mógł się dłużej opierać.
He Xuan też się nie opierał, przyjmując każdy dotyk i pieszczotę. Czuł coraz bardziej obezwładniające ciepło, lecz nawet nie myślał, by się odsunąć. Demoniczna moc wylewała się powoli z ciała, otaczając ich ciemną poświatą jak tej nocy, gdy widział kultywatora w ogrodzie. Jednakże nic mu nie robiła, nie sięgała jego ciała, nie przejmowała nad nikim kontroli, zupełnie jakby tylko opuszczała przeładowane od jej nadmiaru ciało. Wraz z nią zaczęły pojawiać się pojedyncze widmowe motyle – jasne jak gwiazdy, lecz transparentne jak krople deszczu. Otaczały parę mężczyzn jak mrok i powoli zasłaniały ich przed ciągle padającym deszczem.
Skąpani w delikatnym mlecznym blasku, otoczeni pogłębiającą się wokół nich ciszą oderwali się od siebie i popatrzyli w swoje oczy. Onyksowa i jak czerwony topaz szata, jak dwa szlachetne kamienie trzymały się na pasie obwiązującym ich biodra. Ich torsy były nagie i błyszczące od nadmiaru spadającej na nich wody i ich własnego podniecenia. Jedna ręka obejmowała He Xuana w pasie, a druga dotykała właśnie miejsce pod piersią, gdzie po dziś dzień zachował się czerwony ślad.
Hua Cheng przytknął tam wargi, składając lekki jak letnia noc pocałunek i powiedział:
– Zachowałeś go przez tak długi czas.
Drugi mężczyzna nic nie powiedział.
– Nie myślałeś, żeby się go w końcu pozbyć? – Pięć opuszków gładziło to miejsce, rozgrzewając je jeszcze bardziej. – Mogę zrobić następne. Każdego dnia robić je od nowa, żebyś miał pewność, że nigdy nie znikną. – Przyłożył całą dłoń, przekazując przez nią ciepłą energię.
Jesteś taki uparty... Przecież wiem, że nigdy nie pozwolisz, by moja skóra nie nosiła śladów twoich uczuć.
He Xuan zarzucił mu ramię przez bark i przysunął twarz do boku szyi.
– Możesz mnie wypełniać mocą, ile chcesz, ale ten ślad nigdy się nie zetrze, nie zblednie i nie usuniesz go w żaden sposób.
Palce na piersi poruszyły się, a ich właściciel cicho fuknął.
– Mogę cię "wypełnić"? – zapytał głębokim i niskim głosem, przesuwając dłoń niżej. – Jesteś pewny, że zdołasz przyjąć mnie całego?
Niepoprawny jak zawsze.
– Po same brzegi i do samego końca – szepnął mu, wysuwając się śmiało naprzeciw jego biodrom i tej niemoralnej propozycji.
– Nie będziesz żałował – przyrzekł, po czym wyszeptał kolejną słodką miłosną obietnicę i poruszał w dłoni kostkami.
Nigdy nie będę żałował, gdyż jedyną osobą, z którą chcę być, jesteś ty. Ty i ten znak przy moim sercu oznaczający, że należę do ciebie – to wszystko, czego pragnę, aby nigdy nie znikło.
The End ^_^
* * * * * * * *
Bardzo dziękuję tym, którzy dotarli do upragnionego The End i za to, że nie porzuciliście tego niegrzecznego tworu, nawet po poznaniu nietuzinkowego shipu. Moim zdaniem zarówno Hua Cheng jak i He Xuan są wyjątkowymi bohaterami, a ich połączenie, choć z początku kiedy o tym pomyślałam, wydało mi się niemożliwe, po tym arcie i przemyśleniu kilku aspektów – jak najbardziej intrygujące. Wraz z kolejnymi pisanymi zdaniami lubiłam ich oraz tę relację coraz bardziej, ponieważ wydała mi się bardzo otwarta, lekka i zupełnie naturalna. Oczywiście w AU TGCF byłoby to prawie niemożliwe, bo Hua Cheng nie widział w życiu nikogo poza Xie Lianem, lecz tu, gdzie istniał tylko samotny, gardzący ludźmi kultywator i zniszczony przez tych samych ludzi mężczyzna, już wszystko mogło się wydarzyć (/^-^(^ ^*)/
Jeśli macie ochotę zostawić info, co Wy o nich sądzicie, to z chęcią przeczytam. Z ciekawości znalazłam kilka FF HuaXuanów na Ao3 i powiem szczerze, że większość była w AU nowelki, jednak ja chyba nie byłabym w stanie tego napisać, choć nie powiem, przeczytałam nawet o trójkącie i do dziś gdzieś tam siedzi w mojej głowie wspomnienie o tym xD W prawie każdym jednak He Xuan cierpiał w swojej miłości. Głównie przez to, że serce Hua Chenga zawsze przecież bije lub biło dla jego Księcia Koronnego. Ja lubię, kiedy na koniec historii moje serce jest pełne pozytywnych uczuć, dlatego starałam się tak samo napisać tę historię.
Jeszcze raz dziękuję, że przeczytaliście moją Słodką Wiśniową Herezję z HuaXuanami w rolach głównych (◍•ᴗ•◍)❤
Historia jednego zdjęcia – od niego wszystko się zaczęło i w tym miejscu się kończy ❤️
[Watt usunął, więc kto widział, ten widział, jak ładnie HuaXuany wyglądają obok siebie xD]
Asimarek ^_^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro