Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXVII. Odbicie wspomnień


— Wysyłasz Alberto do Maroka? Teraz gdy Emese spodziewa się dziecka? — zaczął ostro Ferdinando, przekraczając próg gabinetu Oliveto bez zapowiedzi.

— Próbowałam zatrzymać hrabiego Di Carlo... — Tuż za nim pojawiła się służąca, tłumacząc się zlęknionym głosem.

Leopoldo podniósł dłoń w uspokajającym geście, nie odrywając wzroku od Ferdinanda. Widział, jak gniew maluje się na twarz starego przyjaciela i ciężko westchnął. Właściwie spodziewał się tej wizyty. Odkąd ich wnukowie połączyli się węzłem małżeńskim, przestali ze sobą rywalizować, tylko współpracować. Ale Ferdinando coraz częściej próbował narzucić mu swoje zdanie, jakby chciał wszystko kontrolować na każdym kroku, co już powoli zaczynało go irytować. Przecież wiedział, co robi, i nie potrzebował Di Carla do zatwierdzania swoich decyzji.

— Możesz odejść — powiedział spokojnie do służącej, a gdy zamknęła za sobą drzwi, zwrócił się do niego: — Ciebie również miło widzieć, Ferdinando. — Leopoldo ściągnął okulary i odłożył na biurku, splatając ręce na piersi. — Tak, zdecydowałem. Mój wnuk pojedzie do Maroka. Interesy nie będą czekać.

— Alberto nigdzie nie pojedzie! — Ferdinando podszedł do jego biurka i gwałtownie uderzył pięścią o blat. — Zostanie tutaj, przy mojej wnuczce!

Leopoldo ciężko westchnął, ale jego twarz pozostawała niewzruszona. Spojrzał na Di Carla chłodnym spojrzeniem, nachylając się nieco nad biurkiem, wciąż trzymał splecione dłonie. Po chwili ciszy dodał z powagą:

— Szkoda, że nie byłeś równie stanowczy, gdy twoja córka zdecydowała się uciec...

— Słucham?! — Ferdinando podniósł głos, mierząc go gniewnym wzrokiem. — To było ćwierć wieku temu! Jak śmiesz teraz o tym wspominać?

Hrabianka Edvige Di Carlo i hrabia Sergio Oliveto zgodnie z decyzją swoich rodziców mieli zawrzeć sakrament małżeństwa ostatniego dnia maja 1899 roku. Wszystko było już przygotowane, gdy dzień przed zaślubinami nadeszła wiadomość o nagłej śmierci dziadka Sergia. Rodzina pogrążyła się w głębokim żalu po nestorze rodu Oliveto. Po długiej rozmowie z Ferdinandem, Costanzą i samą Edvige, postanowiono przesunąć ślub o pół roku, aby uszanować okres żałoby.

Choć początkowo planowano zimową uroczystość, Edvige nie była zbyt zachwycona. Ojciec wybrał jej przyszłego męża, a ona nie sprzeciwiła się jego decyzji, wiedząc, że pragnie jej dobra. Mimo to miała jedną prośbę: pragnęła wiosennego ślubu. Marzyła o ciepłym, słonecznym dniu, pełnym zapachu kwiatów, pięknie przystrojonym kościele, tłumie gości podziwiających ją, gdy ojciec odprowadzi ją do ołtarza, i o majestatycznej sukni z długim trenem.

Miesiąc później Edvige poznała węgierskiego porucznika Vilmosa Kivalego i zakochała się w nim. Mimo licznych przeciwności losu i różnic, które niczym mury wznosiły się między nimi, ich uczucie rozkwitło. Uciekła z ukochanym do Budapesztu, gdzie 6 grudnia 1899 roku stanęli przed ołtarzem. Zimowa aura, która wcześniej ją zniechęcała, zupełnie przestała mieć znaczenie. W obcym kraju, w nieznanym jej kościele, wymieniła się obrączkami z człowiekiem, którego pokochała całym sercem. W obecności Boga, księdza i skromnego grona najbliższej rodziny Vilmosa złożyli przysięgę swojej wiecznej miłości i wierności. 

— Twój wnuk zostanie ojcem...

— I właśnie dlatego chcę, żeby Alberto nauczył się, jak zarządzać interesami. Inwestycje w Maroku są kluczowe, zarówno dla jego przyszłości, jak i przyszłości naszej rodziny — odparł stanowczo, nie zamierzając odstąpić od swoich planów.

— Moja wnuczka jest teraz najważniejsza!

— Chcę, żeby pojechał teraz, a nie kiedy jego dziecko będzie przychodziło na świat — odpowiedział spokojnie. — Nie jestem aż takim potworem, Ferdinando. Myślisz, że nie widzę, jak mój wnuk patrzy na twoją wnuczkę? 

Leopoldo powoli wstał z fotela, obszedł biurko, stając twarzą w twarz z Ferdinandem, który, mimo że był o pół roku młodszy, nosił wyraźne ślady ciężkiej pracy i trudnych decyzji. Jego śniada, choć lekko ziemista cera zdradzała zmęczenie, a wokół brązowych oczu rozrysowała się siateczka zmarszczek. Włosy Ferdinanda, całkowicie przyprószone siwizną, z zaznaczonymi zakolami, kontrastowały z gęstą, długą brodą, która zakrywała mu usta. Byli tego samego wzrostu, choć okrągły brzuch Leopolda ledwo mieścił się w zapiętej koszuli.

Z zachowanym spokojem na twarzy Oliveto skinął głową w stronę kominka, sugerując, aby usiedli i porozmawiali na spokojnie.

— Był tu wczoraj i znowu się awanturował, że nie pojedzie — wspomniał starszego wnuka, gdy zasiadł w fotelu, przez chwilę się wiercił, próbując znaleźć wygodną pozycję. W końcu wypuścił ciężkie powietrze ustami i pogładził się po brzuchu. — Młody jest i jeszcze głupi. Nie rozumie, że próbuję przygotować go do życia i pracy. Tak samo mój ojciec postępował ze mną i tego samego uczyłem Sergia, ale on nie ma takiej smykałki jak Alberto. — Leopoldo zmarszczył nos, pokręcił głową i westchnął. — Dwa miesiące szybko miną, a jeśli naprawdę się kochają, tak jak mówią, to ta rozłąka tylko ich umocni.

Ferdinando siedział naprzeciwko Leopolda i powoli rozważał jego słowa. Gniew ustąpił, a jego wyraz twarzy złagodniał. Mimo to wciąż nie był pewien, czy decyzja Leopolda była właściwa, a może to on nie powinien się wtrącać? Odchrząknął, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się wstrzymał. Westchnął głęboko, po czym skierował wzrok na ogień w kominku.

— Nie zamierzam pozwolić, żeby mój wnuk unikał obowiązków. Chcę go nauczyć odpowiedzialności. Nie może sobie wybierać, co mu pasuje, jest mężczyzną, mężem, wkrótce zostanie ojcem i będzie głową rodziny — powiedział stanowczo Leopoldo, uderzając pięścią w oparcie skórzanego fotela, by podkreślić swoje słowa. — Alberto musi zrozumieć, że to, co robimy dzisiaj, jest fundamentem przyszłości dla jego dziecka. Przykro mi to stwierdzać, ale im dłużej zwleka, tym gorzej dla niego.

— Rodzina powinna być priorytetem, zwłaszcza teraz, gdy...

— Starość cię tak zmieniła? — roześmiał się Leopoldo.

Ferdinando od najmłodszych lat uciekał najpierw w naukę, a później w pracę, aby tylko nie myśleć o bólu, który nosił w sobie. Pierwszy raz uciekł, mając piętnaście lat, gdy jego młodsze rodzeństwo — dziesięcioletnia Leocadia i ośmioletni Alessandro — zachorowali na ospę. Ich matka w najgłębszym momencie swojej rozpaczy modliła się, błagając Boga, by zabrał dziewczynkę zamiast chłopca. Jednak to Alessandro zmarł, a matka pogrążyła się w bólu. Nie potrafiąc pogodzić się ze stratą syna, odwróciła się od Leocadii, która wtedy tak bardzo potrzebowała jej ciepła i miłości.

— Postanowiłem wyremontować dla Alberta i Emese starą rezydencję — zaczął Leopoldo, przerywając ciszę. — Ale nic nikomu nie mów, bo dopiero po nowym roku będą mogli się wprowadzić. Mam nadzieję, że do tego czasu Alberto zrozumie, że nigdy nie chciałem dla niego źle i wszystko, co robiłem, było z myślą o przyszłości. — Westchnął smutno, unosząc rękę do czoła. — Federico pojechał, ale jak to mówią, każda podróż kształci, jestem przekonany, że dużo się nauczy. Sergio ciągle mi zarzuca, że wynagrodziłem go za wyrzucenie ze studiów. — Machnął ręką, nie przejmując się słowami syna, które przywołał w myślach. — A ja myślę, że trzeba dać mu czas. Niech się chłopak wyszaleje, może odnajdzie swoją drogę, a jeśli nie, to u mnie zawsze znajdzie pracę. A Giovanni, jak? 

— Studiuje inżynierię kolejową w Boliwii — odpowiedział.

Giovanni, pięć lat młodszy od Andrása, dorastał jako najstarszy wnuk Di Carlo, zyskując szczególną uwagę dziadka. Mimo że Ferdinando miał ośmioro wnuków, długo znał tylko dwoje dzieci swojego starszego syna. Dopiero po wielu latach poznał troje z pięciorga dzieci córki, zderzając się z okrutną rzeczywistością — zagubieniem Andrása i Katalin, a później ze śmiercią Tivadora.

Długo bronił najmłodszego syna, sądząc, że zarzuty o jego romansie są bezpodstawne. Jednak po śmierci Clary, Edoardo pojawił się w rodzinnym domu z maleńką Aurelią, przyznając, że jest jej ojcem. To wyznanie zniszczyło ich relację. Ferdinando wściekł się i kazał mu wracać do Paryża.

— Widocznie tak miało być — głos Leopolda wyciągnął Ferdinanda z letargu. — Nasze dzieci nie były sobie pisane, ale za to nasze wnuki sami siebie wybrali.

— Żałuję tylko, że nie odnalazłem jej dzieci — powiedział cicho, wpatrując się tańczące płomienie w kominku. — Przed wszystkimi udaje silną, ale ja wiem, jak bardzo cierpi... nie mogę patrzeć w jej oczy, wiedząc, że zawiodłem.

— Może nie wszystko stracone? Ile ten chłopak mógłby mieć teraz lat?

— Byłby w tym samym wieku, co Alberto, a Katalin niewiele starsza od Márii.

Przez swój upór i gniew Ferdinando stracił kontakt z córką na szesnaście lat, a gdy znów pojawiła się w jego domu, nie była już tą samą Edvige, którą pamiętał. Nawet gdy błagała o zgodę na ślub z Vilmosem, jej oczy nie wyrażały takiej rozpaczy, jak wtedy, gdy opowiedziała o wszystkim, co wydarzyło się w Budapeszcie.

Ferdinando nie mógł przestać myśleć o zaginionych wnukach, których nigdy nie poznał. Andrása widział tylko z daleka, w objęciach swojej matki, gdy był niemowlęciem, a Katalin jedynie na zdjęciach, które przywiozła ze sobą Edvige. Po powrocie córki z Budapesztu Ferdinando wynajął człowieka, aby odnalazł jej dzieci. Mimo wielu prób, poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Zupełnie jakby zapadli się pod ziemię. 

— Pójdę już — oznajmił Ferdinando, wstając z fotela.

— Zobaczymy się później w stoczni?

— Nie, po południu wybieram się z żoną nad morze. Może weźmiemy ze sobą Aurelię... powinienem być dla niej lepszym dziadkiem. — Zatrzymał się przy drzwiach, odwrócił się do Leopolda, lekko się uśmiechając: — Ale Lorenzo będzie.

Gergő zatrzymał się przed galerią, od razu zauważył zasłonięte witryny, które nic nie zdradzały, co działo się w środku. Wyciągnął dłonie z kieszeni, ale nie musiał nawet otwierać drzwi, bo te były uchylone, a z wnętrza dochodziły stłumione głosy. W końcu przekroczył próg i stanął jak wryty, wytrzeszczając oczy.

Zazwyczaj ściany i podłogi były zawalone jego obrazami, a teraz świeciły pustkami, jakby galeria utraciła swoją duszę. Gergő zdążył już zapomnieć, jaka to była ogromna przestrzeń bez dzieł sztuki. Kiedy rozpoczął współpracę z Edoardo, jedynym z ich pierwszych zadań było znalezienie odpowiedniego miejsca pod galerię. Ta przestrzeń od razu ich urzekła, choć początkowo Gergő uważał, że jest zbyt wielka, ale Edoardo uparł się, że to miejsce będzie idealne na jego galerię. Szczególnie spodobała mu się lokalizacja — 9. dzielnica Paryża, dlatego wkrótce został właścicielem lokalu.

— Gergő, dobrze, że już jesteś! — zawołał Edoardo, złapał go za ramię, pociągając w głąb pustej przestrzeni. — Powinniśmy ustalić szczegóły wernisażu.

— Nawet nie wiedziałem, że tutaj...

Gergő znów rozejrzał się po wnętrzu galerii i spojrzał z konsternacją na Edoardo. Dopiero teraz dostrzegł, że zupełnie nie przypominał eleganckiego marszanda, a przecież zawsze dbał o swój wygląd, szczególnie w pracy. A teraz włosy miał rozwichrzone, choć szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy. Jego koszula była znacznie rozpięta, ubrudzona pyłem, a rękawy miał podciągnięte aż pod łokcie. Gergő nie mógł uwierzyć, że Edoardo wziął się do pracy fizycznej, zwłaszcza że widział w galerii jeszcze dwóch młodych chłopaków, którzy uwijali się wokół przygotowań. 

— Dobrze czasami wyjść ze swojej jaskini — zaśmiał się Edoardo i szturchnął go łokciem w ramię. — Ściany już zostały oczyszczone i przygotowane do zawieszenia obrazów, pojutrze przyjedzie oświetlenie, więc to najwyższy czas, żeby wybrać dzieła, które tutaj zaprezentujemy — wyjaśnił, przetarł ręką spocone czoło, pozostawiając na nim smugi pyłu. — Przyjdę do ciebie jeszcze dzisiaj albo wiesz co... może lepiej jutro — skrzywił się, spoglądając na siebie. — Muszę się wykąpać.

— Co ci się stało? Wernisaż za dwa tygodnie, a tutaj już prawie wszystko przygotowane. — Gergő był pod wrażeniem, przyglądał się pustym ścianom, jakby już widział na nich swoje obrazy. — Co cię tak zmotywowało?

— Moja córka — odpowiedział dumnie.

Gergő zmarszczył brwi i spojrzał na niego uważnie. Czy naprawdę to powiedział? Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Edoardo zauważył jego spojrzenie, więc uśmiechnął się łagodnie i założył ręce na piersi, nie przejmując się już swoim niechlujnym wyglądem. To nie było teraz najważniejsze. 

— Wiem, że bardzo ją zraniłem, ale chcę ją odzyskać — powiedział z wyraźną emocją w głosie. — Chcę być obecny w jej życiu, chcę być jej ojcem.

Gergő milczał przez chwilę, przetwarzając słowa Edoardo, właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Był w szoku, ale cieszył się, że w końcu postanowił się zmienić i otworzyć na relację z córką, a jednocześnie nie spodziewał się, że tak szybko to nastąpi. Przynajmniej nic na to nie wskazywało, może w ostatnim czasie doznał olśnienia? W końcu widzieli się... nawet nie mógł sobie przypomnieć, za rzadko wychodził, a teraz przed zbliżającym się wernisażem, miał wrażenie, że zamieszkał w pracowni.

 — Panowie! — zawołał Edoardo, będąc już w połowie galerii. — Na dzisiaj koniec, możecie się już zbierać, przyjdźcie jutro o tej samej porze. — Podszedł do nich i zaczął się z nimi rozliczać. Po chwili opuścili galerię, a Edoardo zamknął za nimi drzwi.

Gergő odsunął poły płaszcza, włożył dłonie do kieszeni spodni, wystawiając kciuki na zewnątrz. Wpatrywał się w pustą ścianę i próbował przyswoić to, co usłyszał. W końcu przez tyle lat Edoardo unikał odpowiedzialności, wciąż tylko krążył wokół przeszłości. Miał jednak nadzieję, że to nie jest tylko chwilowy zryw i naprawdę postanowił zawalczyć o swoją córkę.

— Kiedy jedziesz? — spytał, gdy stanął obok niego.

— Zaraz po wernisażu i... nieprędko wrócę do Paryża — odpowiedział ściszonym głosem, patrząc na pustą ścianę przed sobą.

— To dobra decyzja, Edoardo. — Poklepał go po ramieniu i szczerze się do niego uśmiechnął.

— Przez własną głupotę jestem dla niej nikim, ale chciałbym odbudować, a właściwie stworzyć z nią jakąś relację. — W jego głosie było słychać żal, ale także determinację. — Mam nadzieję, że mi wybaczy, choć wiem, że będzie trudno, ale muszę spróbować.

— Będzie dobrze, tylko się nie poddawaj. — Gergő spojrzał mu prosto w oczy. — Już jesteś na dobrej drodze, teraz zamień słowa w czyny i zawalcz o Aurelię.

Edoardo odetchnął głęboko, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech, wyrażający wdzięczność. Dobrze było usłyszeć, że ktoś w niego wierzy, zwłaszcza że większość ludzi przekreśliła go przy pierwszej okazji. Przez lata zdążył do tego przywyknąć, nie miał do nikogo żalu. Maska, którą nosił, wydawała mu się kiedyś idealna, a teraz coraz bardziej zaczęła go uwierać, stawała się ciężarem. Ale chciał wreszcie ją zrzucić i odkryć siebie na nowo. 

Od tamtej chwili przed cmentarzem nie widział się już z Aliénor. Zrozumiał swój błąd, przeprosił ją i odsunął się w cień, tak jak tego chciała. W końcu miała własne życie, w którym udawała szczęśliwą mężatkę. A on musiał teraz skupić się na własnej córce. Wiedział, że wszystko zależało wyłącznie od niego.

— Skoro tytułem wernisażu jest „pożegnanie z przeszłością", obrazy ułożymy z narracją, tak żeby chronologicznie przedstawiały twoją historię. — Edoardo od razu zaczął mu pokazywać, jak zaaranżuje galerię pod wystawę. — Skończyłeś już portret tej dziewczyny?

— Nie wiem, chyba tak — odpowiedział z niepewnością.

— Wystawimy portret w witrynie — wyjaśnił i stanął w pustej wnęce. — Zaufaj mi, piękna kobieta przyciągnie więcej ludzi. — Edoardo uśmiechnął się do niego, ale Gergő nie był już pewny, czy chce jeszcze wystawiać ten obraz.

— Edoardo, posłuchaj... — urwał, bo oboje usłyszeli pukanie do drzwi. 

Di Carlo spojrzał na Nemesa, jakby próbował odczytać z jego twarzy podpowiedź, kto to może być, ale też nie wiedział. Wypuścił powietrze nosem, przekręcił klucz i zobaczył młodego chłopaka, którego wpuścił do środka. 

— Co tu robisz? — zapytał Edoardo, unosząc brwi.

— Pomyślałem, że może przyda się wam moja pomoc. Mogę coś zrobić? — Chłopak rozejrzał się po pustym wnętrzu galerii, jakby szukał dla siebie zadania.

— Przecież mówiłem ci, żebyś przyszedł dopiero za trzy dni. — Edoardo uniósł rękę, pokazując trzy palce. — Weź ze sobą starszych braci, sąsiadów albo kolegów. Dzisiaj nie mam nic dla ciebie. 

Chłopak, ledwo kilka lat starszy od Aurelii, pokiwał głową, naciągnął kaszkiet na głowę i szybko skierował się do wyjścia.

— Tylko pamiętaj, widzimy się za trzy dni. — Edoardo wskazał ruchem głowy drzwi, a chłopak posłusznie za nimi zniknął.

— Do czego jest ci potrzebny ten młody? — spytał, lekko marszcząc brwi.

— Rozwieszą plakaty po mieście — odpowiedział. — A ja jutro rano muszę wysłać zaproszenia do moich ulubieńców — poruszył wymownie brwiami, sugerując elitę: kolekcjonerów, krytyków sztuki, mecenasów, artystów i przedstawicieli mediów. 

Edoardo wszystko sobie zaplanował, miał jasno nakreślony plan i skrupulatnie realizował kolejne kroki, jakby odhaczał zadania na liście. Uwielbiał swoją pracę i choć to nie był jego pierwszy wernisaż, czuł, że ten będzie wyjątkowy.

Miał wpływowe kontakty wśród kolekcjonerów i mecenasów sztuki, które po części zawdzięczał swojej rodzinie. Był synem hrabiego, choć w Paryżu się do tego nie przyznawał, większość ludzi kojarzył z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości,  dlatego postanowił to wykorzystać. Od dziecka wpajano mu zasady dobrego wychowania, uczono go, jak się zachować, jak mówić i nawiązywać relacje w wyższych sferach.

Dzięki tym umiejętnościom, szybko zdobył zaufanie i sympatię elity. Doświadczenie nauczyło go, że kluczem do sukcesu było powiedzenie dokładnie tego, co klient chciał usłyszeć, a on potrafił być w tym niezwykle przekonujący. 

— Będę się już zbierać, ale widzimy się jutro. — Spojrzał na Edoarda, który pokiwał potwierdzająco głową i uśmiechnął się do niego.

Gergő wrócił do pracowni, ściągnął płaszcz i stanął przed portretem Indiry. Przyglądał się każdemu detalowi, ale wciąż nie było tak, jak chciał. Ile razy zaczynał nowa? Przestał już liczyć. Zawsze znajdował coś, co mu nie pasowało. Kształt oczu nie oddawał jej delikatności, usta wyglądały zbyt wydatnie, a spojrzenie... No właśnie. Próbował uchwycić to, co kiedyś czuł, ale za każdym razem mu się nie udawało. Wspomnienia, które nosił w sobie, stały się wyblakłe, ale przecież to miało być pożegnanie. Może to nie miało sensu? Westchnął z frustracją.

Przeniósł wzrok na wycinek mocno nadszarpniętej czasem fotografii, którą lata temu starannie wyciął z gazety z 1915 roku. Na środku schodów, stała wyprostowana i nieco poważna prawie osiemnastoletnia Indira, otoczona innymi dziećmi z sierocińca, które miały wzruszyć ludzi i zachęcić ich do wpłat na renowację dachu sierocińca.

Katalin wybiegła z pokoju, wpadła na schody z impetem i znieruchomiała. Na stopniach schodów stały dzieciaki, ustawione przed obiektywem aparatu, gotowe do zrobienia zdjęcia. Katalin skrzywiła się, zdając sobie sprawę, że im przeszkodziła, od razu zapragnęła uciec z powrotem na górę, zanim ktoś ją skarci.

— Zaczekaj! — zawołał za nią fotograf, gdy wszystkie oczy zwróciły się na nią. — Nie musisz się chować, dołącz do nas — zaproponował, wyciągając do dziewczynki rękę, choć dzieliła ich chmara dzieciaków. — Śmiało. 

Uśmiechnął się zachęcająco, gdy niepewnie zaczęła schodzić, krok po kroku, starając się nie zwrócić na siebie uwagi, na próżno. Fotograf szybko wyskoczył na schody, układając ją w odpowiednim miejscu. Katalin stanęła przy balustradzie, w rzędzie z dzieciakami równymi jej wzrostem. Dwa stopnie niżej stała Indira, która odwróciła się do niej i uśmiechnęła. 

Gdy fotograf zrobił kilka zdjęć, dzieciaki rozbiegły się po schodach, razem z nimi Katalin, którą zdążył zatrzymać.

— Mogę zrobić ci zdjęcie?

Katalin odwróciła się, jakby nie była pewna, że mówił do niej.

— Tak, ciebie pytam — dodał z lekkim uśmiechem.

— Proszę mi wybaczyć, ale... — zaczęła rozglądać się za Andrásem. Nie chciała podejmować decyzji bez jego zgody. Ostatnim razem, gdy zrobiła coś na własną rękę, był bardzo zły, a ona nie chciała, by znów się na nią gniewał.

— Tylko jedno zdjęcie — zaproponował.

 Katalin raz jeszcze rozejrzała się za bratem, ale nigdzie nie było go widać. Trochę onieśmielona wbiła w fotografa swoje duże, ciemne oczy. „Może jak András się nie dowie, nie będzie zły" pomyślała. Zawahała się, a potem powoli kiwnęła głową.

Fotograf uśmiechnął się do niej ciepło, dodając odwagi i wskazał miejsce. Katalin usiadła na schodach, wyprostowała się, układając dłonie na kolanach. Jej głębokie, ciemne spojrzenie było hipnotyzujące. Młody fotograf dostrzegł w jej oczach strach i jakąś tajemniczą siłę, której nie potrafił nazwać. Dziewczynka uśmiechnęła się delikatnie, gdy światło aparatu błysnęło,  uwieczniając tę chwilę pełną skrywanych emocji. 

Katalin wpatrywała się w swoją czarno-białą fotografię, sprzed dziewięciu lat. Poczuła ogromną wdzięczność, że wtedy mimo wątpliwości zgodziła się na zdjęcie, o którym później zupełnie zapomniała. Może ktoś nad nimi czuwał?

Cieszyła się, że odnalazła się z Andrásem. Miała przeczucie, że teraz wszystko zmierza ku lepszemu. Niedługo zobaczą się z mamą i resztą rodzeństwa. Bardzo za nimi tęskniła i już nie mogła doczekać się wyjazdu. „Nic złego już się nie wydarzy, wszystko będzie dobrze" pomyślała, uśmiechając się do młodszej siebie. Jakby chciała ją uspokoić, że znów będą razem z rodziną. 

— Mam coś dla ciebie — usłyszała za sobą głos Andrása.

Odłożyła fotografię na blacie szafki i odwróciła się do brata, od razu zauważając w jego rękach spore pudełko.

— Co to? — spytała, odgarniając kosmyki włosów za ucho, a jej wzrok powędrował od pudełka na jego twarz, która wyrażała dumę.

— Otwórz, to się dowiesz — powiedział z uśmiechem, wciąż trzymając prezent przed sobą i czekając, aż w końcu go od niego odbierze.

— Ogoliłeś się, ułożyłeś włosy — zauważyła, poruszając brwiami z figlarnym uśmiechem. Przybliżyła się do niego. — Nawet się wyperfumowałeś. — Zacisnęła wargi, ledwo powstrzymując się od śmiechu.

András wypuścił powietrze nosem, nie komentując jej zaczepki. Wiedział, że celowo go drażniła. Uśmiechnął się, oddał jej pudełko i założył ręce na piersi. 

Katalin położyła je na łóżku, zastanawiając się, co mogło się w nim kryć. Czuła na sobie wzrok brata, więc w końcu postanowiła delikatnie podnieść wieko. Jej oczy od razu rozbłysły. Ujrzała piękną bordową sukienkę, przesunęła dłonią po materiale, uśmiechając się do siebie. Szybko ją wyciągnęła z pudełka i przyłożyła do swojej sylwetki. Była delikatna, ale równocześnie elegancka, idealnie nadawała się na specjalne okazje.

— Nie musiałeś...

— Ale chciałem. Chcę, żebyś się dobrze czuła — odparł spokojnie, z uśmiechem na ustach, widząc jej reakcję. — Podoba ci się?

— Jest piękna! — powiedziała, spoglądając na sukienkę. — Musiała być bardzo droga. Nie powinieneś kupować mi prezentów, skoro dopiero zacząłeś pracę. András, musimy oszczędzać, przecież niedługo jedziemy do Genui.

— Będziesz mi prawić kazania jak Noel? Zdecydowanie ma na ciebie zły wpływ — roześmiał się. 

Katalin natychmiast spuściła wzrok, czując, jak jej policzki zaczynają płonąć. Szybko i bardzo dyskretnie wypuściła kosmyki włosów, licząc, że przysłonią jej twarz i ukryją zakłopotanie. Miała nadzieję, że brat nic nie zauważył. 

— Dziękuję, jesteś kochany — powiedziała i musnęła go w policzek.

— Przebierz się i możemy iść — odparł z uśmiechem, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. 





Witajcie, kochani w dwudziestym siódmym rozdziale!

I co powiecie? Jak wam się podobało? 

Kogo w Więzach lubicie najbardziej, macie swoich ulubieńców?

Bądźcie spokojni następny rozdział rozpoczniemy od ostatniej sceny ;)



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro