Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXV. Zwiędła róża


Promienie słońca przebijały się przez chmury, nieśmiało zaglądając do sypialni. Delikatne, złote światło podkreślało ornamenty tapety, wydobywając wzór kwiatów — jednych jeszcze zamkniętych w pączkach, innych w pełnym rozkwicie, wśród wijących się silnych, ekspansywnych pnączy.

Alberto siedział na krańcu łóżka, od dłuższego czasu, wyciągając dłoń do żony, która zdawała się testować jego cierpliwość. Oboje byli już gotowi do zejścia na dół, chociaż on nie spieszył się z założeniem marynarki. W końcu Emese podeszła do męża, pochyliła się nad nim, oplotła twarz dłońmi i czule musnęła jego wargi.

— Czuję, że to dziewczynka. — Przybliżył ucho do jej płaskiego brzucha. — Narina Oliveto — szepnął, unosząc kąciki ust.

— A jeśli chłopiec?

Alberto usadowił ją na kolanach i przyciągnął bliżej, gdy Emese oplotła ręce wokół jego szyi. Spojrzała głęboko w jego brązowe oczy, w których dostrzegła swoje odbicie. Uśmiechnęła się lekko, po czym pogłaskała go po gładkim policzku, kciukiem delikatnie zahaczając o dolną wargę. 

— Będę kochał wszystkie moje dzieci — odpowiedział i znów z ogromną czułością pogładził jej brzuch.

— Chcesz mieć więcej dzieci? — Uniosła brew, udając zaskoczenie, choć właściwie próbowała ukryć swój niepokój, którego nie potrafiła stłumić. Od chwili, gdy dowiedziała się, że zostanie mamą, odczuwała radość i miłość, ale równocześnie towarzyszył jej nieustanny strach, który przypominał jej o ogromnej odpowiedzialności. Bała się, że nie podoła roli matki, choć przecież zawsze chciała nią zostać.

— Oboje mamy rodzeństwo, tego samego pragnę dla naszego dziecka.

— Za wcześnie, by o tym myśleć — ucięła krótko. Pocałowała go, nie dopuszczając męża do słowa. 

Emese już chciała wstać z jego kolan, ale poczuła, jak jego silne ramiona zatrzymują ją w miejscu. Przytulił ją jeszcze mocniej, opierając brodę w zagłębieniu jej ramienia. Ciepło jego ciała rozchodziło się po niej, przenikając przez skórę. Ich przyspieszone serca biły w jednym rytmie. Tak bardzo go potrzebowała, nie chciała się z nim rozstawać. Był jej balsamem, który wciąż dbał o jej rany i wreszcie, otworzył jej serce na miłość, jakiej wcześniej nie znała.

Delikatnie odrzuciła niesforne kosmyki z jego czoła i poprawiła włosy, które wciąż były w nieładzie. Alberto w pewnym momencie złapał ją za podbródek i zanurzył wzrok w jej piwnych oczach, które w świetle porannego słońca lśniły złotym odcieniem. Nie odrywał od niej wzroku, jego palce subtelnie przesunęły się po jej policzku, pozostawiając na skórze przyjemne ciepło. Przybliżył twarz, chcąc złączyć ich usta w pocałunku, gdy nagle drzwi się otworzyły.

— Matko, nie uważasz, że nie w porę?! — zawołał Alberto, który odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi.

Stefania stała w progu, uśmiechnęła się lekko, ale postanowiła udawać, że zupełnie nic nie widziała.

— Przecież zapukałam — zwróciła się spokojnym głosem do syna i spojrzała na synową, która wciąż siedziała na jego kolanach. — Jak się czujesz, kochana?

— Dobrze.

Emese lekko się zarumieniła. Już chciała się podnieść, ale Alberto szybciej wyczuł jej ruch, przybliżył ją do siebie, oplatając dłonie wokół talii.

— W końcu jest w ramionach męża. 

— Alberto! — Upomniała go Emese, mierząc go wzrokiem. 

— Miło na was popatrzeć, będziecie wspaniałymi rodzicami. — Uśmiechnęła się, przyciągając złożone dłonie do ust. — Już wam nie przeszkadzam, tylko zejdźcie niedługo na śniadanie. — Już zamykała drzwi, gdy ponownie je uchyliła i dopowiedziała: — Opiekuj się nią, synu.

— Nie martw się, mamo, przy mnie jest bezpieczna — odpowiedział z uśmiechem, wciąż trzymając Emese w ramionach.

Drzwi w końcu się zatrzasnęły i dopiero wtedy Alberto westchnął z ulgą, którą od razu zauważyła Emese. Podniosła się z jego kolan, nie mogąc dłużej powstrzymać się od śmiechu. 

— Moja matka oszalała ze szczęścia, ale czasami naprawdę nie zna granic — mruknął z przekąsem. — Federico miał rację — zaśmiał się. — W końcu to będzie pierwszy wnuk w naszej rodzinie.

Wstał z łóżka, rozprostował ramiona i sięgnął po marynarkę, którą od razu założył. Podszedł do lustra i poprawił kołnierz, starannie wygładzając materiał, po czym skupił się na mankietach, które delikatnie wyciągnął spod rękawów marynarki.

Emese zbliżyła się do niego i przytuliła się do jego pleców, obejmując go ramionami. Przymknęła oczy i westchnęła w duchu. Potrzebowała jego obecności, bliskości, spokoju i siły, bo znów poczuła się bardzo niepewnie.

— Porozmawiam dzisiaj z ojcem, co myślisz, żebyśmy zamieszkali w starej rezydencji?

— Nie chcę się wyprowadzać, nie teraz.

W momencie oderwała się od męża. Przeniosła wzrok na zamknięte pąki kwiatowe, które uparcie próbowała odnaleźć wśród ekspansywnych pnączy.

— Nie chcesz być panią w swoim domu? — dociekał Alberto, lekko unosząc brew. Stanął przed nią, zasłaniając tapetę, w którą była wpatrzona.

— Po prostu nie chcę być sama, gdy ciebie nie będzie. — Spojrzała mu prosto w oczy, przedłużając kontakt wzrokowy. — Twoi rodzice kochają mnie jak córkę, naprawdę dobrze się tutaj czuję. Rozmawiałam już z twoją mamą, pomoże mi...

— Emese, nigdzie się wybieram. — Alberto objął jej twarz. — Ty i nasze dziecko jesteście moim całym światem — powiedział, nie odrywając od niej wzroku.

Stanowczo odsunęła od siebie jego ciepłe dłonie, które tak bardzo ją koiły, ale postanowiła cofnąć się dwa kroki, krzyżując dłonie na piersi.

— Był tutaj twój dziadek, słyszałam, że masz jechać do Maroka. Zamierzałeś mi o tym powiedzieć? Jestem twoją żoną, Alberto, powinnam wiedzieć...

— To już nie jest... nie chciałem cię martwić — westchnął cicho.

— Nie mówiąc mi nic, martwisz mnie jeszcze bardziej.

„Już za mnie zdecydowali. Dlaczego nikt nie bierze mojego zdania pod uwagę?" pomyślał, czując, jak wzbiera się w nim frustracja. Serce biło szybciej, a ciśnienie wzrosło. Znał dziadka na tyle dobrze by wiedzieć, że tak łatwo mu nie odpuści, ale miał nadzieję, że uszanuje jego decyzję. Liczył na odrobinę zrozumienia. Przecież wyraźnie powiedział, że nie chce teraz opuszczać Genui. Wiedział, że znów będzie musiał z nim o tym porozmawiać. Wypuścił powietrze nosem i zwilżył usta. 

— Przepraszam... — powiedział miękko i przybliżył się do żony. — Uznałem... wydawało mi się, że ten temat już został zamknięty. Przepraszam, od początku powinienem być z tobą szczery. — Przyciągnął ją do siebie, gdy zauważył, że jej oczy zaszkliły się łzami, poczuł ukłucie w sercu, które zmusiło go do zaciśnięcia szczęki. — Nigdzie się wybieram, chcę być przy tobie — zapewnił łagodnym głosem. Objął jej twarz dłońmi i delikatnie ucałował w czoło.

— Jestem twoją żoną, zawsze będę cię wspierała, nigdy w to nie wątp — powtórzyła słowa, które jej powiedział, gdy poprosiła go, żeby w ich podróż poślubną do Paryża zabrali Aurelię. — Tylko proszę, nic więcej przede mną nie ukrywaj, wiesz, że tego nie znoszę. Nawet jeśli to najgorsza prawda, chcę ją usłyszeć od ciebie.

Alberto złożył pocałunek na jej miękkich ustach, jakby chciał przypieczętować jej prośbę. Spojrzał na żonę z ogromną wdzięcznością, a gdy czule pogłaskała go po policzku, delikatnie ucałował wewnętrzną stronę jej dłoni. Emese uśmiechnęła się i mocniej wtuliła się w jego pierś. 

— Wiesz, że bardzo cię kocham... — Usłyszała, jak wymruczał potwierdzenie jej słów, wtulając twarz w zagłębieniu jej ramienia i obejmując ją jeszcze mocniej. Uśmiechnęła się, czując jego ciepło. — I najchętniej zostałabym tu z tobą, ale jestem już bardzo, bardzo głodna — szepnęła mu do ucha.

— Nie możemy dopuścić, żeby moja ukochana była głodna. — Odsunął się lekko, żeby spojrzeć jej w oczy. — Chodźmy na śniadanie, zanim moja matka znów zdecyduje się tutaj przyjść — dodał z rozbawieniem w głosie. Podał ramię, które Emese mocniej ścisnęła i poprowadził w stronę drzwi. 

Nie musiała zerkać do kalendarza, żeby wiedzieć, jaki jest dziś dzień. Czuła to całym sercem w ściśniętej klatce, każde uderzenie bardzo ją bolało. Dzień, który miał przynieść im tyle radości i szczęścia objawił się smutkiem, żalem i złością. Mieli zostać rodziną. Dom, w którym zamieszkali, wybrali z myślą o dzieciach, które tak bardzo pragnęli. Pokoje wciąż stały puste, ta cisza wylewała się przez dziurkę od klucza. A przecież powinni słyszeć śmiech, płacz nawet krzyk. W ich sercach powstała wyrwa, ogromna pustka, której być może już nigdy nie zdołają wypełnić.

Aliénor podeszła do lustra i przyjrzała się sobie. Próbowała wymusić delikatny uśmiech, uniosła nawet kąciki ust, które lekko zadrżały. Było jej bardzo ciężko, ale obiecała sobie, że nie będzie dziś płakać. Powoli wypuściła powietrze, wygładzając materiał sukienki, gdy nagle usłyszała głośny huk dobiegający z sąsiadującego pokoju.

— Gervais...

Przekroczyła próg, ale szybko zatrzymała się w miejscu. Miała nadzieję, że w końcu coś w nim drgnie i nie będzie już chciał jej zostawiać, ale nic się nie zmieniło. To bolało ją najbardziej. Wpatrywała się w sylwetkę męża, który stał do niej tyłem i z pełną obojętnością pakował koszule do walizki. Nawet na nią nie zerknął, chociaż wiedział, że przyszła, wolał udawać, że jej nie ma.

— Proszę, nie jedź, nie zostawiaj mnie — odezwała się smutno.

Powstrzymała się od łez i znów wypuściła powietrze ustami. Tak bardzo go teraz potrzebowała. Chciała, żeby ją przytulił i nie wypuszczał już z silnych ramion. Chciała usłyszeć, jak ją zapewnia, że jeszcze będzie pięknie i jak bardzo ją kocha.

Potrzebowała jego ciepła i bliskości, nie tylko podczas zbliżeń, na które ostatnio coraz częściej nalegała, bo tylko wtedy mogła poczuć się kochana. Wiedziała, że to było już złudzenie, ale wtedy jego dotyk był taki czuły i delikatny.

Podeszła bliżej, widząc, jak wciąż uparcie walczył z zatrzaśnięciem walizki. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia, chciała, żeby się do niej odwrócił, ale on od razu się odsunął.

— Dlaczego znowu mi to robisz?!

Zdecydowała się podnieść głos, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wciąż milczał, był niewzruszony. W końcu się wyprostował i zmierzył ją lodowatym wzrokiem, który przeszył ją na wskroś, aż w jej oczach zaświeciły łzy.

— Proszę, chodźmy dziś razem na cmentarz. 

Aliénor przycisnęła dłoń do piersi, próbując zapanować nad drżącym ciałem. Ból zaciskał się wokół serca, odbierając jej oddech. Nie potrafiła oderwać się od tego ciężaru, miała wrażenie, że do jej nogi przytwierdzono kotwicę, która od lat ciągnęła ją coraz głębiej, choć wciąż nie dotarła na dno, utknęła gdzieś pośrodku.

— Nie proś mnie o to nigdy więcej — odpowiedział chłodno.

Gervais zacisnął dłoń wokół walizki, odwrócił się gwałtownie i wyszedł. Nie spojrzał na żonę, tylko od razu ją ominął. Dopiero na korytarzu wypuścił ciężko powietrze, chociaż szczękę miał już od dawna zaciśniętą. Coraz bardziej narastał w nim gniew, frustracja, poczucie niesprawiedliwości. Nie mógł dłużej przebywać w domu, nie mógł patrzeć na kobietę, która przypominała mu o śmierci ich syna. Przyspieszył na schodach, gdy usłyszał jej kroki.

— Dzisiaj miałby...

— Ale nie ma! — Odwrócił się do niej, stojąc już w połowie schodów. — Maurice nie żyje, nie wracajmy już do tego.

Aliénor wiedziała, że Gervais cierpi, ale uparcie ukrywał swoje uczucia. Nigdy przy niej nie płakał, wolał udawać silnego. Miała nadzieję, że razem będą się wspierać i odnajdą w sobie oparcie. Tak bardzo go potrzebowała, chciała przeżyć z nim żałobę, ale odsunął ją od siebie. Znikał, zostawiał ją samą. Z każdym dniem był coraz dalej, a ich małżeństwo spowite zostało chłodem, aż w końcu zostało pokryte warstwą lodu.

Podszedł do samochodu, od razu wrzucił walizkę na tylne siedzenie, już chwytał za klamkę, gdy błagalny głos Aliénor i jej dotyk znów go zatrzymały. Odwrócił się, ściskając jej roztrzęsione dłonie, które położyła na jego klatce piersiowej. Pochylił się nad nią i spojrzał jej prosto w oczy. 

— Nie będę świętował urodzin, które są dniem jego śmierci — powiedział stanowczo i odrzucił jej ręce. — Kiedy w końcu pojmiesz, że to przez ciebie, nie mogę zostać ojcem?

— Jesteś niesprawiedliwy... — wykrztusiła, łamiącym się głosem, widząc w jego oczach cień gniewu. — Wiesz, że robię wszystko...

— Najwidoczniej za mało! Nie pomyślałaś o tym? — przerwał ostro. — Wrócę za trzy dni. — Odwrócił się i gwałtownie zatrzasnął drzwi samochodu.

— Kiedy przestaniesz mnie obwiniać?! — krzyknęła, gdy w tym samym momencie silnik zagrzmiał i odjechał.

Odkąd dowiedziała się o jego przyjeździe, nie mogła skupić się na pracy. Tak bardzo się denerwowała, ale zagryzała wargi i starała się nie zwracać na siebie uwagi. Każde powierzone zadanie zajmowało jej teraz o wiele więcej czasu, ale powtarzała sobie, że musi pozostać niewidoczna. Jeden, najmniejszy błąd był natychmiast zauważalny, a ona nie mogła teraz stracić pracy.

Gdy pięć lat temu zmarła jej matka, przejęła opiekę nad młodszym braciszkiem, choć miała tylko czternaście lat. Ojciec zupełnie się rozpił, przestał się nimi interesować, tylko flaszką, która kończyła się w zastraszającym tempie. Gospodarstwo, które przejął po śmierci brata, zaczęło podupadać, marnował uprawy, a zwierzęta sprzedawał, byle tylko zdobyć pieniądze na alkohol. 

Clara była zmuszona znaleźć pracę, została służącą w niewielkiej letniej rezydencji hrabiny wdowy, ale gdy trzy lata później podupadła na zdrowiu jej syn zabrał ją do siebie. I choć hrabina wdowa była zadowolona z jej pracowitości, uczciwości i pokory, nie zdecydowała się zabrać Clary ze sobą, ale otrzymała odpowiednie rekomendacje i podała jej kontakty. I wkrótce została służącą w rezydencji hrabiostwa Di Carlo.

Delikatnie uchyliła drzwi i bez słowa weszła do środka. Drewniana podłoga lekko zaskrzypiała pod jej stopami, kiedy zamknęła za sobą drzwi. Wzrok utkwiła w podłodze, gdy zauważyła zbliżający się do niej cień.

— Myślałem, że już nie przyjdziesz. — Wyciągnął ręce i już chciał objąć ją w talii, ale w momencie go powstrzymała.

— Edoardo...

Pokiwała głową, unikając jego wzroku, gdy w dłoniach zaczęła nerwowo zgniatać brzegi fartuszka. Nie widzieli się cztery miesiące. Zacisnęła usta, nie wiedziała, jak ma to powiedzieć, ale wiedziała, że musi wiedzieć. Nie mogła dłużej tego ukrywać.

— Co się dzieje? — zapytał z troską w głosie. — Jesteś jakaś niewyraźna, może powinien zobaczyć cię lekarz? — Objął rękami jej twarz i spojrzał w szafirowe oczy, które wypełniły się łzami. — Dlaczego płaczesz?

— Spodziewam się dziecka — wyszeptała. 

Edoardo oderwał ciepłe dłonie od twarzy Clary, które zdążyła skropić łzami. Cofnął się pod okno i ciężko westchnął. Zwilżył spierzchnięte usta, które jeszcze przed momentem, były spragnione pocałunków, a teraz zadrżały.

— Dziecka? — powtórzył słabym głosem.

Podszedł bliżej, ale stał już dalej niż wcześniej. Przez krótką chwilę utrzymywali kontakt wzrokowy, jakby z samych oczu próbowali odczytać to, co zaczęło w nich kiełkować. Ale zmagali się z zupełnie sprzecznymi uczuciami, strach, niepewność, lęk. Nie odrywając od niego oczu, Clara uniosła fartuszek i pokazała delikatnie zaokrąglony brzuszek, na który Edoardo od razu zwrócił uwagę.

— Będziesz ojcem...

— To niemożliwe, niemożliwe... — powtarzał, choć sam już w to nie wierzył. Gdyby tylko mógł, zawarłby pakt z samym diabłem, by odwrócić los. Zrobił kilka kroków w tył, przecierając twarz dłońmi. Zbladł, a serce zaczęło kołatać.

Edoardo był najmłodszym synem hrabiego Di Carlo, który wychował się w świecie pełnym luksusów i przywilejów, Clara pochodziła z prostego domu, była córką nauczycielki i rolnika. Jej matka uczyła w szkole żeńskiej, ale po ślubie i jej urodzeniu, zrezygnowała z pracy i zaczęła pomagać mężowi w uprawie pola. Clara nie poszła do szkoły, musiała pomagać na polu, ale matka wieczorami uczyła ją liczyć, pisać i czytać. Życie jej nie rozpieszczało, ale nigdy nie narzekała, była przyzwyczajona do ciężkiej pracy. Musiała być silna, nie tylko dla siebie i braciszka, ale teraz również dla dzieciątka, które nosiła pod swoim sercem. 

— Nie mogę... to nie może być... nie wrobisz mnie dziecko! — warknął ostro i znów na nią spojrzał. — A może to ten nowy lokaj, jak mu było... Fabio, tak?! Widziałem, jak na ciebie patrzył! Byłaś z nim?

— Jak możesz tak mówić, Edoardo?! — wykrztusiła, gdy łzy zaczęły spływać po jej policzkach. — Oddałam się tylko tobie...

Clara przyłożyła dłoń do ust, żeby zagłuszyć swój płacz. Nie mogła dłużej patrzeć mu w oczy, myślała, miała nadzieję, że Edoardo ją wesprze. Nigdy nie oczekiwała, że mógłby się z nią ożenić, wiedziała, że pochodzą z dwóch różnych światów i chociaż zdawała sobie sprawę, że ich relacja może mieć poważne konsekwencje, oddała mu swoje ciało i serce.

— To twoje dziecko, przysięgam!

— Mówiłaś już komuś?

— Przyszłam od razu do ciebie. 

Oparła się plecami o drzwi, gdy znów się do niej zbliżył. Odruchowo objęła swój brzuch, jakby chciała ochronić maleństwo przed bolesnymi słowami, które jak sztylet wbijały się w jej ciało i głęboko raniły.

Spojrzała w jego brązowe, przygaszone oczy, w których nie dostrzegała miłości tylko gniew. Zrozumiała, że to był błąd, ale to tylko i wyłącznie ich grzech, nie dziecka. Czuła ogromny wstyd, żałowała, że go pokochała.

— Nie mogę uwierzyć...

— Nie martw się, nikomu nie zdradzę, że będziesz ojcem. Możesz już wracać do swojego Paryża, poradzę sobie — powiedziała cicho, choć jej serce nerwowo przyspieszyło. Tak bardzo obawiała się przyszłości, ale nie chciała dać mu tego odczuć. Nie wiedziała, co czuje poza złością. Wytarła twarz od łez i złapała za klamkę.

— Zaczekaj! Nikt nie powinien cię teraz zobaczyć, lepiej ja wyjdę.

Siedział na podłodze, opierając się plecami o łóżko. Westchnął ciężko, czując, jak jego serce przyspieszało, gdy tylko pomyślał o Clarze. Minęło dziewięć lat, ale wciąż nie potrafił sobie wybaczyć, jak ją wtedy potraktował. Jak zwykle wybrał ucieczkę, wystraszył się konsekwencji, odpowiedzialności. Najpierw ją oskarżył, wyparł się swojego dziecka i pozostawił ją zupełnie samą. A potem, gdy wrócił, było już za późno. Wiedział, że to przez niego umarła.

Przeczesał dłońmi włosy, których pojedyncze kosmyki opadały mu na czoło, kiedy odnalazł swoje marne odbicie w lustrze.

— Jesteś cholernym tchórzem, Edoardo — powiedział do siebie. — Cholerny tchórz! — Podniósł ton, zaciskając pięści. W jego oczach pojawiły się łzy, które wsiąkały w zarost, ale nie zamierzał ich wycierać.

Czuł, jak jego oddech staje się coraz cięższy, twarz i oczy zaczerwieniły się, zaczęły drżeć mu dłonie, a po chwili już całe ciało. Zaciśniętą pięść przyłożył do ust, jakby próbował stłumić ból, choć wiedział, że to na nic. Zasłużył na cierpienie, ale to wciąż było zbyt mało, żeby porównać z tym, co czuła Clara. Był winien jej cierpienia i śmierci. Oddałby wszystko, żeby ją odzyskać.

Patrzył w lustro, ale nie widział już siebie, tylko swoją córkę. Dziewczynkę o pięknych szafirowych oczach, które tak bardzo przypominały oczy Clary, i długich, jasnych włosach, częściowo spiętych kolorową wstążką. Miał wrażenie, że słyszy jej beztroski śmiech, ale znów poczuł, jak ściska go serce. 

Przetarł twarz dłońmi i z trudem podniósł się z podłogi, gdy zauważył potłuczoną, porcelanową laleczkę, którą zostawiła Aurelia. Nie umiał jej wyrzucić ani nie miał śmiałości jej posklejać. Bał się nawet ją ruszyć, nie chciał, żeby rozpadła się jeszcze bardziej.

Rozejrzał się po sypialni i zrozumiał, że nie może dłużej już uciekać. Zbyt długo unikał odpowiedzialności za swoje słowa, czyny i myśli. Ranił wszystkich wokół siebie, żeby tylko zatracić się w bólu i zapomnieniu. Popełnił w życiu zbyt wiele błędów, za które w końcu chciał zostać rozliczony. Musiał spróbować.

Nie zastanawiając się dłużej, sięgnął po płaszcz, złapał klucze i wybiegł z domu. 




Witajcie kochani w dwudziestym piątym rozdziale! 

I co myślicie, jak wam się podobało? Podzielcie się wrażeniami. Można powiedzieć, że nastąpił jakiś przełom. 

Jeśli zauważyliście jakieś błędy, literówki albo coś wam nie leży, to śmiało piszcie. Jestem ogromne wdzięczna za każdą wskazówkę, komentarze i gwiazdki. Dziękuję! <3 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro