Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XIII. Upust emocji


Rozpadała się na kawałki, wciąż słysząc jego oskarżycielski ton głosu. Znów chciał wzbudzić w niej poczucie winy. Chociaż wiedział, że ono nigdy w niej nie zgasło. Cierpiała tak samo, jak on, a nawet bardziej! Dlaczego wciąż potrafił tylko oskarżać? Dlaczego nie chciał zrozumieć, co czuje? Nie znosiła, jak ją traktował, ale nie pozostawiał jej innego wyjścia. Nie wiedziała, co ma już robić? Tylko prowokacją mogła wyciągnąć z niego pogrzebane uczucia. Walczyła o ich małżeństwo, choć teraz pierwszy raz poczuła się zupełnie bezsilna i zmęczona.

Siedem lat temu została żoną mężczyzny, którego szczerze pokochała. Gervais wyciągnął ją z ciemności, w której wtedy wydawało jej się, że utknęła. Był jej wybawieniem. Zapewnił bezpieczeństwo i otoczył miłością do czasu, gdy ich życie nie spowiła ciemność całkowicie zasłaniająca ich słońce. Zaćmienie nie zniknęło jednak od razu, lecz trwa nieustannie od sześciu lat. Czy tak miało wyglądać jej życie?

Aliénor stanęła nad małym grobem i przyjrzała się wyrytym literom, które układały się w imię i nazwisko — Maurice Louis Chalamet. Gdyby tylko mogła, oddałaby wszystko nawet swoje życie, żeby nie musiała więcej tutaj przychodzić... 

Przecież jego miejsce było w domu razem z rodzicami! Powinien psocić, budzić ich z samego rana, opowiadając, co mu się przyśniło, mówić co chciałby zrobić, gdzie pojechać, co zobaczyć. Powinien krzyczeć, biegać, bawić się i uczyć. Powinien żyć, nie leżeć w ciemnym i ziemnym grobie zupełnie sam.

Marzyła o nim. Marzyła o dniu, w którym weźmie go w swoje ramiona. Ucałuje i przytulili. Miał sprawić, że zacznie nazywać się matką. Jednak nie było jej dane usłyszeć jego głosu, śmiechu, a nawet płaczu. Nie widziała jego uśmiechu. Nie tuliła go każdej nocy do snu. Nie uczyła pierwszych kroków. Nie pocieszała, gdy był smutny.

— Witaj, mój maleńki... — załkała, wodząc dłonią po drżących wargach. — Mój syneczku, n-nie mogę się pogodzić, ż-że tutaj ś-śpisz... — Wciąż wpatrywała się w metryczkę chłopca, gdy jej oczy zamazały się łzami, które strumieniami spływały po policzkach. Znów poczuła ból w piersiach. Jakby ogień pochłonął jej ciało. Dlaczego więc wciąż tutaj stała? Przecież powinien po niej zostać sam proch.

 Odczuwała mocne bicie serca, które przecież powinno zatrzymać się razem z jej synem. Zdzierała sobie gardło, płacząc za swoim jedynym dzieciątkiem. Nie mogła złapać już tchu. Była już bardzo słaba. I upadła na kolana.

Dłońmi wodziła po płycie nagrobnej, jakby głaskała swoje dziecko. Gdy zamykała oczy, widziała jego śliczną twarzyczkę. Tęskniła za nim. I za momentami, których już nigdy razem nie przeżyją. Znów przypomniała sobie dzień narodzin, który nigdy nie miał stać się dniem jego śmierci.

 Był 23 października 1918 roku, gdy Gervais przywiózł ją do szpitala. Podtrzymywała swój brzuch, czując coraz silniejsze skurcze, które rozrywały ją od środka. Tak bardzo ją bolało. Marzyła, żeby mieć już w objęciach swoje maleństwo.

— Boję się, Gervais — powiedziała między skurczami, gdy mąż otworzył jej drzwi i pomógł wysiąść z samochodu.

— Spokojnie, wszystko będzie dobrze. — Chwycił jej roztrzęsione dłonie i pocałował. — Jesteś silna, poradzisz sobie, zobaczysz. Niedługo będziesz trzymała w objęciach nasze dziecko. — Odrzucił kosmyk z jej twarzy i pocałował ją w czoło. Rozpalone czoło. Przeraził się i szybko uśmiechnął, żeby ukryć swój strach. Wsunął jedną dłoń pod jej kolana, a drugą na plecy. I podniósł ją, gdy znów poczuła mocny przypływ atakującego skurczu. Zawiązała dłonie wokół jego szyi i głośno zawyła.

Był wystraszony, w końcu pierwszy raz miał zostać ojcem. Nie wiedział, jak ma się zachować, działał intuicyjnie. Ale nie martwił się, zawsze dostawał to, co chciał, dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

Marzył o synu, któremu w przyszłości przekazałby rodzinny interes. Ale gdyby urodziła się córka i odziedziczyłaby urodę po swojej matce, mógłby nazywać się szczęściarzem, mając przy sobie dwie najpiękniejsze kobiety.

  — Doktora! Moja żona rodzi! — krzyknął, będąc już w środku.

Delikatnie odłożył żonę na wskazanym przez pielęgniarkę łóżku. Ucałował ją w czoło i poczuł, jak mocno ścisnęła jego dłoń. Znów dopadł ją skurcz, wrzasnęła, podciągając sukienkę ponad kolana, gdy po udzie spłynęła stróżka gęstej krwi, którą od razu zauważył Gervais.

— Proszę, niech pan już wyjdzie — zawołała jedna z pielęgniarek, wyprowadzając go na korytarz.

Zanim zamknięto drzwi, zdążył jeszcze zobaczyć, jak pomagają jej się rozebrać. I nic już więcej nie mógł zrobić. Teraz pozostało mu tylko czekać. Nie umiał tak stać pod drzwiami, zaczął więc spacerować po korytarzu. Wciąż docierały do niego coraz przeraźliwsze krzyki żony. Oparł ramiona o ścianę, przymknął oczy i wypuścił powietrze ustami. Nawet nie próbował sobie wyobrazić, co działo się za zamkniętymi drzwiami.

Chciał być gotowy, aż go zawołają i będzie mógł wziąć swoje dziecko w ramiona. Ale coraz bardziej się niecierpliwił. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nie mógł dłużej stać ani tym bardziej siedzieć. Musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Uspokoić myśli, gdy wciąż tylko słyszał przerażające krzyki swej żony. Dlaczego tak długo to trwa? Trzęsącymi się dłońmi zapalił papierosa. Zaciągnął się i spojrzał w niebo pokryte gęstymi szarymi chmurami, zwiastującymi deszcz. Miał nadzieję, że gdy wróci do środka, jego dziecko już się narodzi.

Drzwi jednak wciąż były zamknięte. Musiał czekać. Westchnął ciężko i usiadł na krześle. Poczuł ścisk żołądka. Denerwował się. Nie miał już nawet poczucia czasu. Wciąż tylko oczekiwał na płacz dziecka, ale krzyki żony nie ustępowały. Jej głos był coraz bardziej zachrypnięty, nasiąknięty bólem i zmęczeniem. Nie mógł przecież tak spokojnie siedzieć pod drzwiami i tylko czekać. Czy poród może tak długo trwać? Podniósł się z miejsca i podszedł pod drzwi, gdy nagle usłyszał wrzask. 

Przerażający płacz, który nie należał do noworodka. Otworzył drzwi i zobaczył Aliénor w kałuży krwi. Zupełnie wyczerpana, ledwo zipiąca. Nie mogła złapać tchu. Czerwona twarz pokryta rzewnymi łzami. Nie mogła się uspokoić, gdy w swoich objęciach trzymała niemowlę z zaciśniętymi powiekami i sinymi usteczkami.

Gervais poczuł, jak sztywnieje jego ciało. Nic nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Spojrzał na pielęgniarki z umazanymi krwią fartuchami, wzruszone i bezradne spuściły głowy i wyszły. Jedynie lekarz do niego podszedł i rzekł ściszonym głosem:

— Przykro mi, robiliśmy wszystko, żeby uratować pańskiego syna, ale było już za późno. Wyrazy współczucia. — Dotknął jego ramienia i zniknął, zanim Gervais zdążył się spostrzec. Syna? Urodził się chłopiec, o którym tak bardzo marzył. I stracił, zanim wziął go w ramiona. Spojrzał na zrozpaczoną żonę, która wciąż trzymała maleństwo. Poczuł, jakby ktoś wbił mu sztylet w serce albo właśnie mu je wyrwał.

 — Dokąd oni poszli? Dlaczego nie ratują naszego synka? — zawołała drżącym głosem. Głaskała go po główce, wpatrując się w jego śliczną twarzyczkę, na którą kapały jej łzy. Gdyby tylko matczyne łzy mogły uzdrawiać... — Jest taki maleńki...powinien być razem z nami, dlaczego nam go odebrano?

Gervais podszedł bliżej żony i spojrzał na swojego syna. Wyglądał jakby spał. I za moment miałby się obudzić. Otworzyłby swe oczka, poruszyłby delikatnie swoimi rączkami, krzywiąc się do płaczu. Ale on wciąż milczał. I milczeć miał już na wieki. 

Wziął chłopca w ramiona i ucałował jego lico. Przyjrzał się jego zaczerwienionej twarzyczce, okrągłym policzkom, ciemnym gęstym włoskom, ciemnej oprawie oczu i zaciśniętym piąsteczkom. Gdy po jego policzkach spłynęły łzy, których nie zamierzał wstrzymywać. To miał być najpiękniejszy dzień w ich życiu. Narodził się upragniony syn, który miał dopełnić ich rodzinę. A teraz go stracili. Tak szybko. Czy czas miał teraz jakiekolwiek znaczenie? Ich syn umarł. Odszedł, zanim nadali mu imię.

— Nazywasz się, Maurice Louis Chalamet.

 

Wciąż pamiętała jego zapach. Zasnął, a tak bardzo chciała go obudzić. Tak bardzo chciała, żeby wtedy zapłakał. Żeby otworzył swe oczka. Nawet się nie zastanawiała, do kogo jest bardziej podobny. Błagała jedynie Boga, żeby przywrócił mu życie. Żeby go nie zabierał. Czym sobie zawinił? Przecież nie mógł zgrzeszyć? Był nieskazitelny, niewinny. I taki maleńki. Czy grzechy rodziców odebrały mu życie?

Świat się dla nich zatrzymał, czas przestał mieć znaczenie. Nie pomogły modlitwy, błagania. Skończyło się ich wymarzone jutro. I chociaż słońce wschodziło każdego ranka, to mieli wrażenie, że już nie dla nich.

Zamiast w kolebce Maurice spał w trumience. Nie usłyszał kołysanek, tylko wnoszone modlitwy. Nie doświadczył matczynego ciepła i ojcowskiej miłości. Odszedł, pozostawiając po sobie ogromną pustkę nie do zastąpienia.

Aliénor nigdy nie chciała zostawiać go samego, najtrudniej było tuż po pogrzebie. Codziennie przesiadywała przy jego grobie. Był przecież taki maleńki, potrzebował jej miłości i bliskości. Był dla niej najważniejszy. Opowiadała mu o wszystkim, co powinna usłyszeć od niego. O czym śniła, co zamierzała zrobić, zobaczyć. Chciała, żeby czuł jej obecność. 

Wytarła mokre policzki, z trudem powstrzymując kolejne łzy. Opuściła cmentarz. Zawsze wybierała najdłuższą drogę powrotną, żeby odetchnąć i pomyśleć. Obserwowała ludzi, a zwłaszcza matki z dziećmi. Była zazdrosna o ich szczęście. Mogła jedynie wyobrażać sobie jakim chłopcem byłby jej Maurice. Wyobrażać nie doświadczać. Wiedziała, że tęsknota za nim nigdy nie minie.

Zatrzymała się na chodniku, podniosła głowę i przymknęła oczy, gdy promienie słońca musnęły jej policzki. Uśmiechnęła się i nagle poczuła, jak wpadła na nią roztrzęsiona dziewczynka. Już chciała uciec, gdy Aliénor dotknęła jej dłoni, a ona nie odrzuciła jej dotyku. Wstążka na jej głowie znacznie się poluzowała, wypuszczając kilka niesfornych złotych kosmyków z upięcia. Delikatnie odsłoniła jej śliczną twarzyczkę, która pokryła się purpurą. A w jej oczach nieustannie gromadziły się łzy. 

 — Zgubiłaś się?

Aliénor wyciągnęła z torebki bawełnianą chusteczkę i zbliżyła się do dziewczynki, która od razu się cofnęła. Była bardzo wystraszona. Znów chciała uciec, schować się, żeby nikt jej nie znalazł, a zwłaszcza ojciec, który właściwie przestał nim być. A może nigdy nim nie był? Wciąż słyszała jego zagniewany głos i znów chciało jej się płakać. Dlaczego tak bardzo ją nienawidził? Dlaczego nie chciał jej pokochać?

— Już dobrze, nie bój się. Pomogę ci, jeśli powiesz mi, co się stało? — Wytarła jej mokrą od łez twarz i pogłaskała po policzku. Uśmiechnęła się do dziewczynki, która nieśmiało podniosła swoje załzawione oczy.

— Chcę do mojej mamy — odezwała się cicho.

Pani Chalamet przyjrzała się szafirowym tęczówkom dziewczynki i zaczęła rozglądać się za kobietą, która przecież powinna wyróżniać się wśród przechodniów. Dlaczego wciąż nikogo takiego nie widziała? Może potrzebowała więcej czasu? Nie wiedziała, ale nie zamierzała zostawić dziewczynki samej, gdy znów zalała się łzami.

— Spokojnie, zaraz ją odnajdziemy, tylko już nie płacz.

— Moja mamusia nie żyje! — krzyknęła rozżalona.

 Znów obniżyła spojrzenie i zaczęła się trząść. Jej drobnym ciałkiem szarpały emocje, z którymi nie umiała już sobie poradzić. Zaczęła się dławić łzami, próbując złapać haust powietrza. Wciąż czuła ogromną gulę w gardle. Tak bardzo się bała. Pragnęła zniknąć. Wrócić do domu. Do ludzi, którzy ją kochają.

Na ulicy coraz wyraźniej było słychać wołanie. Aliénor odetchnęła z ulgą. Uspokoiła się, bo to oznaczało, że dziewczynka, która wciąż stała obok niej, po prostu się zgubiła. Złapała ją za rączkę i zaczęła się rozglądać za człowiekiem, który być może jej szukał. Wtedy usłyszała męski głos, który nieustannie powtarzał imię „Aurelia". Kucnęła przed dziewczynką, którą złapała za rączki.

— Masz na imię...

— Aurelia! — zawołał Edoardo.

Aliénor spojrzała na niego, gdy odciągnął od niej Aurelię. Poznali się, chociaż słowem się do siebie nie odezwali. Nawet nie kiwnęli głową. Byli jak osłupieni, woleli udawać, że się nie znają, tylko dlaczego? Wciąż wpatrywali się w siebie bez słowa. Od razu zauważyła jego pokrwawioną koszulę i opuchnięty nos. Zaczęła się zastanawiać... ale przecież nie musieli się sobie tłumaczyć. Gdyby tylko można było czytać ludziom w myślach... na pewno oboje by z tego skorzystali.

— Chcę wrócić do domu! — Przypomniała o sobie Aurelia.

Edoardo od razu podniósł ją na ręce. Poczuł tylko, jak zawzięcie uderza go pięściami w plecy, a czubkami trzewików kopie w jego uda. Wypuścił powietrze nosem, zacisnął zęby, podtrzymując ją jedną ręką. Nie zamierzał jej upominać, wiedział, że zasłużył. Na każdy jej gest i każde słowo. Był winien jej smutku i nagłej histerii. Słyszał, jak szlochała, czuł jej oddech na swoim karku. Ale wciąż milczał, nie chciał nic do niej mówić, nie chciał jej jeszcze bardziej podburzać. Wolał, żeby wyrzuciła cały swój gniew, niż gdyby miała wyłączyć w sobie emocje. Wiedział, że w końcu się uspokoi. Odciągnął wzrok od Aliénor i postanowił wrócić do domu.

— Nie do twojego domu, tylko do Genui. Nie jesteś już moim papą, nie chcę cię tak samo, jak ty nie chcesz mnie! — krzyknęła do niego po włosku. 

Emese usiadła przy niewielkim stoliku, który zajmowała razem z mężem. Odłożyła torebkę i zerknęła na żeliwną konstrukcję, która niknęła pod płaszczem ciemności. Szybko zaczęła rozglądać się za ukochanym. I w końcu dostrzegła go w tłumie, jak tańczył z piękną paryżanką. Choć oddaleni od siebie, złapali ze sobą kontakt wzrokowy. Emese z uśmiechem uniosła kieliszek czerwonego wina i przybliżyła do ust, gdy dosiadł się do niej nieznajomy.

Muzyka grała tak głośno, że nie była w stanie usłyszeć, co do niej mówił. Zbliżyła się więc do niego i uśmiechnęła zalotnie. Zerknęła na Alberto, który tańczył już na skraju parkietu. Upewniła się, że na nią patrzy i zaczęła bawić się perłami zawieszonymi na swojej szyi. Upiła kolejny łyk wina i poczęstowała się papierosem, którym nie zdążyła się zaciągnąć. 

— Wybaczy pan, ale chciałbym teraz zatańczyć z moją żoną — zwrócił się do mężczyzny i wyciągnął dłoń do Emese.

Uśmiechnęła się. Wiedziała, że do niej przyjdzie. Podziękowała za towarzystwo i podała dłoń mężowi. Emese miała na sobie długą kolumnową suknię z połyskującego czerwonego atłasu z odkrytymi plecami i ramionami. Okrągły dekolt ozdabiał sznur z pereł. Krótkie delikatne fale przylegały do głowy. Opaska z piórkiem lekko nachodziła na czoło. Piwne oczy podkreślone były ciemnym cieniem, a usta czerwoną szminką. Alberto ubraną miał marynarkę z kamizelką, białą koszulę z krawatem w ukośne paski. Spodnie z szeroką nogawką. I włosy gładko zaczesane do tyłu.

Młody Oliveto objął talię żony, łącząc się z jej dłonią. I przyciągnął jej ciało do swojego. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. I zaczęli wirować w tańcu. Wczuli się w rytm. Podniósł swą dłoń nad jej głową i obrócił. I znów złączyli się, balansując swoim ciałem. Ich oddechy stawały się coraz cięższe. Tętno się podwyższyło. A serca kołatały, jakby chciały wyskoczyć im z piersi. Odczuli pożądanie. Coraz bardziej pragnęli siebie. Nie odrywali od siebie wzroku. Nie słyszeli już orkiestry, tylko przyspieszone bicie swoich serc. Emese wydęła kokieteryjnie usta, gdy Alberto odchylił ją do tyłu. Wyciągnęła szyję, którą powąchał, zahaczając nosem aż do dekoltu. I znów przyciągnął do siebie, wodząc dłońmi po jej rozpalonej skórze. Emese przybliżyła się do jego skroni pokrytej drobinkami potu i szepnęła mu do ucha:

— Chodźmy już.

Ledwo zatrzasnęli za sobą drzwi swojego apartamentu. Nie odrywali od siebie ust, które teraz tak gwałtownie całowali. Ich ciała płonęły. Pragnęli siebie. Alberto przysunął ją do ściany i zaczął namiętnie całować jej szyję, obojczyki, ramiona i dekolt. Podwinął jej aksamitną suknię i przeciągnął dłonią po udzie.

Emese odczuła, jak pulsuje jej całe ciało. Miała wrażenie, jakby wbiła się w ścianę. Przymknęła powieki i wypuściła powietrze przez rozchylone wargi. Nie mogła złapać oddechu. Mąż rozbudził w niej jeszcze większe pragnienie. Przyciągnęła go do siebie i wsunęła mu dłonie pod koszulę. Musnęła skórę za uchem. Oparła czoło o jego czoło. I uśmiechnęła się promiennie.

— Pragnę cię, Alberto. Tak bardzo cię...

Przyłożył palec do jej ust. Spojrzał jej głęboko w oczy. I skradł jej pocałunek. Podniósł ją w swoje ramiona i przeniósł do sypialni. Zsunął z jej ramion atłasową suknię. Zrzucił z siebie koszulę i stanął przed nią nagim torsem, który czule dotknęła z szeroko rozstawionymi palcami. Zaczęła go całować po brzuchu, obojczykach i szyi. Ponownie zbliżyła się do jego ust i pocałowała go z ogromną delikatnością. Alberto ujął jej twarz w obie dłonie, po czym złapał ją w pasie i położył na łożu, przykrywając swoim ciałem. Opuszkami palców wodził po napiętej skórze żony. Spletli swe dłonie, oddając się namiętnym pocałunkom. Uniosła ich błogość. Rozpaleni poczuli rozkosz.

Nad ranem Emese obudziła się przyklejona do nagiego torsu męża. Przyjrzała się jego śpiącej twarzy. Uśmiechnęła się, delikatnie przegryzając dolną wargę. Była przy nim taka szczęśliwa. Cieszyła się, że była jego żoną. Tak bardzo go kochała. I nie wyobrażała już sobie życia bez niego. Wzajemnie się uzupełniali, tworząc jedność. Dotknęła swoich policzków. Zrobiło się jej gorąco. A może wciąż nie ostygła po namiętnej nocy? Musnęła go w pierś. Ściągnęła z siebie jego ramię i podniosła się z łóżka, tak żeby go nie obudzić. 

Narzuciła na ramiona koronkowy peniuar, który zawiązała w pasie. Spojrzała na podłogę, na której leżała jej czerwona suknia, jego koszula i spodnie. Na palcach przeszła do łazienki. I chociaż ocuciła twarz zimną wodą, wciąż czuła jak jej gorąco. Wróciła więc do sypialni i zerknęła na męża, który wciąż spał. Otworzyła okno i pociągnęła haust porannego chłodu. Objęła się ramionami, wpatrując się w miasto. I uśmiechnęła się, wspominając ich wspólną noc. Dotknęła swoich ust, które wczoraj mąż tak żarliwie całował.

Usłyszała głosy i wyjrzała z okna. Pod przeciwną kamienicą siedziały żebrzące dzieci. I od razu pomyślała o swoim rodzeństwie. Czy oni też musieli walczyć o każdy dzień? I o każdy okruch czerstwego chleba? Podczas gdy jej i Márii niczego nie brakowało w Genui. Miały ciepłe łóżko, jedzenia pod dostatkiem. Mogły się bawić i uczyć. Na dodatek zyskały rodzinę, o której istnieniu nie wiedziały. A oni byli zupełnie sami. Bez najbliższych. W dzień i nocy. W mroźną zimę i gorące lato.

Wzruszyła się i jednocześnie zezłościła na samą siebie. Była teraz w Paryżu, a przecież mogła wybrać podróż do Budapesztu. Mogła tam pojechać i spróbować ich odnaleźć i odzyskać. Tak bardzo za nimi tęskniła. A wciąż nic z tym nie zrobiła. Dlaczego wciąż się bała? Dlaczego uparcie wolała trzymać ich w pamięci, skoro tak bardzo pragnęła się do nich przytulić?

Spojrzała na swoją obrączkę i poczuła się głupio. Była z mężem w podróży poślubnej, a wciąż wracała do przeszłości. Jak to o niej świadczyło? Przecież powinna skupić się na swoim małżeństwie, a tymczasem wszystko przypominało jej Andrása i Katalin. Ale przecież nie mogła się ich wyrzec! A może powinna pogodzić się z przeszłością? Minęła już prawie dekada, a oni wciąż się nie odnaleźli. Czy dalej są w Budapeszcie, a może minęli się na ulicy? A co jeśli już się nie rozpoznają? 

Lepiej było mieć nadzieję, niż zupełnie ją stracić. Lepiej było pozostawić pytania bez odpowiedzi. Z przerażenia i nieustającego bólu pozwolono by strach, zaplótł się wokół prawdy. Ale czy to nie jest oszustwo?

Poczuła ciepło rąk męża, gdy objął ją w pasie. A klatką piersiową przykleił się do jej pleców. Szybko przetarła mokrość swoich powiek. Delikatnie musnął ją w szyję. Wzdrygnęła się. Odwrócił ją do siebie. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował.

— Jak się czujesz? — zapytał, patrząc prosto w jej piwne oczy, w których dostrzegł smutek.

— Dobrze. — Uśmiechnęła się, próbując go przekonać do swojej odpowiedzi. Starała się panować nad emocjami, ale nie była w stanie dłużej wpatrywać się w łagodność jego oczu. — Pójdę się przebrać.

— Widzę, jak tłumisz w sobie ból. Powiedz mi, jak naprawdę się czujesz?

Złapał ją za łokieć, powstrzymując przed ucieczką. Nic mu nie odpowiedziała. Skrzyżowała tylko dłonie i odwróciła wzrok. Chciała zniknąć.

— Kocham cię, wiesz? — powiedział i wsunął dłonie w jej miękkie wciąż nieułożone włosy. — Zawsze troszczyłaś się o wszystkich, pozwól, że teraz to ja zatroszczę się o ciebie.

 — Przepraszam cię, Alberto, wiem, że to nasza podróż poślubna. Wiem, że to miał być czas tylko dla nas, ale już dłużej nie potrafię udawać i nie chcę cię oszukiwać. — Łzy rozmazały się na ciepłych policzkach. — Mówią, że czas leczy rany, a co jeśli nigdy się nie zagoją? To tak bardzo boli, Alberto, nie umiem się pogodzić, że ich straciłam... że tak nagle zniknęli... — Załamał jej głos i szybko przełknęła ślinę. Poczuła ucisk w piersiach i znów chciało jej płakać. Na szczęście miała przy sobie męża, który mocno ją przytulił. I podzielił strach na pół, tak jak obiecał. Znacznie się uspokoiła. — Pamiętam tamten dzień, gdy byliśmy zmuszeni wyjechać... András powiedział, że mamy się pakować, a ja nic nie rozumiałam. Przed wyjściem z domu zdążyłam się pokłócić z Katalin, chociaż już nie pamiętam, o co. Pewnie o jakąś głupotę. Gdy byliśmy już przed dworcem, posprzeczałam się z Andrásem. On jako jedyny znał prawdę, wiedział, że ojciec nie żyje i nic nam nie powiedział. Nawet się nie domyśliłam, bo widziałam tylko czubek własnego nosa. A teraz wiem, że musiał przed nami udawać, ukrywał tylko swój ból. — Oderwała się od torsu męża, gdy łzy znów zebrały się w jej oczach. — Wkurzali mnie, gdy byliśmy dziećmi, ale teraz tak mi ich brakuje. Powiedz mi, jak mogę mniej myśleć? Jak mogłabym o nich zapomnieć?

— Nie znoszę patrzeć na twoje łzy. — Delikatnie scałował jej mokre policzki i złapał ją za dłonie, które również ucałował. — Nie chcę dłużej patrzeć na twój ból i tęsknotę za rodzeństwem. Pragnę twojego szczęścia, dlatego zrobię wszystko, żeby odnaleźć Andrása i Katalin. Pojadę do Budapesztu i sprowadzę ich do Genui.

Emese zauważyła zdeterminowanie na jego twarzy. Znów ją zaskoczył. Był przy niej tak, jak obiecał. Wspierał i bardzo ją kochał. Poczuła, jak jej oczy znów zachodzą łzami. Uśmiechnęła się i wpadła mu w ramiona, gdy zadzwonił telefon.  





Witajcie kochani w trzynastym rozdziale! 

I jak wam się podobało? Koniecznie napiszcie co myślicie. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro