III. Rozerwane serce
Edvige upadła na kolana na nierównym dziurawym podeście. Maksymalnie wychyliła się poza barierkę, wyciągając rękę w kierunku biegnącego syna. Ciągle do niego mówiła, próbując przekrzyczeć pracującą lokomotywę. Była rozżalona, ale wciąż starała się trzeźwo myśleć. Czuła jak rozdziera się jej serce. Ból narastał, gdy widziała, jak z każdym ich dobiegnięciem pociąg oddalał się coraz bardziej.
— Boże mój, błagam, nie dopuść do tragedii. Nie rozdzielaj mnie z moimi dziećmi! — jąknęła z ogromną gulą w gardle. Nie mogła powstrzymać łez. Tak bardzo się bała. Zaczęła przeklinać siebie, że pozwoliła im wrócić po maskotkę. To przecież nie było tak ważne, jak życie jej dzieci. Nie chciała myśleć, że może wyjechać bez nich. „Nie mogę was stracić!" Zesztywniała ze strachu. Szybko się otrząsnęła, musiała być silna dla nich. — András, synku! Już blisko! — nawoływała, widząc, z jakim trudem biegnie. Opadał z sił, chociaż wytrwale gonił do przodu. Dopóki lokomotywa nie wyjechała z peronu, wciąż mieli szansę. Nie mogli się poddać.
— Mamo! — Cienki głos Katalin dotarł do Edvige, rozczulając ją jeszcze bardziej. Nie mogła się pogodzić, że jej dzieci wciąż biegły za odjeżdżającym parowcem, przecież powinny być przy niej! — Nie zostawiaj nas!
Roztrzęsiona dziewczynka biegła tuż za bratem. Trzymała w objęciach swojego misia, jednocześnie próbowała odgarnąć pojedyncze pasma włosów z twarzy, gdy kapelusz zleciał jej na plecy, a wstążka owinęła się wokół szyi. Zaczęło kłębić się w niej poczucie winy. Było jej głupio. Gdyby nie wrócili się po misia, teraz wszyscy siedzieliby w przedziale, patrząc na oddalający się dworzec.
— Katalin, złap mnie za rękę! — krzyknął András, wyciągając ją z zamyślenia. Bał się, może nawet bardziej niż młodsza siostra. Wciąż ciążyła na nim prawda, którą znała tylko ich matka. Wiedział, że w swoim czasie wszystko się wyjaśni, ale teraz nie było na to miejsca. Nawet nie chciał się na tym skupiać. Niepotrzebne myśli tylko cofały go przed dobiegnięciem.
— Nie dosięgnę, już nie mam siły! — wrzasnęła rozdygotana. Była zmęczona niekończącą się gonitwą, napływające łzy zamazywały jej obraz. Tak bardzo się bała. Wciąż próbowała dogonić starszego brata, ale czuła jak nogi stawały się coraz bardziej wiotkie i ociężałe. „Nie chcę tutaj zostać..." Wytrwale biegła, zagryzając ból zębami. W końcu złapała Andrása za śliską niemal ociekającą kroplami potu rękę, której nie była w stanie utrzymać. Gdy zaczęła powoli go puszczać, zawzięcie złapał ją ponownie i znacznie silniej przytrzymał.
— Nie zatrzymujcie się! — zadarła się Edvige. Nieustannie wyciągała swoją ścierpniętą rękę do biegnącego syna, który maksymalnie zbliżył się do jej złapania. — Błagam, pomóżcie moim dzieciom! Zatrzymajcie pociąg! — Zdesperowana donośnie zawyła w stronę wagonu. — Już prawie! — Delikatnie dotknęła dłoni Andrása.
Za moment znów mogła wziąć swoje dzieci w objęcia. Wiedziała, że już nigdy nie dopuści do podobnej sytuacji. Nie chciała się już z nimi rozdzielać. Wyciągnęła do niego drugą dłoń, żeby wciągnąć go na podest. Gdy nagle usłyszała rozpaczliwy krzyk młodszej córki. „Nie dam już rady!"
Katalin rozproszyła swojego brata, który odwrócił do niej wzrok. Była wyczerpana ciągłym biegiem, pragnęła tylko przytulić się do piersi matki. András próbował pociągnąć ją do siebie, ale nie potrafiła już ustać na nogach, które coraz bardziej zaczęły się plątać.
Nieszczęśliwie upadła na posadzkę, pociągając za sobą brata.
„Tylko nie to!" — O Boże! — krzyknęła, widząc obraz upadających dzieci. — András, synku! Katalin, moje dziecko! To nie może być prawda! — Roztrzęsiona głośno szlochała. Nie mogła się uspokoić, widząc, jak stoją na krawędzi peronu. „Dlaczego nas rozdzieliłeś? Dlaczego pozwoliłeś, by tutaj zostali? Obwiniaj mnie do woli, odbierz mi duszę, tylko oddaj mi moje dzieci! Nie doprowadzaj mnie do utraty zmysłów!" wrzasnęła, kierując słowa ku górze. Z przerażenia nie mogła złapać tchu. Poczuła, jakby zdarto z niej skórę i wyrwano wciąż bijące serce. Jakby umarła za życia. — Zatrzymajcie pociąg! Tam są moje dzieci! Moje dzieci! — Zawyła z bólu. Nie potrafiła odciągnąć od nich wzroku. Chciała do końca na nich patrzeć. Do końca wierzyć, że są bezpieczni. Tak bardzo bolał ją ten widok, nie mogła się pogodzić, że wyjechali...bez Andrása i Katalin. Winiła siebie. Tylko siebie.
☙
Mimo że letnie słońce ogrzewało wybrzeże Genui, dla niej jasność zgasła lata temu. Nic już nie było takie samo. I nie mogło być... chociaż życie toczyło się dalej. Edvige nie wymazała przeszłości ze swojego życia, nie mogłaby pozbyć się utęsknionych kadrów, które teraz stanowiły dla niej największą wartość. Nie dopuszczała do siebie koszmarnych myśli i nie przestała wierzyć w odnalezienie Andrása i Katalin... choć minęło już prawie dziesięć długich lat rozłąki.
Dlaczego nikt wcześniej nie potrafił odnaleźć jej dzieci? Gdzie mógł się ukryć czternastoletni chłopiec i dziewięcioletnia dziewczynka? Dlaczego stali się niewidzialni?
Miała wrażenie, że wciąż nie odpokutowała swoich win, choć nieustannie zawierzała Bogu swoje modlitwy. Głęboko w sercu ukryła swój ból, nad którym lamentowała nocami. W ciągu dnia nie chciała pokazywać swojej żałości. Łzy nie roztopiły jej rozpaczy. Musiała być silna dla córek, które przecież cierpiały tak samo, jak ona. Straciły ukochanego ojca, rodzeństwo i bardzo potrzebowały jej miłości. Tęskniła i żyła z ogromnym pragnieniem, że znów ujrzy swoje dzieci. Ta myśl uwalniała ją z ciągłego niepokoju. I przepełniała nadzieją.
Edvige odciągnęła pojedyncze pasmo, które przyplątało się przy jej twarzy. Zawiesiła spojrzenie na dwuskrzydłowej bramie, na której szczycie zawieszony był żeliwny krzyż. Przychodziła tutaj prawie codziennie od dziewięciu lat, a mimo to wciąż towarzyszyły jej te same emocje, gdy pierwszy raz musiała się z nim pożegnać.
Poczuła delikatny dotyk, który wplątał się w jej dłoń. Uśmiechnęła się do dziewczynki i pogładziła ją po długich jasnych puklach włosów. Stanęły na ścieżce niewielkiego cmentarza, gdy przed nimi ukazała się panorama równomiernie rozstawionych grobów, które kontrastowały z soczystą zielenią trawnika. Kamiennymi stopniami schodziły w głąb, aż w końcu zatrzymały się w ostatnim sektorze, z którego widok wznosił się na wzgórza pokryte zielenią.
Zatrzymały się przed dziecięcym grobem. Edvige uśmiechnęła się, spoglądając na wyrzeźbionego aniołka, który tak bardzo przypominał jej Tivadora. Odszedł, pozostawiając po sobie ogromną pustkę, nie do zastąpienia. Nie poznał piękna świata, bo już musiał się z nim żegnać. Nawet nie zdążył dobrze nauczyć się mówić...
Odszedł za wcześnie, zbyt wcześnie. Od dziewięciu lat spał w zimnym grobie, zupełnie osamotniony. Nie zdążył zasmakować życia, bo śmierć gwałtownie przykryła go grubą warstwą ziemi.
W sypialni tliło się jedynie światło świec, gdy Edvige czuwała przy swoim najmłodszym dzieciątku. Mimo ciągłej zmiany okładów temperatura wciąż nie opadała. Była przerażona, choć nie dawała tego po sobie poznać. Chciała dać mu siłę i wolę do walki. „Mój maleńki, jestem przy tobie" wyszeptała i ucałowała go w rozpalony policzek. Nie umiała patrzeć na cierpienie swojego dziecka, gdyby tylko mogła... zabrałaby jego ból i oddała sobie. Z trudem powstrzymywała łzy, nie chciała, by patrzył na jej bezradność. Siedziała przy nim, trzymając go za rączkę.
— Wszystko będzie dobrze, synku. Wydobrzejesz i wyjdziemy z dziewczynkami na długi spacer brzegiem morza — przekonywała chłopca, który reagował na jej słowa. Delikatne łzy spłynęły po jej policzkach, które momentalnie przetarła. Posłała do niego uśmiech, ale chłopiec nie miał siły na okazywanie emocji.
Tivador charczał. Zalegająca wydzielina w płucach uniemożliwiała mu oddychanie. Okrągłą buzię nie upuszczały płomieniste wypieki, jasną grzywkę pochłonęły krople potu. Oczy miał przekrwione i załzawione, mimo to patrzył na swoją matkę z litością i spokojem. Choć powieki stawały się coraz cięższe, nie chciał jeszcze zasypiać. To jeszcze nie był dobry moment.
Nie mogła dłużej patrzeć, jak jego drobniutkie ciałko jest zakryte ogromną warstwą kołdry. Wyciągnęła chłopca i zatrzymała w swoich objęciach. „Mój maleńki, Tivadorze" ucałowała go i zaczęła głaskać po jasnych falujących włosach. Chciała, żeby czuł jej bliskość. Był jeszcze taki maleńki. Nie powinien umierać! Podniosła wzrok, prosząc Boga o uratowanie jej dwuletniego chłopca.
Czuła okropną gulę w gardle, ale mimo to zaczęła śpiewać mu kołysankę, którą zawsze słuchał do snu. Nie powstrzymywała już łez. „P-proszę, synku, nie o-opuszczaj mnie" trzymała go w objęciach, widząc, jak powoli gaśnie. Tivador wciąż obserwował ją swoimi dużymi brązowymi oczami z wyrośniętymi długimi rzęsami. Był spokojny i skupiony na rodzicielce — jakby chciał ją zapamiętać.
— P-proszę, Boże, nie o-odbieraj mi syna! — rozżaliła się. Nie znosiła bólu, który rozrywał jej ciało. To tak bardzo bolało. — On jest jeszcze taki maleńki...— wyszeptała. Nie odrywała wzroku od jego pyzatej buzi, głaszcząc jego zaciśnięte piąsteczki. Marzyła, by najgorsze minęło, by wreszcie nastał dzień. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że mogłaby go stracić. — Tak bardzo cię kocham, mój syneczku. — Ucałowała go w czółko, gdy z kącika jego oczka wypłynęła pojedyncza łza. Nic już nie miało dla niej znaczenia. Chciała tylko przy nim być. Rozwarte usteczka, przez które ciężko oddychał, powoli zaczęły się zaciskać. Jego wzrok stawał się nieobecny. Chłopiec umierał. Pragnął tylko być w objęciach swojej matuli, by czuć jej ciepło i miłość.
Edvige zaprzeczała, kiwając głową. Trzymała w objęciach najdroższego synka z sinymi usteczkami, którego powieki zamknęły się już na zawsze. Nie potrafiła wypowiedzieć ani słowa, tylko gorzko zawyła.
30 kwietnia 1915 roku jej serce pękło po raz kolejny... i wciąż nie potrafiła poskładać swych odłamków. Wylała strumienie łez, nie mogła jednak utopić się w wiecznym smutku. Ból po śmierci Tivadora nie zmalał, towarzyszył jej nieustannie, musiała się jednak nauczyć bez niego żyć. Zamknęła oczy i uniosła głowę, czując, jak promienie głaszczą jej twarz. Pojedyncze łzy delikatnie spłynęły po policzkach. Podeszła bliżej. Wodziłam palcami po literkach, które układały się w imię jej maleńkiego synka. Dotknęła krzyża, od razu dosięgając do swego serca.
Odmówiła modlitwę i spojrzała na Aurelię. Delikatnie poprawiła czerwoną wstążkę kontrastującą z jej jasnymi włosami. Dziewczynka wpatrywała się w metryczkę chłopca, którego nie zdążyła poznać. Urodziła się, walcząc z przeznaczeniem. Gdyby słuchać tylko sztywnych reguł nigdy nie powinna się narodzić.
— Pójdziemy teraz do mojej mamusi? — zapytała, łapiąc dłoń swojej cioteczki.
Edvige nie mogłaby nazwać się matką, gdyby pozwoliła oddać swoją bratanicę obcym ludziom. Została zupełnie sama, gdy jej młodziutka rodzicielka wydała ostatnie tchnienie, a ojciec... nie był skłonny do okazania jej miłości. Wyjechał zaraz po jej narodzeniu, wznosząc coraz wyższy mur, między sobą a córką. Dlatego Edvige zajęła się wychowaniem dziewczynki, otaczając ją rodzinnym ciepłem i miłością... chociaż wiedziała, że nigdy nie zastąpi jej rodziców.
Uśmiechnęła się potwierdzająco. Nie obracała się już za siebie, wierzyła, że Tivador stał się aniołkiem, czuwającym nad swoim rodzeństwem. Pocieszała się, bo tylko słowa mogły uspokoić jej uwiędłą duszę.
Aurelia gwałtownie puściła dłoń z uścisku, gdy dostrzegła grób swojej matki. Tęskniła za nią, choć nie zdążyła jej poznać. Kochała, choć nie doświadczyła matczynej miłości. Miała tylko słowa cioteczki, które od dawna znała na pamięć. Pragnęła dowiedzieć się o niej więcej, ale nikt nie chciał wspominać przeszłości.
Edvige uśmiechnęła się do bratanicy, która stała już przy grobie. „Dlaczego odebrałeś narodzonemu dziecięciu jego matkę?" odparła, kierując wzrok ku bezchmurnemu niebu. Clara była jeszcze taka młoda, miała całe życie przed sobą, które bezpowrotnie oddała swojej narodzonej córce. Jednocześnie straciła ojca, który wystraszył się rodzicielstwa. Stchórzył. Nie chciał za nią odpowiadać, a tym bardziej się nią opiekować, nie interesował się jej zdrowiem, nie czuwał nad snem. Rzadko pojawiał się w rodzinnym domu, bo wiedział, jak bardzo czekała na niego Aurelia.
„Clara Moncini" powtórzyła w myślach. — Dlaczego mama miała inne nazwisko? — zapytała Aurelia, wpatrując się w jej tablicę nagrobną. Podniosła błękitność swoich oczu na ciotkę, która nie wiedziała, co powinna jej odpowiedzieć. Milczała, próbując znaleźć racjonalne wyjaśnienie. — Dlaczego nie nazywała się Di Carlo jak ja i papa? Nie była żoną papy?
„Co mogę ci powiedzieć?" westchnęła. Była bezradna. Aurelia miała niespełna dziewięć lat. Chciała poznać przeszłość, którą wszyscy próbowali przed nią ukryć. Ale to wciąż nie był odpowiedni moment. — Chciałam ci to powiedzieć później, ale powiem już teraz... twój papa niedługo nas odwiedzi. — Uśmiechnęła się do dziewczynki, której oczy rozbłysnęły ze szczęścia.
— Mój papa przyjedzie! — powiedziała podekscytowana. Tęskniła za nim tak samo mocno, jak za matką. Za każdym razem, gdy pojawiał się w Genui, wierzyła, że przyjechał dla niej. By spędzić razem czas. Nie skupiała myśli na przeszłych wizytach, nie czuła urazy, ciągle jednak żyła nadzieją, że ojciec w końcu ją przytuli. Tak bardzo pragnęła jego miłości. — Chciałabym pokazać papie, czego się nauczyłam, myślisz ciociu, że papa będzie ze mnie dumny? — zapytała, szukając w jej słowach potwierdzenia.
— Twój ojciec zawsze będzie z ciebie dumny, bez względu na to, co robisz, zawsze okaże ci swoje wsparcie — odparła z przekonaniem, gdy dziewczynka znalazła ukojenie w jej ramionach. „Nie zawiedź mnie, bracie... nie zawiedź swojej córki" dodała w myślach. Ciężko odetchnęła, wpatrując się w grób młodej kobiety. Zgasła tak nagle, oddając płomień swojego życia maleńkiej dziewczynce.
☙
Wysoki mężczyzna stanął przed rezydencją należącą do hrabiego Ferdinando Di Carlo. Odkąd jego siostra uciekła z węgierskim żołnierzem, pragnął wolności, ale jednocześnie dostępu do głębokiej kieszeni ojca. Nie mógł znieść życia pod jednym dachem z rodziną, która dawno przestała nią być... więc wyjechał.
Dotąd utrzymywany przez hrabiego, który pozwolił mu na odrobinę szaleństwa, której sam nie doświadczył w swojej młodości — urodził się jako najstarszy syn hrabiego Eustachio Di Carlo. Doskonale znał odpowiedzialność za rodzeństwo, później za żonę i dzieci, które nie zamierzały go słuchać i postanowiły żyć po swojemu.
Jednak gdy hrabia dowiedział się, że zostanie ojcem nieślubnego dziecka, momentalnie odciął go od pieniędzy. Wstydził się. Kolejny raz jego dobre nazwisko zostało okryte hańbą.
Edoardo Di Carlo postawił walizkę przed bramą, odciągnął połę płaszcza i wyciągnął z kieszeni papierośnicę. Zaciągnął się, wypuszczając gęsty dym nosem. Zawiesił wzrok na rezydencji, w której się wychował, a teraz wychowywała się jego córka. Czuł, jak napina się jego ciało. Odwrócił wzrok, próbując opanować rozszarpane emocje. Ale czym tak bardzo się stresował? Czego się obawiał?
Wyrzucił niedopałek i przydeptał. Poczuł chwilową ulgę. Chwilową, bo wiedział, że wszystko powróci, gdy tylko przekroczy próg rodzinnego domu. Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze. Ponownie zacisnął w dłoni rączkę walizki. Rozluźnił ramiona i ruszył do drzwi. Nawet kątem okna nie spojrzał na ogród, który teraz w czerwcowym rozkwicie kusił swoim wyglądem i zapachem. Stresował się, że znów będzie musiał się skonfrontować z dziewczynką, która tak bardzo go kochała. A on nie potrafił odwzajemnić jej uczuć.
Dlaczego tylko on miał problem z wyrażaniem uczuć? Dlaczego tak bardzo bał się kochać? Wciąż tylko uciekał. Nawet nie próbował zrozumieć, po prostu znikał.
Zatrzymał się w holu, gdy przywitała go cisza. Ostawił walizkę przy schodach. I odetchnął. Ucieszył się, że przyjechał, gdy domownicy byli zajęci swoim życiem. Chciał, żeby jego przyjazd został niezauważony. Już miał wzbić się po schodach, gdy skierował wzrok do salonu. Zacisnął szczękę i wypuścił powietrze nosem. Jakże się pomylił. Pogładził swój ciemny wąs, gdy dostrzegł swoją matkę. Spodziewał się, co będzie chciała mu powiedzieć, w końcu powtarzała to już od prawie dziewięciu lat.
— Witaj, mateczko — zawołał Edoardo, rozkładając szeroko ramiona. — Wyglądasz jak zawsze kwitnąco. Dobrze cię widzieć. — Ucałował jej dłoń i przytulił, wciągając w nozdrza zapach perfum, które tak bardzo przypomniały mu dzieciństwo.
— Ciebie również, synu. Ciebie również — odezwała się hrabina Costanza. Wciąż nie umiała do niego dotrzeć. Czuła, że zawiodła jako matka. Nie umiała sobie wybaczyć, że nie zdołała wychować go na odpowiedzialnego człowieka. Cieszyła się, że przyjechał, ale wciąż nie mogła się pogodzić, z jaką łatwością odrzucił od siebie córkę.
— Ojca nie ma? — zapytał, przerywając niezręczną ciszę. Rozejrzał się po salonie, w którym stał tylko on z matką. I odwrócił wzrok w stronę holu, żeby zawiesić spojrzenie na drzwiach jego gabinetu.
— Pojechał razem z Lorenzo do portu sprawdzić przeładunek z towarem — odpowiedziała, chociaż już jej nie słuchał. Wiedziała, o kim myślał. — Tutaj nie znajdziesz Aurelii, wyszła z Edvige na spacer — oznajmiła. I zobaczyła, jak bardzo się uspokoił. Odetchnął, choć tętno wciąż przyspieszało. Aż tak bardzo obawiał się spotkania z własną córką?
— Kiedy ty zmądrzejesz, synu? Kiedy staniesz się odpowiedzialnym człowiekiem? Powiedz mi, jaki popełniłam błąd, że nie potrafisz pokochać własnego dziecka?
Odwrócił się do niej i skrzyżował ręce, wpatrując się w soczystą zieleń ogrodu. Poczuł drżenie dolnej wargi i lekko ją zagryzł. Znów napięło się jego ciało. Nie chciał kłócić się matką. Zresztą to nie był odpowiedni czas na wylewanie żalów. Przechylił głowę, wciąż utrzymując spojrzenie na zieleni. Zachłannie wciągał powietrze do płuc.
— Patrz na mnie, jak do ciebie mówię, Edoardo! — Podeszła do niego, chwyciła za gładki czubek brody i głęboko spojrzała w jego oczy. — Aurelia nie jest niczemu winna. Straciła matkę, nim minęła godzina jej życia. A ojciec... udaje, że nie istnieje! — wrzasnęła. Poczuła ukłucie w sercu, które zauważył jej młodszy syn. Próbował coś odrzec, ale momentalnie go powstrzymała. — Czy chociaż raz otoczyłeś ją swoimi myślami w ciągu ośmiu lat jej życia? Pomyślałeś o niej chociaż raz jak o swojej córce? Pomyślałeś, jak się czuje porzucona przez własnego ojca, który przecież powinien być przy niej?
— Matko, proszę... — odezwał się przez zaciśnięte gardło. Szybko przełknął ślinę i wlepił w nią brązowe oczy, wyciągając do niej troskliwą dłoń.
— Mam już dość, Edoardo! Mam dość twojego zachowania i tych ciągłych kłamstw! Jesteś jej ojcem! A ja, jako twoja matka oczekuję, że przed moją śmiercią, w końcu zaopiekujesz się Aurelią! — wygarnęła. Nie chciała dłużej zwlekać ze słowami, które przecież już dawno powinien usłyszeć.
„Po co jej taki ojciec" pomyślał, obniżając wzrok. — Nawet tak nie mów, przecież moja kochana mateczka będzie żyła co najmniej sto lat. — Uśmiechał się. Próbował złagodzić sytuację, ale widział jej nieustępliwy wyraz twarzy. I szczerze się przeraził, przecież to ojciec był tym groźnym, surowym rodzicem, matka zaś zawsze miała łagodną osobowość.
— Wuj Edoardo! — zawołała Emese, która swoim nagłym przybyciem uwolniła go z udręki, do której usilnie przywarła go matka. — Cieszę się, że przyjechałeś! — odrzekła, wpadając w jego ramiona.
— Moja najdroższa siostrzenica... — Przyjrzał się młodej kobiecie, która wciąż uśmiechała się do swojego wuja i babki. — Jakbym mógł nie przyjechać na tak ważną uroczystość w naszej rodzinie. — Ucałował ją w czoło. — Cieszę się razem z wami, w końcu nie ma nic piękniejszego...— Zatrzymał spojrzenie na swojej matce. Wiedział, że musi się ewakuować. Nie miał siły, żeby znów ją wysłuchiwać. Zresztą nie miał zamiaru obnażać się ze swoich uczuć, których wstydził się przed samym sobą. — Alberto ma ogromne szczęście, po ślubie powinien nosić cię na rękach. — Ponownie ucałował przyszłą pannę młodą. — A teraz pozwólcie, że pójdę już na górę, chciałbym trochę odpocząć... po podróży.
— Edoardo, potraktuj moje słowa poważnie — zawołała Costanza. Miała nadzieję, że trochę pomyśli o tym, co zdążyła mu powiedzieć.
☙
Wszedł do swojej starej sypialni. Zatrzasnął za sobą drzwi, opierając się o nie plecami. Dotknął swojej twarzy, wypuszczając powietrze przez rozchylone usta. Roztarł palcami kąciki oczu i rozejrzał się po pustym pokoju, w którym nic się nie zmieniło, odkąd opuścił rodzinny dom. Westchnął. Ściągnął z siebie wierzchnią warstwę ubrania i rzucił na swoje dużo mniejsze łoże, niż to które posiadał w Paryżu.
Na biurku, które stało pod oknem, dostrzegł rysunki, które całkowicie zasłoniły ciemny blat. Chwycił pierwszą z brzegu kartkę i momentalnie poluzował opięty kołnierz. Zadrżał. Znów przyspieszyło jego serce. Wpatrywał się w obraz szczęśliwej rodziny, która w jego rzeczywistości nie powinna istnieć. Wciąż bał się uruchomić swoje serce. Pogładził się po swojej gładkiej żuchwie i odłożył rysunek. Dusił się świadomością. Nie mógł oszukiwać swojego umysłu, który nieustannie przypominał mu o dziewczynce. Była jego córką, gdy on nie potrafił być dla niej ojcem.
Zaczął szukać papierosów po kieszeniach. Dopiero przyjechał, a już czuł, jak nadwyrężył swoje emocje. Drżącymi dłońmi rozpalił papierosa i stanął przy otwartym oknie. Głęboko oddychał. Próbował zapanować nad rozbudzonym sercem, które chciało wyskoczyć mu z piersi.
Tak bardzo chciał uniknąć spotkania z Aurelią. I choć wiedział, że to jest niemożliwe, wolał zwlekać jak najdłużej. Nie chciał być powodem jej smutku.
„Córka". Miał wrażenie, że jego gardło staje w płomieniach. Nie potrafił się odnaleźć. Chciał zniknąć. Uciec. Chociaż wiedział, że gdziekolwiek będzie, jego umysł zawsze przypomni mu o niej. Wyrzucił niedopałek i wtedy zauważył dziewczynkę o pogodnej twarzyczce. „Może wcale nie była taka smutna, jak twierdzą? Może wcale go nie potrzebowała? Zresztą lepiej, żeby żyła z rodziną niż z ojcem, który nie poświęciłby jej czasu". Nie spodziewał się, że w ten sposób pomyśli. „Ojcem?" skarcił się w myślach. Przecież on nie potrafił być ojcem! Odwrócił się od niej zaraz po narodzeniu. I wciąż nie umiał się odnaleźć.
Usłyszał głos, wiedział, że zbliża się do jego sypialni. Zastygł w miejscu. Nie wiedział, co robić! Nie umiał sobie wyobrazić, że otwiera drzwi i z radością wpada mu w ramiona. Nie mogło tak być, bo nie łączyła ich żadna więź. Od jej narodzenia trzymał z nią dystans. Nie angażował się w jej wychowanie... bezpieczniej było oddelegować opiekę innym, bardziej doświadczonym.
Poczuł kołatanie serca, gdy dziewczynka chwyciła za klamkę. Usłyszał jej delikatny głosik. Wiedział, że była uparta, w końcu należała do rodziny Di Carlo. Dlatego delikatnie położył się na boku, skrzyżował ręce na klatce piersiowej i przymknął oczy.
— Aurelio, twój ojciec jest zmęczony po podróży — przekonywała Edvige, gdy dziewczynka uchyliła drzwi, wpatrując się w utęsknionego papę. — Na pewno jutro się z tobą przywita — skierowała słowa do brata, wiedząc, że udaje.
— Wejdę tylko na chwilę. — Uśmiechnęła się do ciotki i na palcach zbliżyła się do ojca.
Stanęła przy łożu i zaczęła przyglądać się jego twarzy, wąskim wargom pod przykryciem gęstego wąsa, krótkim ciemnobrązowym włosom zaczesanym do tyłu. Obserwowała, jak oddycha. Jak unosi się jego klatka piersiowa. Tak bardzo pragnęła jego miłości. Pragnęła, żeby wziął ją w swoje ramiona i nigdy już nie puszczał. Delikatnie dotknęła jego dłoni, ale bała się, że go obudzi.
— Witaj, papo — wyszeptała dziewczynka i ucałowała ojca w policzek. Usłyszała nawoływanie Edvige, do której uśmiechnęła się i podbiegła, zamykając za sobą drzwi.
Edoardo natychmiast otworzył oczy i usiadł na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Nie potrafił się uspokoić. Znów poczuł niepokój. Znów nie mógł oddychać. Rozpiął koszulę. Wciąż słyszał jej słowa: „Witaj papo" i czuł delikatny, ciepły dotyk. Wzruszył się, choć uparcie powstrzymywał łzy.
Witajcie kochani w trzecim rozdziale.
Przenieśliśmy się z Budapesztu do Genui i na chwilkę tutaj zabawimy.
I co myślicie, jak wam się podobało?
Pojawili się nowi bohaterowie, którym mam nadzieję, będziecie kibicować.
Przypomnę tylko, że jestem bardzo wdzięczna za każdą gwiazdkę i pozostawiony komentarz. To zdecydowanie motywuje, zwłaszcza, gdy atakują czarne myśli.
Jeśli są jakieś błędy to śmiało piszcie, mogłam coś nie zauważyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro