oszczędne hipsterstwo
Październik był w tym roku bardzo przyjemnym miesiącem. Ciepłe i słoneczne dni zdawały się być swoistym echem lata, co wszyscy przyjmowali z entuzjazmem. Nawet ci, którzy mieli w zwyczaju doprowadzać każdego do szewskiej pasji swoim narzekaniem na pogodę, teraz milczeli i z zadowoleniem śledzili niezmiennie pozytywne prognozy. Można by więc stwierdzić, że ludziom pracowało się lepiej, a cały sekret owej determinacji tkwił w kilku promieniach słońca.
Problem w tym, że kiedy jest się przeciętnie zainteresowanym nauką uczniem liceum, wytężenie uwagi, by słuchać nauczyciela przeradza się w coś niemożliwego do wykonania. Chęć wyjścia na zewnątrz, a także pragnienie poczucia chwilowej beztroski stają się tak silne, że nic ani nikt nie jest w stanie ich zagłuszyć.
Z tym właśnie problemem borykał się Juliusz Słowacki. Wbrew zakazom, wyszedł przed szkołę, ba – namówił do tego swoich przyjaciół, i zaczął tłumaczyć im, że potrzebował momentu wyzwolenia. W gruncie rzeczy miał ochotę zapalić; mógłby przekonywać swoich rówieśników, że nie w tym tkwi sedno wymknięcia się poza budynek, ale było to niepotrzebne. Zygmunt i Cyprian zapewne wyśmialiby go.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Juliusz Słowacki nie uważał się za osobę uzależnioną od nikotyny. Przeczyło to opinii każdego, kto dobrze go znał. Drugoklasista nie potrafił wytrzymać dnia bez papierosa, co często odbijało się na frekwencji oraz zdrowiu. Jego przyjaciele jednak nie należeli do grona tych, którzy strzelają fochy i zmuszają do zmiany przyzwyczajeń; kiedy Juliusz szedł palić, szli z nim. Tak po prostu.
Zygmunt nie palił wiele. Wolał dyskutować z Juliuszem, od czasu do czasu zaciągając się gorzkawą trucizną. Słowacki zawsze krytykował sposób, w jaki odnosił się do papierosów, nazywał to marnotrawieniem. W zamian otrzymywał pogardliwy uśmieszek i pytanie „Aż tak cię to boli?".
Cyprian zaś nie palił prawie w ogóle, przynajmniej nie przed szkołą. Miał w zwyczaju robić to w swoim mieszkanku, najlepiej podczas rysowania. Jeśli więc wychodził z przyjaciółmi, to tylko po to, by dodać barw swojemu nędznemu, jak sam mawiał, życiu.
Nietrudno było się domyślić, że Juliusz, ciągnąc za sobą Zygmunta i Cypriana, wpadał nieraz w tarapaty i tylko urok osobisty oraz niewiarygodny fart życiowy ratowały całą trójkę z opresji. Można by powiedzieć, że uwielbiał zwracać na siebie uwagę, a co więcej skutecznie wykorzystywać fakt, iż ktoś chce mu tę uwagę okazać. Byłoby to jednak zbyt płytki opis, czyniący z tego czarującego, uzdolnionego chłopca osobę próżną. A on nie był próżny – był świadomy.
– Chyba jest po dzwonku – zagaił Zygmunt, dogaszając papierosa. – Może wypadałoby ruszyć się do klasy?
Juliusz pokręcił przecząco głową.
– Słońce za ładnie świeci. Nie ruszę się stąd – odparł, jednak słysząc cierpiętnicze westchnięcie Krasińskiego, dodał z rezygnacją: – Dobrze, jaśnie hrabio, daj mi spokojnie wypalić.
Bawiło go zniecierpliwienie przyjaciela, zdeterminowane faktem, że mógłby złamać jakąkolwiek zasadę (chociaż w tej chwili łamał ich kilka!). Zaczynał wtedy ponaglać wszystkich wokół, by szybko doprowadzili się do porządku, wprowadzając przy okazji ciężką i niezbyt przyjemną atmosferę. Trzeba było po prostu do tego przywyknąć, bo wygrać Juliusz za żadne skarby świata nie potrafił.
Zaciągnął się po raz ostatni i rzucił petem o ziemię, by chwilę później zacząć go deptać. Następnie, zbesztany przez przyjaciół za śmiecenie, posłusznie zabrał niedopałek, po czym wrzucił go do kosza.
– Właściwie, co teraz mamy? – zapytał, kiedy znaleźli się już w szkole.
Zygmunt zastanawiał się przez chwilę.
– Chyba polski – odparł, zerkając na plan, znajdujący się przy schodach. – Tak, polski.
– Więc po co kazałeś nam się tak spieszyć? – oburzył się Juliusz. – Zanim ta ameba dowlecze się do klasy, zdążylibyśmy...
Nim dokończył, Cyprian zaczął lekko szturchać jego ramię. Chciał mu oddać, sądząc, że po prostu jest masochistą i szuka zwady, jednak gdy już miał się zamachnąć, usłyszał za sobą chłodny, doskonale znany głos:
– Kogo nazywasz amebą, Juliuszu?
Słowacki odwrócił się, czując, że serce podchodzi mu do gardła. Mickiewicz, bo tak brzmiało nazwisko profesora, którego przed chwilą obraził, patrzył srogo na swoich uczniów, dzierżąc w dłoni kubek kawy, z której unosiła się jeszcze para. Pod pachą trzymał grube tomiszcze jakiegoś klasycznego dzieła.
– Jeśli nie chcecie dostać po łbach „Dekameronem", radzę wam natychmiast biec do klasy – wycedził.
Juliusz, Cyprian oraz Zygmunt nie mieli zamiaru przekonać się, czy nauczyciel faktycznie jest zdolny do tego niepozornego aktu przemocy. Szybko więc zniknęli mu z pola widzenia, by tylko jak najszybciej pojawić się w klasie.
Przebiegli przez korytarz i wpadli do otwartej sali, niemal potykając się o własne nogi. Ich rówieśnicy, a raczej rówieśniczki, bo jedyny chłopak poza nimi przebywał aktualnie na wymianie, popatrzyły na nich z jawną dezaprobatą. Nie było to niczym nowym; żeńska część ich klasowej społeczności, nie poznawszy ich dokładnie, była zauroczona przystojnymi artystami. Dopiero z czasem okazało się, że rzeczywistość nie jest tak kolorowa, a nieprzeciętnie utalentowane trio swoim zachowaniem nie wyróżnia się niczym od typowych facetów. Juliusz nieudolnie walczył z tym mitem (inaczej nie potrafił nazwać obraźliwej opinii).
Jednakże to nie było teraz ważne – należało znaleźć odpowiednie miejsce, a ponieważ klasa usadowiła się wedle własnych upodobań, poza ławkami z przodu, pozostały dwa puste miejsca – jedno idealnie na środku, drugie zaś, kończące rząd pod oknem.
Juliusz wiedział, że nie może, pod żadnym pozorem nie może skończyć z przodu. Rzucił się więc biegiem ku ostatniej ławce, jednakże jego przyjaciele pomyśleli o tym samym. Wskutek tego Norwid dopadł pożądane przez Słowackiego miejsce.
Pozostawał więc środek.
Odwrócił się na pięcie i miał już rzucić torbą na krzesło, by je zająć, ale na owym miejscu siedział już Zygmunt. Na jego nieszczęście Juliusz zamachnął się już na tyle gwałtownie, że ostatecznie zdzielił Krasińskiego w twarz. Wzbudziło to ogrom śmiechu wśród pozostałych (nawet Cypriana). Jakby tego było mało, Słowacki nie miał możliwości, by przeprosić przyjaciela, ponieważ do klasy wkroczył Mickiewicz. Musiał więc szybko zająć miejsce. Najbliżej było mu do ławki przy biurku, toteż, przeklinając w duchu cały świat, usiadł na krześle.
Chwilę później ciężki „Dekameron" uderzył o biurko, a zaraz po nim położony został granatowy kubek z jakimś tkniętym przez ząb czasu (to jest – nieczytelnym) napisem.
– Jeszcze jedna taka akcja – zaczął nauczyciel, patrząc kolejno na Słowackiego, Krasińskiego i Norwida – a lądujecie u dyrektora. Ubliżanie mi to jedno, ale fetor tytoniu jest ostatnim, czego sobie życzę w tej klasie.
Żaden z nich nie zareagował.
– Zrozumiano? – dodał Mickiewicz z ponagleniem.
Zmrużył lekko oczy, co zdradzało, że był rozdrażniony bardziej niż zwykle. A wtedy lekcje stawały się istną katorgą i póki nauczyciel sam nie doprowadzał swoich humorów (o tak, Juliusz mógłby o tych humorach napisać pracę doktorancką; miał wrażenie, że nikt nie doświadczał ich tak często jak on sam) do porządku, w klasie panowała nieprzyjemna atmosfera. Była to kwestia maksymalnie kilkunastu minut, w trakcie których niektórzy bali się głośno oddychać.
Chłopcy pokiwali głowami, nie mając najmniejszej ochoty zabierać głosu. Mickiewicz mógłby pastwić się nad nimi jeszcze trochę, ale zaniechał tego – usiadł wreszcie przy biurku i włączył laptop, by sprawdzić obecność. Gdy to zrobił – w milczeniu, jedynie wzrokiem analizując liczebność klasy – spojrzał prosto na Juliusza.
Nie, daj mi spokój, myślał Słowacki, wiedząc, że zapewne zostanie poproszony o interpretację jakiegoś trudnego wiersza. A nie był w tym dobry – wolał zagłębiać się we własne utwory niż rozkładać na czynniki pierwsze zamiary poetów sprzed setek lat.
– No, Juliuszu – powiedział polonista tonem całkiem opanowanym, balansującym między cynizmem a rozbawieniem – porozmawiamy sobie?
– Cóż, ja...
– Podręcznik, strona dwudziesta czwarta. Tezę proszę.
Słowacki nie musiał odwracać się, by mieć świadomość, że cała klasa patrzy na niego, próbując nie wybuchnąć śmiechem. Był pewien, że kiedy po lekcjach przeprosi Zygmunta, ten odpowie mu, że nie musiał przepraszać, bo bełkot w postaci interpretacji zrekompensował wszystko. O tym, co powie Cyprian, wolał nawet nie myśleć.
***
– Znając jego, przez tydzień nie da mi żyć. Przerobię wam, cholera, cały renesans – mruknął Juliusz, wzdychając ciężko.
Wraz z owym westchnięciem, kanapa Cypriana, umiejscowiona pośrodku salonu, zaskrzypiała lekko. Nikt nie zwrócił na ten irytujący hałas uwagi, ponieważ w mieszkaniu Norwida niemal wszystko było stare, na czele z duszą jego obecnego użytkownika. Mimo to Juliusz i Zygmunt uwielbiali przebywać wśród zapachu tytoniu i farb, zerkać ukradkiem na nowe szkice przyjaciela oraz po prostu – rozmawiać w ciszy oraz spokoju.
– Myślałem, że wścieknie się bardziej – odparł Norwid, sklejając bibułkę z tytoniem (pewnego razu Zygmunt nazwał go z tego powodu skąpym, na co odparł, że to nie skąpstwo, a oszczędne hipsterstwo).
– Właściwie ja też – przyznał Juliusz. – Co nie zmienia faktu, że będę musiał wkuć na pamięć interpretację każdego wiersza, żeby mnie siksa nie zaskoczyła.
W tym momencie z kuchni do salonu wszedł Zygmunt, trzymając w dłoni trzy pełne szklanki. Słysząc wypowiedź przyjaciela, parsknął śmiechem.
– Uważaj, zaraz wyważy drzwi i zapyta, kogo nazwałeś siksą. – Po tych słowach podał Juliuszowi oraz Cyprianowi drinki, którymi zajmował się przez ostatnie kilka minut.
Norwid, nie okazując gniewu (prędzej zdziwienie z domieszką zawodu), spojrzał na Zygmunta i zapytał, czemu dotykał jego alkoholu.
– Spokojnie, wpadnę z czymś w sobotę i będziemy kwita – odparł Krasiński.
– Nie przekonuje mnie to.
– Zanim przyjdę, zrobię ci zakupy na cały tydzień.
Zakupy okazały się atrakcyjniejszą ofertą. Oczywiście to nie tak, że Norwid pasożytował na innych – w życiu nie pozwoliłby na coś takiego. Problem tkwił w tym, że zaopatrzenie lodówki w dużej mierze zmniejszało się nie z jego winy. Juliusz i Zygmunt, którzy później wymigiwali się od obiadu w domu, przygotowywali posiłek u Cypriana, który znając poziom kulinarny przyjaciół, nie przyłączał się do jedzenia. Szybko jednak żerowanie na niezależności Norwida przerodziło się w składki na zakupy.
A fakt, że nie lubił wychodzić z domu, propozycja Krasińskiego wydawała się niezwykle kusząca.
– A tak właściwie – wtrącił Juliusz, napiwszy się drinka – skąd ta nagła chęć napicia się, alkoholiku?
Zygmunt w odpowiedzi wzruszył ramionami, jakby sam nie wiedział, a jednocześnie uważał taką sytuację normalną. W rzeczywistości ich frajerskie trio (zaszczytny tytuł otrzymali od jakiejś dziewczyny z klasy) wcale nie przepadało za alkoholem. Czasem, w weekend, gdy Norwid wysyłał komuś swoje prace i przychodziła zapłata, zdarzyło im się trochę zabalować, ale nigdy nie były to szalone imprezy, na jakie chodziły ich koleżanki (i Chopin – najbardziej introwertyczny imprezowicz w dziejach).
– Żeby ci się lepiej pisało – odparł wreszcie Zygmunt. Jego wypowiedź nie brzmiała zbyt szczerze. – Dawno niczego nie napisałeś.
Juliusz chętnie pokłóciłby się o domniemaną nieszczerość, ale fakt, że Krasiński poruszył temat jego największej pasji, odwiódł go od tego zamiaru.
– O to się nie martw, pisanie z alkoholem to mierny wabik na natchnienie – odpowiedział. – Dobry poeta poradzi sobie na trzeźwo.
– Dlatego wolę, żebyś się napił.
Juliusz oburzył się teatralnie, co rozbawiło resztę. Uznał to za oburzające, po czym dodał:
– A ty, mądralo, po co się alkoholizujesz?
W odpowiedzi otrzymał jedynie tajemniczy uśmiech, który wskazywał na to, że Zygmunt zamierza zrobić coś, czego ani Juliusz, ani Cyprian nie mogliby się po nim spodziewać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro