XXXVI
— To idziemy spać, Rusałko? Odprowadzić cię pod pnącza — wystawił lewą dłoń do przodu — czy może chcesz spać pośród nas, na jakimś ładnym hamaczku? — Po drugiej stronie pojawiła się prawa.
— A jest opcja numer trzy? — Remeny zmarszczyła czoło.
— Niestety, ale nie mam, jak ci dać jakiejś kwatery w Bazie, bo klucze należą do Plastra — wzruszył ramionami.
— Nie o to mi chodziło — mruknęła, rumieniąc się. Na szczęście na dworze było tak ciemno, iż chłopak tego nie miał prawa ujrzeć.
— A o co?
Remeny zaczęła chuchać na swoje dłonie. Newt od razu na to zareagował, dzięki czemu, nastolatka zyskała chwilowy pokrowiec z rąk blondyna.
— Weźmy sobie jakiś kocyk i chodźmy na tę ładną kwiecistą polanę... Porozmawiajmy jeszcze troszkę, dobrze? — Przymknęła oczy, powstrzymując łzy. Jej pewność siebie i próba pokonania strachu poprzez śmiech stała się wspomnieniem. Niczym poranna rosa, o której rozmyślamy wieczorem. Albo smak kostki czekolady zjedzonej poprzedniego dnia.
— A więc znajdź odpowiednie miejsce, a ja przyjdę z odpowiednimi rzeczami... Musimy naprawdę porozmawiać. — Posłał jej uśmiech wsparcia.
— Właśnie dlatego chciałam byś wziął kocyk i poszedł ze mną na polankę. Tam, gdzie nikt nas nie będzie słyszał... Tam, gdzie będzie ładny zapach polnych kwiatuszków... Tam, gdzie będę bezpieczna... — To ostatnie powiedziała niemal niesłyszalnie.
Newt odwrócił się i pokulał powoli do Bazy. W tym czasie Remeny postanowiła zwrócić się w stronę przeciwną do rozwalającego się budynku i ruszyć na polankę. Dziewczyna stawiała delikatnie swoje stopy na zielonkawej trawie. Niby tańczyła w ciemności. Unikając min z jej wyobraźni, unikając bomb i pocisków wroga, udawała, że zmierza do bezpiecznej strefy, gdzie niebezpieczeństwa ją ominą. W tamtym momencie, Remeny naprawdę wyglądała, jak rusałka. Lekkie ruchy i gracja. Newt się nie mylił, gdy wymyślał to przezwisko...
I usiadła. Remeny podkuliła nogi tak, że swobodnie mogła oprzeć na kościstych kolanach głowę. Objęła obie kończyny dolne swoimi rękoma. Swój wzrok skierowała na las. W ciemności można było ujrzeć delikatne kontury drzew. Dziewczyna lustrowała wzrokiem otoczenie. Nic się nie ruszało. Zwykłe rośliny w swoim naturalnym środowisku. Tu drzewo. Tam chyba jakiś krzaczek. A w tamtym miejscu jeszcze trochę pustej przestrzeni. A tu stoi Gally...
Serce Remeny zabiło szybciej. Stał tam. On tam stał! Dziewczyna zaczęła ciężej oddychać. Nagle całe jej ciało dostało nagłego paraliżu. Nie mogła nawet unieść koniuszka palca centymetr nad powierzchnię, na której się znajdował. Nic. Była bezbronna. Newt pewnie jeszcze grzebał w Bazie, a reszta chłopców siedziała sobie w krainie miodem płynącej, gdzie rządzi niejaki Morfeusz. Została sama, zdana na jej oprawcę sprzed paru godzin.
Chłopak nagle zaczął się do niej powoli zbliżać. Świdrując ją tymi swoimi małymi oczkami, stawiał ciężkie kroki. Z chwili na chwilę był coraz bliżej. Zapach kwiatów nagle uleciał, a na jego miejscu pojawił się strach. Obezwładnił ją całą. Delikatną, małą ptaszynę. Dziewczynę, która nie powinna się martwić o takie rzeczy. W tym momencie powinna zrywać nockę na uczenie się do jakiegoś egzaminu, a nie walczyć o przetrwanie i bać się czy ktoś jej nie zabije...
Gally był już od niego kilkanaście metrów. Remeny się tylko przyglądała. Nie mogła nic innego zrobić... Gdyby miała taką możliwość, już dawno uciekłaby do Bazy, prosto do swojego słomianowłosego przyjaciela.
— Ładne to miejsce, no, no, no... — Newt położył jej dłoń na ramieniu, strasząc ją dodatkowo.
Remeny wzdrygnęła się, mrugając parę razy. Gally'ego już tam nie było. Był tam tylko, jako iluzja. Koszmar. Do tego paraliż zniknął. Szatynka zwróciła głowę w stronę blondyna ze zdziwieniem. Nie wiedziała, jak on to zrobił... jak sprawił, że znów wszystko było okay...
— Halo? Co się stało?.. — Wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. Stał się bardziej troskliwy. — Płakałaś?
— Nie... Skąd taki pomysł? — Rzekła słabym głosikiem.
— Oczy masz jak ze szkła...
— Po prostu... ugh...
— Daj mi chwilę — przerwał jej, po czym dwa metry dalej rozłożył niebieskawy koc. — Tu będzie wygodniej. — Wystawił rękę w jej stronę. — Nie bój się... Jestem przy tobie, a przy mnie nic ci nie grozi!
Remeny ujęła dłoń chłopaka. Ten, z niewielkim trudem (polegającym na jego nodze), podniósł nastolatkę. Stojąc obok niego, Remeny naprawdę poczuła się bezpieczna... Nim usiedli na przygotowanym przed chwilą przez blondyna miejscu, Remeny szybko ów blondyna przytuliła.
— Widziałam go... — szepnęła bez wcześniejszych wstępów.
— Jak to? Przecież jest w Ciapie — w głosie Newta można było usłyszeć niedowierzanie.
— Pojawił się, tak po prostu. Zmaterializował pośród drzew... Moja wyobraźnia płata mi figle. Boję się... Ta moja pewność siebie, uczucie szczęścia, niemyślenie o tym... Po prostu nie chciałam się bać. A tak naprawdę, gdybym mogła, po prostu przytuliłabym się do kogoś i usnęła w spokoju. Ja mam dość strachu... to wszystko jest okropne. Newt, dlaczego nam to ktoś zrobił? Dlaczego usunęli nam wszystkim pamięć? Dlaczego ja odzyskuję wspomnienia? Dlaczego jestem inna? — Po jej policzkach zaczęły obficie spływać łzy.
— Cśś, spokojnie. Wszystko... będzie... dobrze. — Przytulił ją mocno do siebie, przyciągając jej głowę do swojej klatki piersiowej. — Rozumiem to wszystko. Wiem, że nie chcesz ukazywać swej słabości... ale czasami trzeba. Zdejmij wreszcie tą maskę, bo to nic ci nie da. Jeśli będziesz nam pokazywać, jaka to twarda jesteś, nigdy nie dasz upustu swym emocjom, a to się źle skończy i dobrze o tym wiesz... Po prostu nie udawaj. Bądź sobą, bo taka jesteś najpiękniejsza i najprawdziwsza. — Chłopak zdawał się nie zdawać sprawy z tego, co właśnie powiedział, ponieważ brnął dalej. — A, co do twej inności... Prawda, jesteś inna. Jednak sprawia to, że jesteś wyjątkowa. Niepowtarzalna. Jedyna.
Newt mocniej przytulił Remeny. Chciał być pewien, że jest bezpieczna. Musiał to wiedzieć.
— Wątpię by DRESZCZ przysłał ciebie tu specjalnie. Dość dziwne, że dwie osoby zostały przysłane w Pudle. Poza tym to wszystko... to, że masz wspomnienia. Tak, jakby to coś, co z nami robią bądź nam wstrzykują na zapomnienie, nie zadziałało do końca. Niczego nie możemy być pewni — zmrużył oczy. — Ale nie jesteś robotem, prawda?
— Nie, nie jestem robotem, Newti — mruknęła, a na jej twarz wślizgnął delikatny uśmiech.
I znów obezwładniająca cisza. Okalała nie tyle ich ciała, co dusze. Ani Newt, ani Remeny nie wiedzieli, co powiedzieć. Jedynie siedzieli przytuleni...
— On mi już nic nie zrobi? Jestem już bezpieczna? — Odsunęła się od chłopaka, siadając na kocu po turecku. — Nigdy mnie już nie dotknie, tak? Nie skrzywdzi mnie? — W jej oczach zaszkliła się kolejna porcja łez.
— Nie bój się... kiedy tylko jesteś ze mną, jesteś bezpieczna, mówiłem ci już to. — Newt ujął jej rękę. — Ten Smrodas nie ma nawet prawa się do ciebie zbliżać. Jutro zapewne będzie Zgromadzenie. Wiesz, jestem zastępcą Alby'ego, a że on już... — głos mu się załamał. — Już nie wróci... muszę znaleźć sobie zastępcę.
— Ale Alby wróci — powiedziała spokojniejszym głosem. — Razem z Minho i Thomasem wrócą o poranku. Wszystko będzie dobrze. Alby zadecyduje o losie Gally'ego, a ty mu w tym pomożesz. Thomas wróci pewnie padnięty... Alby'ego będą nieść oboje ledwo żywego. Najprawdopodobniej zostanie mu jakaś godzina do wstrzyknięcia leku. Oczywiście zdążycie to zrobić i będzie happy end... A, i, znając życie, ja będę nadal uznawana za buntowniczkę całej Strefy.
— Ciekawe przemyślenia, ale... oni nie wrócą. Nie ma już dla nich nadziei — poklepał ją po ramieniu. — Przykro mi...
— Niech ci nie będzie przykro, bo oni wrócą. Poza tym, nadzieja jest dla każdego. Każdego stać na nadzieję, bo każdy na nią zasługuje. Tylko człowiek bez marzeń jej nie posiada...
— A jakie jest twoje marzenie? — Zmarszczył czoło, kładąc się na kocu.
— Na ten moment? — Uniosła wysoko prawą brew do góry.
Newt kiwnął głową.
— Położyć się obok ciebie, porozmawiać o moim całym pobycie w Strefie i usnąć — przeciągnęła się, po czym jej marzenie zaczęło się powoli realizować. Leżała obok blondyna, twarzą w twarz. — Jeszcze raz dziękuję za uratowanie mi życia... — zamyśliła się — dwa razy.
— Trzy — poprawił ją, kładąc się na plecy i obracając głowę. Widząc jej zdziwioną minę, postanowił wytłumaczyć. — Przed tym krótasem, twoją pseudo ucieczką do Labiryntu na noc oraz gdy chciałaś się chyba zabić...
— Gdy wpadłam do wody?.. — Szepnęła załamującym się głosem.
Chłopak kiwnął głową w odpowiedzi.
— Nie wiedziałam, że to ty mnie uratowałeś... Ja... ja ci dziękuję — zbliżyła się do niego jeszcze bardziej i położyła głowę na jego klatce piersiowej. Chwilę później została objęta ramieniem przez chłopaka. — Ja nie chciałam się wtedy zabić... Po prostu Kanclerz Paige wzięła mnie do siebie na rozmowę, a że byłam przy wodzie, mdlejąc do niej, wpadłam.
— Chwila, moment. Kanclerz Paige? Wzięła na rozmowę? I dlaczego zemdlałaś? — Newt znów zdawał się nie rozumieć, co się dzieje.
— Eh... Jedyne, co o niej wiem, to to ze wspomnienia oraz znam jej imię i nazwisko. Ava Paige — przymknęła oczy, chcąc skupić się na sensie jej wypowiedzi. — Pierwszy raz wzięła mnie do siebie, gdy poszłam do tej dziewczyny. Zaczęła mnie wtedy strasznie boleć głowa. Po prostu zemdlałam, a budząc się, pojawiłam się w białym pomieszczeniu... Tam ją słyszałam przez głośnik. Mówiła mi, że mam im oddać się pod ich kontrolę i wtedy wyjdę ze Strefy, by kontynuować to, co zaczęłam przed przybyciem tutaj... Newt, mnie tu być nie powinno. Ja muszę tam do nich wrócić, ale nie poddam się przecież. To by było cholernie głupie. Po prostu musimy się wydostać wszyscy z Labiryntu. Wtedy jej pokażę, że nie może mną rządzić oraz hej! Wszyscy się wydostaniemy i będzie już po problemie... Mam też jeszcze jedną myśl.
— Jaką? — spytał się, niewiele rozumiejąc.
— Ona sama mi tak właściwie mówiła, że mnie tu być nie powinno... Wydaje mi się, że prócz tego, co tam rzekomo robiłam, chodzi o coś więcej.
— Co konkretnie? — Mruknął.
— Ja mogę wam jakoś pomóc... aż za bardzo. Chodzi mi o wydostanie się z Labiryntu — sprostowała, widząc jego zakłopotaną minę. — Przynajmniej mam takie wrażenie... Newt, nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego o mnie. Ty nie wiesz prawie nic, a zarazem wiesz najwięcej. To jest jakaś...
— Paranoja — dokończył za nią.
— Dokładnie — szepnęła. — Paranoja...
W tamtym momencie potrzebna była obojgu nastolatkom cisza. Świerszcze cicho grały im kołysankę, niczym w orkiestrze symfonicznej. Część z nich grała cichutko na altówkach, parę z nich na bębnach, dość spora ilość na kontrabasach. Można było też usłyszeć nieznaczną ilość skrzypaczek oraz pianistów. Remeny ze spokojem wsłuchiwała się w bicie serca Newta, a on wczuwał się w jej oddech, który mógł wyczuć na swoim ramieniu. Morfeusz powoli obojga zabierał ich do swej krainy.
— Newt — mruknęła, powoli usypiając.
— Tak? — Odszepnął.
Dziewczyna odrzekła dwoma słowami, których chłopak już nie zrozumiał... Albo był tak śpiący, albo zdawały mu się być w innym języku. Jednak podświadomość kazała mu myśleć, że te słowa były dobre.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Rozdział miał być wieczorem. A właściwie parę dni temu, ale ćśśś...
Brak internetu na laptopie i te sprawy :v
Misiaki moje najukochańsze, wypowiedzcie się co do tego rozdziału :D Podobał Wam się? A może wprowadzilibyście jakieś zmiany, co powinno się potoczyć inaczej? Jakiś wątek został za mało rozwinięty?
Piszcie! Ponieważ jest szansa, że wymyślicie coś, co zastosuję w swej historii (mam pomysł na ogół, szczegóły dopracowuję spontanicznie :D).\
PS: Niektóre wątki zostaną rozwinięte dopiero w przyszłości, przykro mi :P
PPS: Przyszły rozdział powinien się pojawić jeszcze dziś (w co wątpię), albo jutro ^^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro