5. Przyjaciółka z dzieciństwa
Sześć dni. Minął prawie tydzień odkąd pojawiła się Luna, a Everly zniknęła. To zaczynało robić się problematyczne dla Wildera, bo nie mogli ruszyć dalej. Wciąż tkwili w tej chatce, która na ten moment została ich domem. Co dwa dni wykradał się do pobliskiego miasteczka, żeby ukraść jedzenie. Nie było to łatwe, ale nie miał innego wyjścia. Nie mógł pozwolić, aby Everly chodziła głodna, nawet jeśli miał ochotę zabić jej drugą tożsamość.
Luna okazała się być istnie szalona. Nie miała żadnych granic, ciągle gadała i wymyślała coraz to nowsze rzeczy. Wydawała się być bardziej żywa, niż prawowita właścicielka tego ciała.
Co najgorsze, ciągle chciała z nim uprawiać seks. To nie tak, że mu się nie podobało. Zrobili to już kilka razy i chociaż było przyjemnie, przed oczami wciąż miał swój pierwszy raz z ukochaną. Zaczynał tęsknić za jej delikatnością. Cierpliwie czekał na powrót Everly Monroe.
Stało się to szóstej nocy.
Gdy nastał świt, Wilder nie wyczuł po drugiej stronie ciała dziewczyny. Szybko usiadł, a głosy w głowie zaczęły go atakować.
No i widzisz, zostawiła cię.
Odeszła, jak każdy.
Do niczego cię nie potrzebowała, tylko wykorzystała.
ZAMKNIJCIE SIĘ!
– Wilder? Wszystko w porządku? – poczuł na ramieniu czyjś dotyk.
Otworzył oczy i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że wpatruje się w łagodne, miodowe oczy. Nie było w nich już szaleńczego błysku, ale okalały je ciemne worki i blada cera. Na jej tle odbijały się piegi.
– Gdzie byłaś?
– Ciągle tu jestem, przesiadłam się po prostu kawałek dalej – wyjaśniła ze zmarszczonymi brwiami.
Nim się obejrzała, tkwiła już w jego ramionach. Od razu widział, że wróciła i tak okropnie się ucieszył.
– Czy ja... Czy ja ci coś zrobiłam? – zapytała cichutko, oplatając szyję chłopaka w delikatnym przytuleniu.
W jej głowie ziało pustką. Znowu miała to obezwładniające uczucie samotności, zagubienia i braku kontroli.
– Nic nie pamiętasz? – zapytał zdziwiony. Odsunął się na kilka milimetrów, aby przyjrzeć się przestraszonej twarzy.
Pokręciła przecząco głową.
– Ale Luna mnie znała. Wiedziała kim jestem....
– Nie wiem, Wilder. Nigdy nie pamiętam, co zrobiła i powiedziała Luna. Nie mam pojęcia, czy ona się wyłącza, jak ja, czy może ciągle gdzieś tam jest i na wszystko patrzy, ale z boku.
To było tak popaprane. Nie miał zielonego pojęcia o przebiegu tej choroby i co się może dziać, ale obiecał sobie, że gdy dotrze do Minneapolis, pogłębi wiedzę. Musiał się edukować w tym temacie, żeby być wsparciem dla dziewczyny.
Ścisnął ją trochę mocniej w obawie, że to tylko jedno z przewidzeń. Chory umysł często podsuwał mu obrazy ludzi, których już nie ma w jego życiu. Jednak gdy dotknęła go ustami, to wszystko zniknęło. Głosy się wyciszyły. Zrozumiał, że jest w realnym świecie, a Every nie jest żadną zjawą. Cieszył się z tego, bo miał dość wymyślonych przyjaciół.
Zostawił jej ostatki jedzenia i postanowił iść po kolejne zapasy. Obiecał wrócić za cztery godziny, a z samego rana mieli wyruszyć w dalszą drogę.
Everly została sama ze sobą i skuliła się w kącie. Była przerażona faktem, że kolejny epizod zdarzył się tutaj, przy najważniejszej dla niej osobie. Tylko z opowiadań wiedziała, jaka jest Luna i to dobijało ją najbardziej. Bała się, że jeśli dłużej zostanie z Wilderem, to go skrzywdzi, a tego by nie wybaczyła swojemu alter ego. Wiązała z tym chłopakiem przyszłość, nie chciała go zostawiać. Z jakiegoś powodu jednak zdawała sobie sprawę, że rozejście ich dróg jest nieuniknione. I nie dlatego, że oboje chcieli podążać innymi ścieżkami życia, o nie. Parli w tę samą stronę, ale problem pojawiał się w wybojach na tej drodze - gdy upadał Wilder, Everly stała i cierpliwie czekała, aż się podniesie. Jednak, gdy ona zaliczyła upadek, nie potrafiła już wstać. Czołgała się po prostu na oparach ostatnich sił. I doskonale wiedziała, że jej ukochany dotrze do celu, będzie szczęśliwy, a ona wyłoży się w połowie drogi i podda.
Wilder wrócił trochę później, niż powiedział. Mogła to stwierdzić po tym, jak słońce przesunęło się po niebie w stronę zachodu. Białe włosy mieniły się w ostatnich promieniach światła dnia.
– Mam coś dla ciebie – oznajmił z uśmiechem, trzymając ręce za plecami.
– Znowu? To już drugi prezent w przeciągu miesiąca, a ja jeszcze nic dla ciebie nie mam – odpowiedziała i założyła ręce na piersi. Jej nadgarstek wciąż zdobiła kolorowa recepturka, którą związał jej włosy. Teraz, była dla niej symbolem wolności i nie miała zamiaru jej wyrzucić. Nigdy.
Wilder podszedł do niej bliżej i jedną ręką pogładził rude, trochę przetłuszczone włosy. Tylko raz udało mu się zaciągnąć Lunę do rzeki. Jak się okazało, druga osobowość Everly panicznie bała się wody.
– Dałaś mi całą siebie, a to wystarczająco, mała – szepnął, przyciągając ją do siebie za kark. Na początku chciał ją zaciągnąć na materac chatki, a dopiero potem pokazać, co dla niej ma. Jednak zdawał sobie sprawę ze zmęczenia i osłabienia dziewczyny. Nawet podczas intensywnego pocałunku czuł, jak jej ciało się trzęsie. Musiał ją przytrzymać, aby nie upadła.
Oderwał się od niej z niemałym trudem. Założył opadający kosmyk z grzywki za ucho i wyciągnął prezent w zasięg wzroku Everly, na co otworzyła szerzej oczy.
Wilder trzymał w ręce mały dzienniczek i długopis. Nie od razu zrozumiała, po co jej to. Nigdy nie rysowała, nie pisała, nie prowadziła pamiętnika. Chłopak widząc jej zaskoczoną minę, wytłumaczył:
– Powiedziałaś, że nie pamiętasz nic, co robi i mówi Luna. Postanowiłem, że pomogę wam się poznać, może znajdziecie wspólny język. – Westchnął ciężko. – Przypilnuję was, żebyście obie opisywały swój dzień i przemyślenia.
Serce Everly stopiło się ze wzruszenia. Czyn ten, dla zwykłych ludzi, mógł się wydawać banalny, idiotyczny, ale dla niej? W momencie, gdy zrozumiała, że chce o nią zadbać, dać choć trochę komfortu psychicznego, czysta miłość rozlała się po wnętrzu każdego organu. Wilder wniknął do krwiobiegu i umysłu młodej kobiety.
– To... To jest naprawdę piękny gest – szepnęła, przejmując od niego prezent. – Mam u ciebie dług wdzięczności. Powiedz, jeśli tylko będę mogła coś dla ciebie zrobić.
Och, tyle mu chciała dać, chociaż sama nic nie miała. Może nie dziś, może nie za rok i nie za dwa, ale na pewno odpłaci tym samym. Dobrocią, miłością i prezentami, jakie tylko będzie chciał. Obiecała sobie, że da mu wszystko, na co zasługuje.
❧💊❧
O świcie wyruszyli w dalszą podróż. Planowali, że dojdą do Minneapolis późnym popołudniem. Wilder twierdził, że zna tam kogoś, u kogo mogą się zatrzymać. Everly nie miała jednak pojęcia, co dalej? Mają znaleźć pracę, poszukać własnego mieszkania? A może zadomowić się na ulicach metropolii i spać pod gołym niebem w parku, na ławce? To wszystko wydawało się takie surrealistyczne. Byli tylko nastolatkami, którzy jeszcze nie mieli prawa o sobie decydować.
Droga mijała im na rozmawianiu o sobie. Poznawali swoje marzenia, pragnienia oraz plany, które przysłoniły choroby.
– Chciałbym kiedyś móc powiedzieć, że głosy zniknęły – powiedział Wilder tonem przepełnionym zadumą. – Gdybym tylko mógł, przeszczepiłbym sobie mózg, żeby być zdrowym.
Te słowa były dla Everly okropnie smutne. Nie mogli zmienić tego, że byli chorzy, a jedynie przyzwyczaić się do życia z defektami. Akceptowała go takim, jakim był, a nawet z rozdwojeniem jaźni, pozostawał perfekcyjny w każdym calu.
Po kilku godzinach marszu i jednym przystanku na zjedzenie suchego chleba, dotarli na przedmieścia ich celu podróży. Stanęli pod jakąś szkołą, a Everly wydawała się być szczerze zdziwiona.
– Co tu robimy?
– Z moich obliczeń wynika, że Scarlett, moja przyjaciółka z dzieciństwa, wciąż się uczy w gmachu tego liceum. I jest jedyną osobą, która może nam pomóc.
Okazało się to prawdą. Scarlett Lee była w ostatniej klasie liceum. Miała krótkie, czarne loki i niebieskie oczy, przywodzące na myśl głębię czystego oceanu. Gdy na ciebie patrzyła, błyszczały mądrością oraz wyższością, ale coś w jej uśmiechu mówiło, że jest przyjazna. Everly zazdrościła jej zaróżowionych policzków, prostego, małego noska i ładnego zapachu ciała. O czystych, pasujących ubraniach nawet nie śmiała wspomnieć.
– Wilder? – Czarnowłosa przetarła aż oczy ze zdumienia. – Co ty tutaj robisz? Znowu uciekłeś?
Everly była zadziwiona tymi słowami. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że Wilder potrafił wyrwać się z Nox Hill. Była pewna, że nie raz przebywał na wolności i nikt nie miał o tym pojęcia. Zawsze jednak wracał.
Zauważył jej konsternację i złączył ich dłonie, zaciskając swoją trochę mocniej. Chciał dodać tym gestem otuchy, przekazać, że nic już im nie grozi.
– Postanowiłem zasmakować wolności raz, a porządnie – zaśmiał się szczerze.
Scarlett przez moment stała, kompletnie zaskoczona jego śmiałością. Po chwili na jej usta wkradł się szeroki uśmiech i z głośnym piskiem szczęścia wpadła w jego ramiona. Everly musiała aż zatkać sobie uszy, bo mało nie popękały jej bębenki.
Przytulali się przez dobre kilka minut, ciesząc swoją obecnością. Dopiero potem dwie dziewczyny podały sobie ręce w geście zapoznania i przedstawiły imionami.
– Możecie zostać w domku przy basenie. Rodzice tam nigdy nie chodzą, a jest wyposażony w łazienkę i małą kuchnię. Może to nie luksusy, ale w obecnej sytuacji, lepsze, niż nic – oznajmiła i zaczęła kierować się w stronę własnego domu. Everly i Wilder posłusznie za nią dreptali, choć chłopak wydawał się znać drogę doskonale.
– Potrzebujemy tygodnia, maksymalnie dwóch, a potem coś wymyślę – powiedział, poprawiając plecak na jednym ramieniu.
– Wiem. – Skinęła głową na potwierdzenie swoich słów. – Ty zawsze sobie radzisz. Jednego, czego nie rozumiem, to dlaczego w końcu uciekłeś i zabrałeś swoje rzeczy? Wygląda na to, że nie masz zamiaru już tam wracać.
Wilder zerknął kątem oka na spiętą Everly. Nie miała pojęcia, że to wszystko dla niej. Że nie mógł już słuchać o jej koszmarach i nocnego zawodzenia. Nie mogła wiedzieć, że trzymanie jej za rękę w starym szpitalu psychiatrycznym, rodem wyjętym z horroru, już mu nie wystarczyło. Chciał ją przytulać, całować i odpędzać gorsze dni. Chciał być jej słońcem, które będzie rozpraszało czarne, gęste chmury.
– Musiałem – odpowiedział zdawkowo.
Nie było sensu rozwodzić się nad uczuciami do pewnej rudej dziewczyny. Jak miałby wytłumaczyć, że z każdych odwiedzin rodziców, wracała zapłakana i zmizerniała? Że nikt jej nie słuchał, gdy mówiła, że zamykają ją w izolatce i torturują? Każą na siłę przełykać leki? Że podają zastrzyki z niewiadomymi substancjami?
Dwie godziny później Scarlett przyniosła do domku nad basenem ręczniki, własne ubrania dla Everly oraz ciuchy jej starszego brata dla Wildera. W łazience znajdowało się mydło o zapachu białych kwiatów.
Everly pierwszy raz od lat stała pod prysznicem bez obecności drugiej osoby. Pierwszy raz od kilku lat, myła się w ciepłej wodzie. Pierwszy raz mydło nie było szare i pachniało przepięknie. I pierwszy raz w życiu, cicho płakała. Nie z powodu smutku, czy złości. Nie z powodu tęsknoty za rodziną, ale ze szczęścia. W końcu poczuła się wolna, a wszystko za sprawą białowłosego chłopaka o zielonych oczach.
Materac był niewyobrażalnie miękki. Szpitalna prycza daleko odbiegała od tego luksusu. Położyła się do łóżka z czystymi, mokrymi włosami i przytuliła policzek do satynowej, chłodnej poduszki. Uczucie było tak piękne, że po raz kolejny miała ochotę zapłakać z ulgi.
Wilder zjawił się kilka minut później i ułożył tuż obok jej ciała. Przyglądała mu się. Mokre włosy delikatnie pociemniały, a czarna koszulka kontrastowała z nimi w tak cudowny sposób. Była pewna, że nigdy już nie pozna kogoś o takiej urodzie. Nie miało znaczenia, że w głowie tańczyła burza, kiedy na zewnątrz wyglądał na tak idealnie opanowanego, spokojnego. Jeszcze wtedy, leżąc z nim w jednym łóżku, nie miała pojęcia, że ta cisza z jego strony, zwiastowała wydostanie się jej na zewnątrz.
Leżeli na bokach swoich ciał i wpatrywali w oczy. W każdej parze świeciła się iskra miłości tak głębokiej, że nie sposób byłoby ją wykorzenić. To nie tylko pierwsze razy i wspólny cel ich połączyły. Emocja ta była na tyle silna, aż niewytłumaczalna. Bo czy ktokolwiek był w stanie opisać miłość? Czy ktokolwiek potrafiłby powiedzieć, czym ona tak naprawdę jest? Jedni powiedzą, że poświęceniem. Inni, że troską. Kolejni opiszą miłość jako coś bezwarunkowego. A tak naprawdę, nie dało się jednoznacznie stwierdzić, czym była. Żadne słowa, ani gesty nie dadzą jasnej odpowiedzi. Miłość się po prostu czuło. Była zamknięta w dyskretnych spojrzeniach, oddechach i wspólnym biciu dwóch serc. To symfonia, napisana specjalnie dla dwóch, przeznaczonych sobie osób.
– Po prostu to powiedz – wyszeptał, tonąc w miodowym spojrzeniu.
– Jeszcze nie teraz, Wilder.
Fakt, że chciał usłyszeć te słowa z jej ust, napawały nadzieją. Oznaczało to dla niej, że czuł dokładnie to samo. Ale w tym świecie pełnym chaosu i problemów, nie mogła tego zrobić. Ten jeden raz, nie mogła spełnić jego prośby.
– Dlaczego?
Przymknęła powieki, aby zatuszować napływające łzy. Wzięła głęboki, drżący oddech, układając usta w dzióbek. Po omacku przyłożyła dłoń do chłodnego policzka Wildera. Nawet jeśli nie patrzyła, dokładnie wiedziała, gdzie jest.
– Bo boję się, że gdy wypowiem te słowa na głos, to stanie się prawdziwe. I będzie bolało. Przecież wiesz, że będzie, prawda? Rozumiesz to, jak nikt inny.
Zapadła chwila ciszy. Słyszała wszystko. Świerszcze grające w trawie za oknem. Koła samochodów na pobliskiej drodze. Szum lodówki. Poruszającą się wodę w basenie. I szybkie bicie własnego serca. Dudniło jej w uszach, gdy mocniej zacisnęła palce na skórze chłopaka.
Nie udało jej się powstrzymać łez. Wypłynęły ze zdwojoną mocą, jak wszystko, co próbuje się powstrzymywać na siłę. Wilder nie czekał ani chwili. Scałował każdą jedną, czując na języku słony posmak. Przełykał go razem z nią, nawet jeśli nie płakał. Dzielił z nią umysł, serce, a teraz także nieposkromiony ból. On nigdy nie odejdzie w niepamięć.
– Mała, spójrz na mnie – szepnął wprost w jej usta.
Owiał ją miętowy zapach pasty do zębów. Potarł czubkiem nosa czoło dziewczyny i zatopił się w zapachu białych kwiatów. Ociężale wykonała polecenie. Nie chciała dojrzeć błysku zawodu w bezkresnej zieleni oczu ukochanego. Wpatrywał się w nią jednak z czystą fascynacją.
– Nie mogę cię winić za to, że nie jesteś gotowa wypowiedzieć tych słów. To nawet dobrze się składa, bo przynajmniej wiem, że nie rzucisz ich na wiatr. Będę wiernie trwał u twego boku i cierpliwie czekał. Sam jednak się nie powstrzymam. – Delikatnie głaskał jej biodro jednym palcem. Sunął nim w górę i w dół, przyprawiając o gęsią skórkę i dreszcze podniecenia. – Everly Monroe, jesteś moim deszczem i słońcem. Spokojnym wiatrem i huraganem. Jesteś słodką truskawką i kwaśnym cytrusem. Jesteś jak łyk zimnej wody, gdy jestem spragniony. Jesteś jak delikatna bryza, która przywraca mnie do rzeczywistości. Jesteś moim światełkiem na niebie, prowadzisz mnie przez bezkresną ciemność i rozjaśniasz najgorsze dni.
Wiedziała, co chciał jej przekazać. Była jego wszystkim. Te słowa tak ją wzruszyły, że bez zająknięcia pocałowała go delikatnie i namiętnie. Chciała mu tym przekazać, że myśli tak samo. Wszystko, co powiedział, było takie metaforyczne, a zarazem prawdziwe.
Kochali się tej nocy dziko, stanowczo i pożądliwie. Bez opamiętania. Przez ich ciała przetaczała się fala okrutnej pasji, gorączkowości, obłąkania i euforii. Dźwięki uderzających o siebie ciał odbijały się echem od czterech ścian. Powracały do nich ze zdwojoną mocą, sprawiając, że ruchy stawały się bardziej desperackie i szybsze.
Zasnęli nadzy w swoich objęciach. Obudzili się dopiero rano, gdy Scarlett przyniosła im śniadanie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro